Unia Europejska

List piąty. Dzieci Abrahama

Kryzys powalił instytucje wspólnotowe na kolana, tymczasem Kościół nauczył się używać swojej nowej Wunderwaffe, „zemsty Boga”.

Jeśli ktoś raz zacznie zabawę w łagodzenie cierpienia, w zapobieganie przemocy, w chronienie słabości przed natychmiastową egzekucją wyroków natury, nie ma końca takiej „dekadencji”. Nawet wiarę można od tego stracić, szczególnie, jeśli jest to wiara kibolska. Jestem w katedrze pod wezwaniem św. Michała Archanioła (patrona Belgii) i św. Guduli (patronki Brukseli, ponoć córki hrabiego Brabancji, pewnie dlatego została świętą, mimo że nie była ofiarą żadnych prześladowań, jedyne, co robiła, to pomoc przez całe życie ubogim, podobno nawet stworzyła instytucjonalny system takiej pomocy, mogłaby zatem być patronką zarówno chadecji, jak i socjaldemokracji). 

 

Front katedry pod wezwaniem św. Michała i św. Guduli wychodzi na Bulwar Cesarzowej, którym codziennie wędrują w kierunku siedzib Parlamentu Europejskiego, Komisji i Rady manifestacje związkowców, mniejszości etnicznych i seksualnych, a ostatnio Kurdów solidaryzujących się z Turkami z parku Gezi. Te codzienne manifestacje, nawet jeśli ich uczestnicy czasem dobrze się bawią, a po rozwiązaniu pochodów wsiąkają w uliczki i piwiarnie Brukseli, wyglądają jak kamienie bezsilnie ciskane w pustkę. Przynajmniej dopóki instytucje wspólnotowe same nie uzyskają nieco większej substancjalności, żeby wszystkich tych roszczeń nie tylko wysłuchiwać, ale mieć siłę, aby zrealizować przynajmniej niektóre z nich. 

 

Architektura katedry to najczystszy brabancki koronkowy gotyk. W wersji sakralnej nieco mniej pyszny, niż utrzymane w tym samym stylu ratusz, domy, pałace – dowody potęgi świeckiego mieszczaństwa na brukselskim rynku bez fałszywej pokory nazwanym Grand-Place. Szczególnie w tutejszym świeckim gotyku (bo wnętrze katedry zostało niestety mocno zniszczone przez barok, bardzo tu nie pasujący, narzucony przez hiszpańskich Habsburgów, którzy musieli zadowolić się Belgią po utracie Holandii) odnajduję tę samą harmonię, którą wcześniej widziałem chyba tylko w kościołach Norymbergi. Chwilowa harmonia pomiędzy tym co sakralne i świeckie. Chrześcijaństwo, katolicyzm, przyznające się jeszcze do odpowiedzialności za rozkwitające mieszczaństwo. Na ołtarzach, płaskorzeźbach, obrazach, Jezusa i Marię otaczają ludzie różnych zawodów, sceny z miejskiego życia, którego Kościół wtedy nie nazywa „cywilizacją śmierci” (być może tylko dlatego, że wydaje mu się jeszcze, iż nad wszystkim panuje). Dziś trudno odnaleźć choćby resztki tej późnogotyckiej harmonii w języku Kościoła i jego reprezentantów. Prędzej natrafimy na ostrzeżenia przed „szatanizmem” – w wystąpieniach biskupów, w ogłoszeniowych gablotach polskich kościołów. Znaki szatana, przed którymi tam się ostrzega, to pacyfka obok swastyki, rastamańska tęcza, Pokemon (wpływ Roberta Tekielego, który po swoich „nowych narodzinach”, już nie jako new age’owiec, ale new age-owy katolik, odkrył, że pokemony to „przemyt Shinto” do bezbronnych umysłów katolickich dzieci). Subtelne paranoiczne rozważania trafiły teraz pod strzechy wielu polskich parafii. 

 

 

Ale tu nie dotarły, Bruksela jest inna. W tutejszych kościołach katolickich nikt nikogo nie ostrzega przed pokemonami. 

 

 

W jednej z naw gotyckiej katedry, obecnie siedziby prymasa Belgii, wisi natomiast kunsztownie wykonany plakat „Dzieci Abrahama”. Z grubego korzenia podpisanego „Abraham” wyrastają trzy grube pnie: judaizm, chrześcijaństwo i islam. Rozgałęziając się dalej. Chrześcijaństwo na katolicyzm, prawosławie, reformację i cały zagajnik protestanckich wspólnot. Islam na szyitów, sunnitów, a potem również na cały zagajnik. Po stronie judaizmu przez długi czas wędruje ku górze samotny pęd z napisem „diaspora”, z którego – żaden ortodoksyjny rabin nie zniósłby tego widoku w swojej świątyni – odbija w pewnym momencie listek „sabataizm”, a z niego kolejny, podpisany „frankizm”. Podobnie jak nie każdy biskup katolicki czy katolicki publicysta z Polski zniósłby to, że do pnia z podpisem „chrześcijaństwo” autor tej ryciny przytwierdził listki katarów, bogomiłów, waldensów. Herezja goni herezję. Jeden z ostatnich, najbardziej współczesnych pędów diaspory nazywa się po prostu „Zagłada”. Zabrakło tu właściwie tylko jednego pędu, „sekularyzacji”. Pewnie wielu sekularystów nie zgodziłoby się na takie uzupełnienie „Dzieci Abrahama” („po co nam wcinanie się w ten cholerny fideizm”). Wątpliwości miałoby też zapewne wielu najbardziej nawet tolerancyjnych monoteistów („no nie, tam to już na pewno nie sięga Bóg, żaden ateista nie będzie zbawiony, Franciszek się przejęzyczył, trzeba go poprawić w oficjalnym komunikacie Radia Watykańskiego”). Są jednak tacy sekularyści i są tacy fideiści, którzy rozumieją, że sekularyzacja należy do tego samego pokręconego drzewa „Dzieci Abrahama”. I także tutaj sięga Bóg, a jeśli Go nie ma, to do najdalszych korzeni i pędów wszystkich ludzkich religii sięga (może sięgać, sięgać powinna, tak to zostało przecież pomyślane) uniwersalna etyka, która to drzewo zrodziła.

 

Na razie pomiędzy dziećmi Abrahama trwa zwyczajowa przepychanka. Także w instytucjach UE. 

 

Kiedy z Polski dobiega modlitwa Krystyny Pawłowicz o „rozwalenie się Unii”, kiedy jezuita (niestety) o. Augustyn z przerażeniem odkrywa fragment  „sponsorowanego przez Unię” podręcznika, gdzie „próbuje się dokonać depatologizacji homoseksualizmu”, ja chodzę po korytarzach Parlamentu Europejskiego pytając, jak wyglądają dzisiaj stosunki „unijnego potwora” z Kościołem. I z religią w ogóle. Tym bardziej, że historia tych stosunków jest bardzo burzliwa. Ojcowie założyciele UE byli co prawda w większości chrześcijańskimi demokratami, ale pełnymi szacunku dla świeckiej polityki, czasem nawet prowadzonej w państwie laickim.

 

Pytam ludzi, którzy „antychrześcijańskości” Unii boją się najbardziej. Czyli europarlamenatrzystów rozmaitych nurtów polskiej prawicy. Najciekawszy dla mnie jest jeden z nich, który sam jest bardzo religijny i wciąż należy do PiS, partii używającej religii w polityce dość instrumentalnie. Tyle że on akurat nie wystąpi w tym reportażu pod własnym nazwiskiem. W PiS uznano, że teksty jakie publikowałem w KP po katastrofie smoleńskiej „obrażały pamięć Lecha Kaczyńskiego”. Więc nie za bardzo wypada ze mną rozmawiać. 

 

Spotykamy się w wielkim holu na trzecim piętrze wieży Altiero Spinelli, gdzie łączą się przejścia do kilku szklanych wież, w których swoje biura mają także polscy chadecy, socjaliści, konserwatyści i reformatorzy. Potem schodzimy niżej do „klubowej kawiarni”. Żadnego wypasu, kawa… nie wiem, może do przywilejów należy to, że „Ich” kawa jest tańsza? Ja biorę czarną, ale nie po to, by „oszczędzić na mleczku”. Takim wariatem jednak nie jestem, jeśli obsesyjnie zwracam uwagę na ceny, przywileje, formy dystynktywnej konsumpcji, to tylko dlatego, że w tym świecie z bogactwa, komfortu wypada się jednak tłumaczyć. Nawet jeśli się na nie zasłużyło, albo jeśli nie sposób się bez nich obejść (ach to katolickie „rozdwojenie w sobie” napędzające poezję Sępa-Szarzyńskiego, prozę Oskara Wilde’a i groteskę Firbanka, a niektórych współczesnych chrześcijan zmuszające do przyklejania rybki na zadach wypasionych limuzyn).

 

Pytam mojego nieco młodszego i nieco bardziej uprzywilejowanego prawicowego kolegę o stosunki UE z Kościołem. „Wciąż nie są najlepsze” – odpowiada. Dlaczego, przecież Parlament Europejski w sprawach biopolityki, światopoglądu, sumienia, stosunków państwo-Kościół ogłasza co najwyżej rezolucje? Wiążących aktów prawnych Unia w tych obszarach raczej nie uchwala. Zgodnie ze świętą zasadą „subsydiarności”, „pomocniczości” zakładającą, że UE nie powinna się zajmować sprawami, z którymi świetnie radzą sobie władze państw członkowskich (przy założeniu, że istotnie radzą sobie z nimi świetnie). Przełomu w sprawach małżeństw jednopłciowych, związków partnerskich, aborcji… – dokonały i nadal dokonują w Europie Zachodniej parlamenty krajowe. „Ale nawet te rezolucje europarlamentu”, odpowiada mój rozmówca, „przegłosowywane przez większość socjalistów, zielonych i liberałów, wspieranych czasami przez część europejskich chadeków, pozwalają później na finansowe wspieranie organizacji pozarządowych, które za europejskie pieniądze promują feminizm, filozofię gender, homoseksualizm, a nawet aborcję, i to w państwach, których ład prawny zakazuje tych rzeczy”. Mój rozmówca nie dostrzega podobieństwa, pomiędzy sytuacją, w której Unia też „narusza prawo krajowe” pomagając np. represjonowanym opozycjonistom czy prześladowanym mniejszościom, np. chrześcijanom. „W jednym przypadku wspiera się dobro”, mówi, „w drugim wypadku wspiera się oczywiste zło”. 

 

 

Tak wyglądają dyskusje o kwestiach sumienia, bardzo szybko natrafia się w nich na „transcendencję”. Pozostaje siła albo negocjacje, których wynik także bywa zazwyczaj wyłącznie funkcją siły.

 

 

Zwolennicy laickości mają jeszcze w europarlamencie inne swoje drobne przyjemności. Jak opowiada mi bardziej umiarkowany przedstawiciel polskiej prawicy, chadek Jan Olbrycht z europejskiej reprezentacji Platformy, ich ulubioną zabawą stało się dorzucanie w ostatniej chwili – przez socjalistów, zielonych i liberałów – do rezolucji dotyczących np. integracji osób niepełnosprawnych albo innych w miarę neutralnych światopoglądowo kwestii, sformułowań dotyczących praw reprodukcyjnych, ról płciowych, praw seksualnych mniejszości czy osób transpłciowych. „Gdyby zgłaszali własne rezolucje dotyczące wyłącznie tych spraw, nie mieliby kłopotu z ich przegłosowaniem, gdyż nawet część chadeków głosowałaby za tym, ale ja nie musiałbym za tym głosować” – przyznaje mój rozmówca. „Ale oni psują dokumenty, które czegoś innego zupełnie dotyczą, tylko po to, aby pokazać, kto tu jest silniejszy”. Jak pan wtedy głosuje? – pytam. „Ja głosuję mimo wszystko za. Przecież pamiętam, że nad taką rezolucją dotyczącą integracji osób niepełnosprawnych pracowaliśmy ciężko przez całe miesiące. Nie chcę, żeby powędrowała do kosza. Ale zawsze zgłaszam protest, bo przecież to jest przyciskanie kogoś kolanem do ściany”. Polscy europosłowie bardziej od Olbrychta prawicowi, nie mają takich skrupułów i głosują przeciw „poprawionym” w ostatniej chwili dokumentom. Tyle że ich głosy nie mają tu na nic wpływu, poza utrzymywaniem ich samych w przekonaniu, że tylko oni są moralnym głosem sprzeciwu w europejskiej Sodomie.

 

Skoro znów jesteśmy jednak przy temacie siły (choćby siły głosów), trzeba pamiętać, że siła w stosunkach pomiędzy Unią i Kościołami (szczególnie Kościołem katolickim) w różnych momentach rozkładała się różnie. W kiosku z książkami i przyborami do pisania w podziemiach europarlamentu można znaleźć książkę Marcela Condradta „Unia Europejska, kościoły i my”. Trudno to nawet nazwać książką, bo spoza charakterystycznych dla gorszej frankofońskiej prozy ciągłych eksklamacji (podziwu i oburzenia) z rzadka wyziera jakaś uporządkowana treść. A jednak to dzieło jest dla mnie niezastąpione, mogę tu znaleźć całą masę cytatów z kolejnych programowych wystąpień polityków UE na temat religii. Od ojców założycieli, aż po najnowsze wystąpienia i teksty ludzi, którzy wciąż próbują prowadzić dialog pomiędzy instytucjami wspólnotowymi, a Kościołami. I tak możemy sobie np. przypomnieć, że Robert Schuman uważał, iż „wszelka demokracja zawdzięcza swoje istnienie chrześcijaństwu”. Można tu znaleźć krótką i raczej nieszczęśliwą historię grupy roboczej „Dusza dla Europy” stworzonej przez Jacquesa Delorsa w latach 90., kiedy był on jeszcze Przewodniczącym Komisji. Do udziału w jej pracach zostali wówczas przez niego zaproszeni zarówno przedstawiciele największych reprezentowanych w Europie religii, jak też środowisk laickich, humanistycznych i różnych nurtów europejskiej masonerii. Niestety, wraz z odejściem Delorsa przekonanie o potrzebie wyposażenia Europy w duszę mocno osłabło (podobnie zresztą, jak przekonanie o konieczności wyposażenia Unii Europejskiej w jakąkolwiek mocniejszą legitymizację czy poczucie sensu). 

 

Inicjatywa Delorsa była pierwszym praktycznym ćwiczeniem UE z postsekularyzmu. Środowiska świeckie i religijne, a nawet laickie, próbowały rozpocząć dialog dotyczący nie tylko współistnienia, dobrego sąsiedztwa, ale efektywnego współdziałania w liberalnym porządku jednoczącej się Europy. Dialog skończył się awanturą podczas pisania konstytucji europejskiej i jej preambuły, z której zwolennicy nieskazitelnej laickości usunęli wszelkie odniesienia do chrześcijaństwa, nawet historyczne. Było to pyrrusowe zwycięstwo. Po pierwsze, europejska konstytucja nigdy nie została uchwalona. Obalono ją zresztą nie z przyczyn światopoglądowych, ale ekonomicznych, społecznych, a przede wszystkim z lęku (przesadnego) sytych Francuzów i Holendrów przed koniecznością podzielenia się dobrobytem z wygłodniałymi obywatelami przyjmowanych właśnie do Unii krajów „nowej Europy”. Drugim pyrrusowym aspektem tego zwycięstwa było zmobilizowanie Kościoła do walki z „laicką UE”, rozbudzenie w wielu katolikach przekonania, że Unia tworzy przestrzeń, która będzie im wroga.

 

Było to błędem tym bardziej, że od tamtego czasu stosunek sił pomiędzy Unią i Kościołem nieco się zmienił. Na niekorzyść Unii. Kryzys powalił instytucje wspólnotowe na kolana (a w każdym razie kazał im się nieco przygarbić), tymczasem Kościół nauczył się używać swojej nowej Wunderwaffe, „zemsty Boga”, która na potrzeby globalnej wojny kulturowej przyjęła formę „walki o ochronę życia”. Wiernych w Europie mobilizuje dziś wizja „liberalnego holocaustu”, czyli legalnej w wielu krajach europejskich aborcji, a ostatnio nawet in vitro, gdyż pojęcie „człowieka” zeszło w między czasie z poziomu paromiesięcznego embrionu na poziom jednokomórkowej zygoty czy parokomórkowego zarodka. Innym elementem tego arsenału Kościoła jest „obrona tradycyjnej rodziny” przed „zagrażającą jej” legalizacją małżeństw jednopłciowych lub choćby związków partnerskich. Dziś Kościół – także w swoich kontaktach z instytucjami UE – nie zajmuje się już prawie w ogóle dawnymi priorytetami swego nauczania społecznego (sprawiedliwością i solidarnością społeczną, krytykowaniem patologii rynku, obroną godności pracy). Interesuje go prawie wyłącznie biopolityka. Jak powiedział mi Martin Schulz (potwierdzają to praktycznie wszyscy ludzie interesujący się dzisiejszym stanem stosunków pomiędzy Kościołem katolickim i UE), przedstawiciele Kościoła są zapraszani do dyskusji o solidarności międzyregionalnej, o migracji w Europie, o integracji mniejszości etnicznych czy religijnych, uczestniczą nawet w tych spotkaniach, ale nie okazując zainteresowania czy emocji w najmniejszym choćby stopniu porównywalnych do tych, jakie budzą w nich kwestie biopolityczne. I trudno się dziwić, jeśli bowiem prawa reprodukcyjne kobiet udało się zdefiniować w umysłach wielu wiernych jako „holocaust”, to czy solidarność społeczna, równość szans, godność pracy… mogą być dla nich choćby w przybliżeniu równie istotne, jak dokonywana codziennie Zagłada?  

 

Ale jest i drugie Wunderwaffe. „Ochrzczenie” przez Kościół elitarności, skuteczna odpowiedź na jeden z podstawowych lęków „płynnej nowoczesności”, jaką jest lęk rodziców przed społeczną degradacją własnych dzieci. Źródłem nowej siły Kościoła stało się wypromowanie katolickich szkół jako miejsca gwarantującego odizolowanie uczących się tam dzieci od plebsu, uczynienie ich w przyszłości częścią społecznej elity (część szkół katolickich we Francji czy Belgii faktycznie tę obietnicę spełnia zatrudniając najlepszych dostępnych na rynku pedagogów, a nie diecezjalnych egzorcystów jak to bywa w Polsce). To uczniowie i absolwenci szkół katolickich (nauczanych tam nie tylko przedmiotów kursowych, ale także nieufności wobec „liberalnej cywilizacji śmierci”) stanowili kadrę wielotysięcznych manifestacji przeciwko legalizacji małżeństw jednopłciowych we Francji. Wobec tak odmienionego Kościoła świecki mesjanizm Unii Europejskiej po raz pierwszy wydaje się słaby. 

 

Także wieloletnia dominacja chrześcijańskich demokratów w instytucjach unijnych przełożyła się na zupełnie inny model dzisiejszych stosunków Unii z Kościołem. Teraz to zwolennicy laickości biadają nad tym, że np. w nowo wybranym 15-osobowym składzie Europejskiej Grupy Etycznej (GEE) znalazło się aż sześciu teologów chrześcijańskich (w tym katolicki ksiądz i zakonnica), a także profesorowie biologii i medycyny, ale nie ma tam już żadnych przedstawicieli środowisk laickich. 

 

 

Protest do Przewodniczącego Komisji wystosowała w tej sprawie m.in. Wielka Żeńska Loża Francji, która obawia się, że GEE będzie teraz utrudniać finansowanie ze środków unijnych badań naukowych potępianych przez Kościół.

 

 

Tę grę można prowadzić bez końca. Nawet jeśli nie ma ona nic wspólnego z religią, ani ze świeckim humanizmem, ani z imperatywem kategorycznym, bo wszystkich tych znaków używa wyłącznie jako totemów, przy których gromadzą się „nasi”. Kiedy wysłuchuje się nieustających lamentów „oni mają więcej”, idea „wyjścia z natury” znów wydaje się tylko marzeniem. Może „wyszli z natury” założyciele religii, może wyszedł Spinoza czy Kant. Ale nie ich wyznawcy. 

 

Z drugiej strony, nawet mesjanizm musi być „realistyczny”. Granicą dla siły zawsze jest siła. To dobrze, że Unia Europejska nabiera „postsekularnej” mądrości i próbuje złagodzić konflikt z chrześcijaństwem, z Kościołem. Ale jednocześnie musi znaleźć siłę, żeby sama jako owoc świeckiego mesjanizmu mogła przetrwać w coraz bardziej brutalnym świecie „zemsty Boga”, zemsty wielu Bogów, gdzie „Dzieci Abrahama” uległy takiemu zdziczeniu, że nawet plakat z brukselskiej katedry przypominający im o wspólnym pochodzeniu, w niektórych meczetach, synagogach, katolickich kościołach zostałby dziś przez kapłanów i wiernych podarty. A ten, co by go próbował tam zawiesić, zostałby przez nich pożarty.

 

 

 

Projekt finansowany ze środków Parlamentu Europejskiego.

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Cezary Michalski
Cezary Michalski
Komentator Krytyki Politycznej
Publicysta, eseista, prozaik. Studiował polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, potem również slawistykę w Paryżu. Pracował tam jako sekretarz Józefa Czapskiego. Był redaktorem pism „brulion” i „Debata”, jego teksty ukazywały się w „Arcanach”, „Frondzie” i „Tygodniku Literackim”. Współpracował z Radiem Plus, TV Puls, „Życiem” i „Tygodnikiem Solidarność”. W czasach rządów AWS był sekretarzem Rady ds. Inicjatyw Wydawniczych i Upowszechniania Kultury. Wraz z Kingą Dunin i Sławomirem Sierakowskim prowadził program Lepsze książki w TVP Kultura. W latach 2006 – 2008 był zastępcą redaktora naczelnego gazety „Dziennik Polska-Europa-Świat”, a do połowy 2009 roku publicystą tego pisma. Współpracuje z Wydawnictwem Czerwono-Czarne. Aktualnie jest komentatorem Krytyki Politycznej
Zamknij