Nawet jeśli nie można już podsłuchiwać swoich obywateli, zawsze można sąsiada. Amerykanie i Niemcy robią to w Europie wspólnie.
Jakub Dymek: Polski rząd na kolejne wstrząsające światem skandale podsłuchowe, wycieki Snowdena czy publikacje Wikileaks reaguje obojętnie, jakby nigdy o NSA nie słyszał i nie współpracował – co, choć wątpliwe, może i jest prawdą – i jakby ryzyko przechwytywanie danych i podsłuchów nie dotyczyło obywateli i obywatelek Polski. Słusznie?
Peter Pilz: Jeśli polskie władze uważają, że Polki i Polacy nie są podsłuchiwani przez NSA, to się mylą. Powinni mieć tego świadomość już od wycieku dokumentów Snowdena, gdzie wskazywało na to kilka plików. Natomiast z pewnością nie mogli wiedzieć o tajnej niemiecko-amerykańskiej operacji, która miała na celu podsłuchiwane łączy telefonicznych z 21 krajów. A na trzecim miejscu wśród liczby łączy, które monitorowały wspólnie amerykańska NSA i niemiecka BND, była Polska. Przerażające, że tak długo można było sobie z tego nie zdawać sprawy.
To skąd wiemy to teraz?
Pół roku temu dowiedziałem się o istotnym wycieku dotyczącym podsłuchów w Niemczech, pracowali wtedy nad nim dziennikarze i sprawie przyglądał się Bundestag. Miałem podejrzenia, że i Austria może być w to jakoś zamieszana, więc zacząłem częściej jeździć do Niemiec, zadawałem sporo pytań i rozpocząłem własne śledztwo w tej sprawie. W moje ręce trafiły bardzo interesujące dokumenty. Wynika z nich jasno, że prowadzona w latach 2004–2008, jeśli nie dłużej, operacja pod kryptonimem „Eikonal” zakładała przechwytywanie przez NSA i BND połączeń telefonicznych z 21 krajów, które przechodziły przez centrum, hub telekomunikacyjny, we Frankfurcie nad Menem w Niemczech.
W upublicznionych przez m.in redakcję „Guardiana” wyciekach z NSA wszystko widać dość jasno; dokumenty mają nierzadko formę prezentacji, które krok po kroku wyjaśniają mechanizmy podsłuchiwania. Tu mamy do czynienia z czymś podobnym?
Najważniejsze są trzy dokumenty. Pierwszy z nich jest opatrzony datą z marca 2004; to porozumienie między niemieckim wywiadem a Deutsche Telekom AG, czyli niemiecką telekomunikacją. Chodzi o to, że musieli wpaść na pomysł, jak szpiegować łącza telefoniczne, ale nie przysporzyć sobie kłopotów prawnych. Rozwiązaniem było przechwytywanie połączeń z linii tranzytowych – przechodzących przez Niemcy, ale z założenia obsługujących połączenia zagraniczne – tak, aby nie szpiegować obywateli własnego kraju. BND poprosiła niemiecką telekomunikację o spis tych linii, których końcowe odcinki są poza granicami Republiki Federalnej, powiedzmy Warszawa-Wiedeń. Na początku 2005 roku telekomunikacja dostarczyła listę łączy, 1028 pozycji. Mam kopię i tego dokumentu. Ponad tysiąc to było jednak za dużo dla BND, z czysto technicznych powodów. BND miała co prawda 2 pokoje i 15 agentów w Deutsche Telekom, gdzie zajmowali się nasłuchiwaniem…
…tajny pokój z końcówkami kabli i „tylne drzwi” do infrastruktury telekomunikacyjnej – to dokładnie jak historia z amerykańskiego telekomu AT&T, ujawniona przez sygnalistę Marka Kleina.
Ale w Niemczech to wszystko było dużo tańsze – za nasłuch zapłacono zaledwie parę tysięcy euro, a sprzęt dostarczyła NSA. Przede wszystkim tzw. splittery, rozdzielacze, pozwalające „rozdwajać” sygnał w światłowodzie. Przekazywali je do Pullach i do Bad Aibling, gdzie wspólną operację nasłuchową w amerykańskiej bazie w Bawarii prowadzą NSA i BND. Nasłuch trwał bez przerwy, każdego dnia. Od 2005 do 2008 roku udało się podpiąć pod około 1/4 tych linii tranzytowych, o których mowa. BND musiała więc zapytać NSA: „które linie was najbardziej interesują?”, a oni w odpowiedzi zaznaczyli im na żółto te z listy, które określano mianem „priorytetowych”. I ten dokument też mam.
Na tej liście są kody wszystkich linii, swego rodzaju numery kierunkowe. Gdyby zadać sobie kilka dobrych pytań, to dzięki tym dokumentom można dowiedzieć się wiele o samym szpiegowaniu. Na przykład gdy oznaczenie takiej linii tranzytowej zaczyna się od cyfr „750…”, to znaczy, że to jest linia przeznaczona na połączenia głosowe, same telefony. I w przypadku Austrii czy Polski dokładnie te linie oznaczono jako „priorytetowe”.
Kolejne pytanie: jakie numery szpiegowano? Holendrzy, którzy prowadzą w tej sprawie swoje śledztwo, doszli do wniosku, że nie chodzi o żadne ściśle rządowe czy wojskowe połączenia, ale nierzadko o „pogaduchy do poduchy” – zwykłe, codzienne rozmowy.
To pokazuje, że operacja „Eikonal” nie była wymierzona w konkretnych polityków czy wojskowych, ale w każdego, kto wykonał telefon przechodzący przez jedną z wielu linii tranzytowych, które dzięki BND mogli podsłuchiwać Amerykanie. Tak właśnie mogli podsłuchiwać Polki i Polaków.
Gdy wyszło na jaw, że NSA miała podsłuchiwać kanclerz Angelę Merkel, Niemcy rozpoczęli swoje postępowanie, ale szybko stwierdzili, że nie ma dowodów.
Niemieckie organy w ogóle zareagowały tak, jakby prywatny telefon kanclerz Merkel mógł być jedynym podsłuchiwanym i jako jedyny wymagał ochrony. Tymczasem ja przedstawiam dokumenty, które pokazują, jak zagrożone były połączenia milionów osób. Być może najwięcej mówiącym dowodem na to jest mail – i kopię tego również mam – od przedstawiciela niemieckiej telekomunikacji do funkcjonariusza wywiadu, gdzie on pisze coś mniej więcej takiego: „Panie Siegert, pan Knau przełączył taki i taki kabel typu STM 1, operacja przełączania jest w toku”. Kabel, o którym mowa, to dość niskiego rzędu element infrastruktury, który wymagał osobistej interwencji pracownika, a „operacja przełączania” dotyczy okresu, kiedy trzeba było zacząć szpiegować „przyjaciół”: Austrię, Polskę, Francję i tak dalej. Dalej w tym mailu jest deklaracja postępowania zgodnie z „listą priorytetów” – o tej również już mówiliśmy. A na końcu przyjacielskie: „Proszę zadzwonić pod koniec przyszłego tygodnia i powiedzieć, czy wszystko jest OK. Kolejne STM1 podłączymy już wkrótce”. Wygląda na to, że to działo się w cotygodniowym rytmie – przyłączanie i odłączanie kolejnych kabli.
Jak to się dzieje, że przez tak długi czas nic się o tym nie mówi? Zaniedbanie, przyzwolenie, nieuwaga władz centralnych? Ktoś w końcu takie programy wymyśla, i jeśli w taki sposób je rzeczywiście prowadzi, to niemożliwe, by dało się je trzymać w tajemnicy w nieskończoność.
Powody są różne. Pamiętajmy, że NSA zależy na masowym zbieraniu danych, a nie na szczegółowym sprawdzaniu poszczególnych adresów czy numerów. W tym układzie BND robi za odkurzacz dla NSA – po prostu wciąga wszystkie dane przepływające przez konkretne linie tranzytowe. Prawo w Niemczech, na mocy dziesiątego artykułu konstytucji, chroni prywatność obywateli, a tak zwana komisja G10 ma możliwość przyglądania się pracy wywiadu. Tyle że w bardzo konkretnych przypadkach. Trzeba by otworzyć postępowanie i tak dalej. A tutaj, jak zauważył zeznający przez parlamentarną komisją jeden z oficerów BND, w grę wchodzi także bardzo duży „przyłów” – rzeczy, które zbiera się niejako przy okazji, przypadkiem. Informacje, które wpadają w sieci, nawet gdy nikt nie patrzy. I o to właśnie chodzi – o to, co zebrane „przy okazji”. „My ścigamy terrorystów z Afganistanu” – mówi NSA. Ale tak się dzieje, że licząc na złapanie w sieć jednego terrorysty, „przy okazji” wciąga się w nią miliony Europejczyków. BND zebrała olbrzymią bazę danych na temat obywateli i obywatelek Europy i przekazała ją NSA, a przecież to wszystko działo się „przy okazji”.
Skoro wyjaśnienie sprawy drogą oficjalną – komisja G10 czy postępowanie niemieckiego Bundestagu – nie wydaje się panu realne, to co miałoby się ze sprawą podsłuchiwania obywateli i obywatelek Europy wydarzyć dalej?
W Niemczech, gdzie to rząd mówi parlamentowi, co ma robić, rzeczywiście nie ma co liczyć na organa władzy. Ale jeśli pan pyta, co możemy zrobić, to jasne: im więcej spraw na poziomie narodowym – w Polsce, w Austrii, w Holandii – przeciwko podejrzanym o szpiegowanie obywateli z naruszeniem prawa, tym lepiej.
Komisja LIBE w Parlamencie Europejskim prowadziła własne postępowanie, przygotowała rzetelny raport z zaleceniami i uwagami do skali podsłuchów, jakie dalej bezkarnie można realizować w Europie. Nic znaczącego – a już na pewno nie postawienie kogoś w stan oskarżenia – się nie wydarzyło.
Być może nic. Ale gdy my zaczynaliśmy się przyglądać sprawie BND-NSA, mogliśmy usłyszeć od obserwatorów naszych działań: „Cóż, jesteście w Wiedniu. Macie wielkiego brata [big brother] w Waszyngtonie i średniego w Berlinie, czy naprawdę wydaje się wam, że wasz rząd, najmłodszy i najsłabszy w tym układzie, coś w tej sprawie może?”. A jednak może. Podróżuję po tych wszystkich stolicach, który były na „liście priorytetów”, i mówię, że to było nielegalne działanie przeciwko nim, że mogą i powinni coś zrobić. I zdarza się, że dzień po takim wystąpieniu parlament nie może już powiedzieć, że nic nie wie, i musi otworzyć własne postępowanie czy komisję śledczą. Tak było w Belgii, a dwa tygodnie temu oficerowie służb ze Szwajcarii odwiedzili mnie też w Wiedniu, by porównać dane.
A w Polsce?
To dopiero początek.
Moja wizyta w Polsce była tylko próbą otworzenia dyskusji. Nawet nie mam jeszcze pewności, kto w polskim parlamencie – poza zieloną posłanką Anną Grodzką – w ogóle może się sprawami nielegalnego podsłuchu przez niemieckie służby interesować.
Ale wszystko w swoim czasie.
Czyli potrzeba czegoś więcej niż tylko informacyjnej wizyty, by zwrócić uwagę polskiej władzy na „przyjacielskie” szpiegowanie?
Na pewno. Ale jak tylko rządzący popatrzą na te dokumenty, to się zainteresują. A ja wiem o nich sporo, chętnie pomogę.
Peter Pilz – poseł austriackich Zielonych, od lat badający w austriackim parlamencie nielegalne działania obcych służb wywiadowczych.
**Dziennik Opinii nr 190/2015 (974)