A krytyka Kwaśniewskiego to tylko pozornie świeży kotlet.
Cezary Michalski: Jak pan ocenia wpływ informacji o obecności Aleksandra Kwaśniewskiego w radzie nadzorczej ukraińskiej spółki należącej do byłego ministra w rządzie Azarowa na waszą kampanię i na wizerunek samego Kwaśniewskiego?
Marek Siwiec: Nie ma tutaj dobrej odpowiedzi. To jest kotlet, który pozornie jest świeży. Próbuje się dezawuować Kwaśniewskiego za kontakty na Ukrainie analogiczne do tych, które pozwoliły mu w 2004 roku odegrać pozytywną rolę w czasie „Pomarańczowej Rewolucji”. Wówczas również takie kontakty mu „wyciągano”, a po iluś latach nawet prawica go za sposób ich politycznego wykorzystania chwali. Natomiast wpływ na wybory? Na dwoje babka wróżyła, z jednej strony, znowu jest o Kwaśniewskim głośno, że współpracuje z Europą Plus Twoim Ruchem, natomiast pieniądze w Polsce zawsze wywołują złe emocje, jak będzie tym razem, nie wiem.
Musi pan jednak przyznać, że w PO, PiS czy w obecnym SLD nie daje się znaleźć osoby, która by funkcjonowała na Ukrainie, w obszarze polityczno-biznesowym, tak jak Kwaśniewski. Z całym wynikającym z tego ryzykiem, bo tam rzeczywiście „dobrzy” stają się „złymi”, a „źli” stają się „dobrymi” w przerażająco szybkim tempie.
Ja nie wiem, w jaki sposób zarabiają pieniądze panowie z Kongresu Liberalno-Demokratycznego czy Platformy Obywatelskiej, w każdym razie biedy nie klepią, a jednak ich nikt nie lustruje finansowo.
Wasz kandydat Paweł Piskorski „zlustrował finansowo panów z KL-D i PO” sugerując ich nieformalne finansowanie przez niemiecką chadecję. Po czym nastąpiła medialna kontra w postaci „zlustrowania” ukraińskich zatrudnień Kwaśniewskiego. Mnie ta zabawa nie entuzjazmuje po obu stronach, a jednocześnie to są działania zupełnie oczywiste w apogeum kampanii wyborczej.
W przypadku Piskorskiego nie chodziło o to, że przez niemiecką chadecję, ale czy odbywało się to formalnie, czy nieformalnie. W przypadku Kwaśniewskiego żadnych prawnych nieprawidłowości nie ma. A rzeczywiście mapa „dobrych” i „złych” – oligarchów, polityków, działaczy społecznych – zmienia się na Ukrainie błyskawicznie. Tymoszenko była początkowo oskarżana o współpracę biznesową z Putinem, o prowadzenie niezbyt czystych interesów – i to wcale nie przez Janukowycza, ale przez swoich konkurentów z obozu „Pomarańczowej Rewolucji”. Zresztą nie pozostawała im dłużna. Czołowi ukraińscy oligarchowie też przechodzili z obozu Janukowycza do obozu Pomarańczowej Rewolucji, a potem znów do obozu Janukowycza. Teraz znaczna część spośród nich poparła ukraińską rewolucję, a Poroszenko, kiedyś też minister w ekipie Janukowycza, jest czołowym kandydatem na prezydenta ze strony politycznego obozu symbolizującego zmiany, ze wsparciem Kliczki. Zatem jest raczej pytanie, czy ktoś w Polsce chce ryzykować realne kompetencje i zaangażowanie na Ukrainie – w przypadku Kwaśniewskiego docenione przez UE, która uczyniła go wraz z Coxem głównym europejskiem negocjatorem kontaktującym się z poprzednią ekipą rządzącą w Kijowie. Czy też wolimy pozostawać na poziomie okrzyków i symboli, stając się całkowicie bezbronnymi wobec tego, co się faktycznie na Ukrainie dzieje. Pozbawionymi wszelkiej wiedzy.
Poziom ukraińskich kompetencji Kwaśniewskiego faktycznie przekracza kompetencje naszych polityków-ekspertów próbujących na ukraińskiej rewolucji zdobywać głosy. Ale jest to eksperctwo za pieniądze. Jest pewna analogia Kwaśniewskiego z Blairem, który po zakończeniu kariery politycznej stał się dobrze płatnym lobbystą globalizacji, co ostatecznie odizolowało go od centrolewicowego elektoratu.
Blaira już wcześniej odizolowała od centrolewicowego elektoratu w Wielkiej Brytanii konieczność współpracy z Bushem, choć on sam wolałby współpracować z Clintonem. Jednak w przypadku Aleksandra Kwaśniewskiego nie ma żadnego „syndromu Blaira”, a co do „odpiłowania Kwaśniewskiego od elektoratu centrolewicy”, wystarczy iść na jakiekolwiek jego spotkanie z ludźmi, żeby zobaczyć, że te próby pozbawienia go wiarygodności, odizolowania, po prostu się nie powiodły.
To się okaże w dniu wyborów. A przechodząc do kampanii, toczy się ona w Polsce w atmosferze „proeuropejskiego banału” przeciwstawionego „banałowi antyeuropejskiemu”. Donald Tusk skutecznie ograł ten podział przy okazji sejmowej debaty po expose Sikorskiego, przedstawiając się jako euroentuzjasta na tle Kaczyńskiego, Waszczykowskiego, a już szczególnie na tle Krystyny Pawłowicz. Jak pan ocenia faktyczną determinację rządu Platformy w budowaniu instytucji europejskich czy wprowadzaniu Polski głębiej w europejskie instytucje, do „unijnego rdzenia”? Czy są jakieś dające się realistycznie pomyśleć działania i decyzje polityczne, których rząd Platformy nie podejmuje, a centrolewica – niezależnie od jej partyjnych sztandarów – mogłaby na siebie wziąć?
Platforma Obywatelska nie podjęła w obszarze polityki europejskiej żadnego działania, które by było jakkolwiek niepopularne, jakkolwiek kosztowne politycznie, gdzie po prostu trzeba by wykonać poważną pracę, żeby Polaków do tej decyzji przekonać.
Nie wystarczy pozować na tle mniej lub bardziej wariackich przeciwników Unii, ale trzeba jeszcze mieć odwagę, żeby Europę budować poprzez pewne decyzje i procedury polityczne. Do Platformy pretensje mam o to, że jak trzeba było naprężać muskuły w czasie naszej prezydencji UE, to Tusk wygłaszał piękne przemówienia o integracji, solidarności, zbliżeniu Polski z Europą. A jak trzeba wpisać w kampanię wyborczą PO jasną obietnicę, że będziemy popierać i przygotowywać wejście Polski do euro, to tego nie ma, bo to się wiąże z politycznym ryzykiem. Ja nie chcę mnożyć tej listy zaniechań, bo ona dotyczy praktycznie wszystkich działań Platformy w obszarze integracji europejskiej. Nie tylko w obszarze ekonomicznym, społecznym, instytucjonalnym, gdzie Platforma jest ostrożna, żeby nie powiedzieć, pasywna. Ale proszę przeanalizować głosowania posłów Platformy w sprawie homofobii, poza jednym przykładem Filipa Kaczmarka wszyscy inni głosują nie tylko wbrew linii centrolewicy europejskiej, ale wbrew linii EPP, wbrew linii europejskiej chadecji, do której formalnie należą. Głosują jak homofoby z radykalnej antyeuropejskiej prawicy.
Ta radykalna antyeuropejska prawica prowadzi dziś w sondażach w Wielkiej Brytanii, Francji, Holandii, Danii. Czy jednak w nowym Parlamencie Europejskim będzie miała siłę blokującą? A jeśli nie, to jakie jest faktyczne zagrożenie wynikające z jej politycznego wzmocnienia?
Nie będą mieli siły blokującej, ale pamiętajmy, że eurosceptycy rosną w siłę wówczas, kiedy euroentuzjaści – albo tacy euroentuzjaści pozorni, zadowalający się tym, co pan słusznie nazwał „proeuropejskim banałem” – poprzestają na takim „wożeniu się” na istniejących już instytucjach i procedurach europejskich, często nie przez nich stworzonych czy zbudowanych. Dziś to nie wystarczy, nadszedł moment starcia o nową Europę, trzeba też bronić tego, co już zostało osiągnięte, ale nie poprzez obronę status quo, ale poprzez zbudowanie efektywnych politycznych narzędzi pozwalających Unii zmierzyć się z innymi aktorami globalizacji jak równy z równym. To wymaga konsolidacji wszystkich sił proeuropejskich, które ja widzę głównie na centrolewicy. Chadecja zachodnioeuropejska, jeśli chodzi o budowanie Unii, ale także o stosunek do polityki i państwa jako sił równoważących i regulujących rynek, jest oczywiście szlachetna, to jest porządne, jeszcze adenauerowskie myślenie. Pytanie o skuteczność, o to jak poruszyć ludzi, jak ich zmobilizować, kiedy Europejczycy tracą przekonanie, że unijne instytucje faktycznie są demokratyczne, faktycznie znajdują się pod ich kontrolą. Debata Schulza z Junckerem pokazała, że lewica bardziej zwraca się do ludzi, potrafi odbudować potencjał demokratyczny w Europie.
Potrafi albo nie potrafi, to zależy od politycznej praktyki. Proszę wymienić priorytetowe decyzje, które chcielibyście podjąć dla wzmocnienia UE, gdybyście wygrali z chadekami na skalę kontynentu?
Możemy przypomnieć podatek od transakcji finansowych, ale tylko jako jedną z wielu metod budowania własnego budżetu UE, czyli budowania realnej podmiotowości Unii wobec rządów narodowych „ciągnących każdy w swoją stronę”, budujących hegemonię silnych, która Polsce nie sprzyja. Pakiet „praca dla młodych”, siedem miliardów euro, które zostały na ten cel wymęczone przy obecnym układzie sił, ale które przy dominacji szerszej koalicji socjalistów, zielonych i liberałów byłyby nieporównanie większe. Ale kluczową różnicą pomiędzy nami i chadekami jest inne postrzeganie roli Unii w jej zderzeniu ze skumulowanym kapitałem i jego siłą. To wygląda jak XIX-wieczny język, ale ma swój przekład na sytuację XXI wieku.
Koszty i zyski europejskich społeczeństw i europejskiego kapitału z globalizacji muszą być sprawiedliwie dzielone, inaczej w Europie będzie rewolucja.
A ja jako socjalista jestem reformistą i nie chcę Europy zniszczyć, chcę uczestniczyć w jej budowaniu i zmianie.
Marek Siwiec, ur. 1955, polityk SdRP, sekretarz stanu w kancelarii prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, od 2004 roku poseł Parlamentu Europejskiego, gdzie należy do grupy Postępowego Sojuszu Socjalistów i Demokratów. Startuje w wyborach do Parlamentu Europejskiego z poznańskiej listy Europy Plus Twojego Ruchu.
***
Serwis >>WYBORY EUROPY jest współfinansowany ze środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych