Głos na „nie” to żądanie prawdziwej demokracji, uczciwej gospodarki i końca polityki oszczędności. Zerwania z business as usual.
Magistratowi w Neapolu powiedziano, że ma wyrzucić trzysta nauczycielek i nauczycieli w ramach polityki oszczędności narzuconej przez rząd Matteo Renziego. Luigi de Magistris, zbuntowany burmistrz i były prokurator, odmówił – powołał się na konstytucyjne prawo do wysokiej jakości edukacji przysługującej wszystkim. Został pozwany i stanął przed sądem, gdzie bronił swojego stanowiska i wygrał. Włoska konstytucja – potwierdzili sędziowie – jest nadrzędna względem ustaw szczegółowych. Nauczyciele i burmistrz wrócili do pracy.
Neapol również stanął po stronie konstytucji w niedawnym referendum, podczas którego ponad 70% głosujących w mieście opowiedziało się przeciwko proponowanym przez rząd reformom. I to w okręgu, gdzie dwie partie, które są uznawane za motor zwycięstwa nad rządem w referendum, mają marginalne znaczenie: Ruch Pięciu Gwiazd miał żenująco niski wynik w ostatnich wyborach miejskich, a Ligi Północnej właściwie w Neapolu nie ma.
Tak naprawdę, partie polityczne w Neapolu w ogóle się nie liczą. Burmistrz, niedawno wybrany na kolejną kadencję, ma wsparcie oddolne, podobnie jak pani burmistrz Ada Colau w Barcelonie. De Magistris połączył niedawno siły z Janisem Warufakisem, byłym greckim ministrem finansów i przyłączył się do firmowanego przez niego ruchu DiEM25, który chce teraz połączyć „zbuntowane miasta” w sieć. W Neapolu gabinet burmistrza i ruchy społeczne mają dobry kontakt, a przegłosowane niedawno prawo zezwala na użytkowanie przez mieszkańców opuszczonych/okupowanych budynków na cele kulturalne. W mieście powstał szum i poczucie, że coś nowego jest możliwe. Miasto Gomorry stało się otwartym laboratorium partycypacji obywatelskiej, gdzie pod gołym niebem zgromadzenia mieszkańców dyskutują nad uchwałami, a w radzie miejskiej głosują za nimi byli squattersi.
Ani fani Bepe Grillo [z Ruchu Pięciu Gwiazd], ani skrajnie prawicowi chuligani Salviniego nie wygrali kampanii referendalnej w Neapolu. W ostatnich miesiącach to zorganizowane przez mieszkańców vany z głośnikami przedzierały się przez nieznośnie zakorkowane ulice w ciągu dnia, a po zmroku marsze i flash moby wypełniały place.
Takie rzeczy dzieją się nie tylko pod Wezuwiuszem. Mimo że wszystkie partie opozycji ścigają się w ogłaszaniu zwycięstwa w referendum, prawda jest taka, że to potrzeba udziału i zaangażowania obywateli ponad partyjnymi podziałami wzięła górę, a nie szyldy. Frekwencja była, jak na referendum, niezwykła – blisko 70%. Na zaledwie kilka dni przed głosowaniem 200 tys. osób dołączyło do feministycznego marszu w Rzymie, a kierowcy serwisu fast-food Foodora zastrajkowali w pierwszym tego typu strajku we Włoszech. Tylko czy polityka rzeczywiście na te wydarzenia odpowiada?
Włochy, jak i reszta Europy, mają się kiepsko. Gospodarka nie urosła od 1997 roku, od początku kryzysu w 2008 roku produkcja przemysłowa skurczyła się o jedną czwartą. Oficjalne dane mówią, że blisko jedna trzecia Włochów i Włoszek zagrożona jest ubóstwem. Trzy lata rządów Renziego nie przyniosły zbyt wiele, jeśli chodzi o obiecywane wyrwanie się Włoch ze stagnacji. Jego mieszanka pomysłów gospodarczych – z wyjątkiem kilku werbalnych uderzeń w politykę oszczędności przed wyborami – w gruncie rzeczy opierała się na tych samych neoliberalnych składnikach: prywatyzacji, demontażu państwa opiekuńczego i atakowaniu pracowników. Niech za przykład posłuży choćby to, że centrolewicowy rząd był największym zwolennikiem Transatlantyckiego Partnerstwa dla Handlu i Inwestycji, w skrócie TTIP, i nie kiwnął palcem, gdy Grecja tonęła pod żądaniami kredytodawców.
Na ile te fakty przełożyły się na wyniki referendum? Jak pokazała niedawna analiza, głosowanie na „nie” pokrywa się ze stopą bezrobocia w regionie. To młodzi, bezrobotni i biedni zagłosowali w większości przeciwko reformom. Poza zachowaniem aktualnej konstytucji, z głosu na „nie” wyłania się żądanie prawdziwej demokracji, uczciwej gospodarki i końca polityki oszczędności. Zerwania z business as usual.
Na podstawie tych oczekiwań można wykuć dla Włoch i Europy new deal. Ale czy ktoś pójdzie za tym wołaniem o zmianę?
Ruch Pięciu Gwiazd nie wydaje się być najlepszym kandydatem. Ma wielu młodych i uczciwych polityków. Ale strategia „partii dla wszystkich” nie pozwala im przedstawić jasnych propozycji. Od gospodarki po imigrację – a przede wszystkim w odniesieniu do UE – ruch Grillo pozbawiony jest wizji zmiany. Niewątpliwie, włoscy politycy, z ich wielkopańskimi przywilejami i tłustymi pensjami, są obciążeniem dla kraju, ale gospodarki kraju nie poprawi się wyłącznie przez obcięcie wynagrodzeń posłom, co jest jednym z głównych postulatów Ruchu.
Partia Demokratyczna może uznać, że to jeszcze nie czas, by razem z całą resztą europejskiej socjaldemokracji popełnić zbiorowe samobójstwo, i spróbuje głębokiej przemiany. Od byłego ministra Fabrizio Barca po gubernatora Toskanii Enrico Rossiego, nie brakuje tam polityków, którzy chcą pociągnąć partię w kierunku innym niż obecny – bo partia aktualnie jest bladą imitacją Blairystowskiej Nowej Lewicy z Wielkiej Brytanii. Dwadzieścia lat spóźnioną względem oryginału, dodajmy. Rządy Renziego w partii są jednak silne, a podziałów nie brakuje. Zamiast odnowy, bardziej prawdopodobna wydaje się wojna.
Czy więc referendum stworzy okazję, aby scena polityczna odnowiła się jeszcze przed kolejnymi wyborami?
Włochy mają tradycję buntowniczych i niekonsekwentnych partii lewicy. Nie ma jednak czegoś na kształt hiszpańskiego Podemos albo polskiego Razem. Ale, w słowach najbardziej znanej neapolitańskiej pisarki, Eleny Ferrante, „nigdzie nie napisali, że nie można”. Szczególnie, kiedy cały kraj się rusza.
***
Lorenzo Marsili – współzałożyciel European Alternatives, członek komitetu koordynacyjnego DiEM25.
Tłumaczenie Jakub Dymek.
**Dziennik Opinii nr 345/2016 (1545)