Unia Europejska

Łaski: Szaleństwo rynków wywołało kryzys

Uzdrawianie finansów publicznych przypomina dziś wysyłanie człowieka z zapaleniem płuc na siłownię, żeby sobie poprawił kondycję.

Michał Sutowski: Niedawno ogłoszona prognoza gospodarcza Komisji Europejskiej przewiduje na rok 2013 spadek PKB w strefie euro, wciąż znaczny poziom zadłużenia publicznego, dość ograniczone deficyty i przede wszystkim znaczny poziom bezrobocia – ponad 11 procent, z czego niemal połowa pozostanie bez pracy dłużej niż rok. Słyszymy nieustannie, że mamy w Europie do czynienia z kryzysem zadłużenia publicznego. Czy dług to faktycznie nasz największy problem?

Prof. Kazimierz Łaski: Polsko-amerykański ekonomista Evsey Domar powiedział kiedyś, że gdyby ekonomiści chociaż część czasu, jaki poświęcają długowi publicznemu, przeznaczyli na użyteczniejsze tematy, to byłoby to z korzyścią zarówno dla nauki ekonomii, jak i dla gospodarczej praktyki. A niedawno w „New York Timesie” ukazał się artykuł noblisty Roberta Solowa, zawierający podobną tezę. Nieustanne gadanie o strasznym długu publicznym to mącenie ludziom w głowach – tak samo jak analogia państwa i gospodarstwa domowego, według której każdy dług przecież trzeba w końcu spłacić, jak jest kryzys to trzeba zacisnąć pasa, a kredytów najlepiej w ogóle nie brać, tylko oszczędzać.

A co w tym niewłaściwego? Czy dług naprawdę nie stanowi problemu?

Dług stanowi pewien problem, ale najważniejsza jest właściwa perspektywa czasowa i zachowanie proporcji – musimy zrozumieć, że to nie jest najpilniejsza sprawa do rozwiązania. Przecież cały ten kryzys nie zaczął się od długu publicznego!

A od czego?

Od tego, że rynki finansowe oszalały.

Na wielką skalę korzystano z mechanizmu piramidy finansowej – współczesne instrumenty finansowe odróżnia od niego jedynie poziom wyrafinowania. Przecież piramida polega na tym, że interes kręci się jedynie tak długo, jak długo znajdują się nowi gracze, gotowi wejść do gry. Zarabia się nie poprzez regularny zysk z rosnącej produkcji, ale przez to, że ceny papierów wartościowych windują w górę nowi chętni – żeby nie powiedzieć nowi frajerzy. Ten mechanizm oczywiście dochodzi w którymś momencie do swych granic i bańka pęka.

Ale czy to nie normalny tryb gry na giełdzie? Ludzie od zawsze grali na zwyżki, a ceny akcji odrywały się od swych realnych podstaw.

Ja nie mam nic przeciwko samej giełdzie – rozumiem, że ludzie lubią grać, tak jak się gra w totolotka. Ale chodzi o to, żeby ta gra nie niszczyła podstaw gospodarki realnej, to znaczy np. żeby bankowość komercyjna (kredyty i depozyty) była oddzielona od bankowości inwestycyjnej (notabene nazwa bank inwestycyjny oznacza, że bank ten nie ma bezpośredniego związku z realnymi inwestycjami). A poza tym – dlaczego ktoś ma grać za pieniądze pochodzące także z banków centralnych, tak jak to ma miejsce obecnie? Banki centralne powinny udzielać środków bankom komercyjnym, które z kolei powinny udzielać kredytów przedsiębiorcom i konsumentom. Tymczasem w ostatnich dziesięcioleciach doszło do przemieszania tych sfer i wyraźnej dominacji sektora finansowego. W Austrii, ale w Polsce zapewne też, serwisy informacyjne w radiu czy telewizji podają regularnie indeksy kursów giełdowych. Po co? Przecież osoby realnie nimi zainteresowane, gracze giełdowi i inwestorzy finansowi, bez trudu znajdą do nich dostęp. Tymczasem wywołuje się wśród opinii publicznej wrażenie nieproporcjonalnej do realiów wagi tych informacji…

Ale przecież politycy bezustannie powołują się na „reakcje rynków”. To chyba ważne?

To ci sami politycy, którzy chcą uzdrawiać finanse publiczne dokładnie w tym momencie, kiedy gospodarka potrzebuje czegoś zupełnie innego. Jak wspomniałem już wcześniej – kluczowy jest czas. Są momenty, w których dług należy ograniczać i takie, w których warto go zwiększać.

Ale dług publiczny w strefie euro już jest dramatycznie wysoki!

Nie ma ekonomicznej granicy dopuszczalnego długu, ponieważ państwo jest wierzycielem wypłacalnym.

Zwróćmy poza tym uwagę, że zadłużenie państw to nie jest zadłużenie potomka arystokratycznej rodziny, który przepuszcza majątek w karty! Jeśli państwo zwiększa dług po to, żeby wypłacić np. zasiłki dla bezrobotnych czy emerytury lub budować szkoły czy szpitale, to jest to działanie nie tylko pożyteczne, ale wręcz niezbędne. Uzdrawianie finansów publicznych w obecnej sytuacji gospodarczej przypomina wysyłanie człowieka z zapaleniem płuc na siłownię, żeby sobie poprawił kondycję.

Ale nawet jeśli wydatki publiczne są pożyteczne, to państwo wysoko zadłużone ma związane ręce i mniej pieniędzy choćby na wydatki socjalne – bo wszystko idzie na spłatę odsetek.

To prawda, część krajów na tyle już uzależniła się od rynków finansowych, że ma rzeczywiście skromne pole manewru. Ale przecież takie podejście – „konsolidacja budżetu na pierwszym miejscu” – dotyczy również krajów naprawdę suwerennych w zakresie polityki fiskalnej, jak USA czy zwłaszcza Wielka Brytania. Choć Brytyjczycy mają silną, poważną walutę i są niewątpliwie wypłacalni, premier Cameron ogłosił, że jego priorytetem jest uzdrowienie finansów publicznych, w efekcie czego jego kraj pogrążył się ponownie w kryzysie, z którego powoli zaczął się już wydobywać. Przecież to szaleństwo!

Może nie szaleństwo tylko presja rynków? Wielka Brytania ma potężny sektor finansowy.

Oczywiście, że lobby londyńskiego City jest niesłychanie silne. Ale istnieje chyba coś takiego, jak brytyjskie społeczeństwo? Ono nie składa się głównie z finansistów. Niedawno Ben Bernanke, szef amerykańskiej Rezerwy Federalnej powiedział, że jest w gospodarce czas oszczędności i jest czas wydatków. I teraz mamy właśnie ten drugi. 

A niemiecki minister finansów powiedział, że jak jest pożar, to się go gasi, a nie roznieca ogień.

I nie ma racji – bo czasem ogniem wypala się teren wokoło źródła pożaru. Ale rzecz nie w metaforach, tylko we właściwym rozumieniu tego, czym jest dług publiczny. Co do zasady jest on czymś normalnym, a nie wynikiem patologicznej rozrzutności czy nonszalancji rządu, choć oczywiście i takie przypadki mają miejsce. Statystyki za ostatnie dwieście kilkadziesiąt lat pokazują wyraźnie, że w historii mieliśmy bardzo nieliczne okresy, w których nie było długu publicznego. A zatem – czy przez cały ten okres utrzymuje się jakaś anomalia, czy może jednak stoi za tym pewna prawidłowość ekonomiczna?

A jest taka prawidłowość?

Przyjmijmy, że w społeczeństwie istnieje pewna skłonność do oszczędzania, która stanowi pewien procent dochodu narodowego. Dla prostszego rachunku załóżmy, że ten dochód przy pełnym zatrudnieniu wynosi 100, a stopa oszczędzania – 1/4. Wówczas poziom inwestycji prywatnych powinien się równać 25 jednostkom. Jeśli jednak w rzeczywistości wynoszą one tylko 20, to biorąc pod uwagę mnożnik inwestycyjny dochód wyniesie zaledwie 80. Powstaje zatem luka, przekładająca się na 20 procent bezrobotnych. Ową lukę inwestycyjną najlepiej wypełnić przez zachęty do inwestycji, ale one nie zawsze działają. Wówczas taką lukę najlepiej pokryć deficytem – czyli wydatkami państwowymi, które nie mają pokrycia w podatkach. I takie jest właśnie ekonomiczne tło długu publicznego. Metafora państwa jako gospodarstwa domowego po prostu nie działa…

Ale jest bardzo nośna. I na pierwszy rzut oka się sprawdza – długi trzeba kiedyś spłacać, a w kryzysie zaciska się pasa…

Na pierwszy rzut oka Słońce kręci się wokół Ziemi – ale wiemy przecież, że ta intuicja nie jest poprawna.

A co do spłaty długów – istniały kiedyś brytyjskie papiery dłużne, tzw. konsole, które w ogóle nie miały określonego momentu zwrotu. Ich właściciel miał prawo do kilkuprocentowego dochodu rocznie bądź do ich odsprzedania komu innemu. W ten sposób państwo mogło się zadłużać, w ogóle nie przyrzekając, że odda…

Ale takie „wieczne” obligacje wymagają ogromnego zaufania do państwa.

To prawda, ale przecież to samo dotyczy też obligacji kilkuletnich – żeby kupić „dziesięciolatki” potrzebne jest zaufanie, że państwo nie okaże się bankrutem. 

To wszystko nie zmienia faktu, że bardzo wiele państw stoi dziś w obliczu ogromnych kosztów obsługi długu.

No właśnie. Ten problem wiąże się z czymś, co główny nurt współczesnej ekonomii wymyślił i nazwał fiscal sustainability, to znaczy równowagą, a najlepiej podtrzymywalnością fiskalną. Zasadę, która ma sens w odniesieniu do podmiotów prywatnych próbuje się zastosować do państwa. Stopa oprocentowania kredytów prywatnych powinna w zasadzie być wyższa od tempa wzrostu dochodów prywatnych. Gdy analizujemy podmioty prywatne, takie podejście jest całkiem rozsądne. 

Państwa to nie dotyczy?

Mechaniczne przenoszenie tej logiki na państwo nie ma sensu, gdyż każde państwo suwerenne, to znaczy takie, które posiada własny bank centralny i własną walutę, samo może określać stopy procentowe swoich skryptów dłużnych. Mam oczywiście na myśli zadłużenie w walucie krajowej, nie obcej. Należy przy tym podkreślić, że zadłużenie w walutach obcych tylko wtedy ma sens, gdy wymaga tego bilans płatniczy, nie zaś deficyt budżetowy.

Ale dlaczego państwo nie powinno podlegać tym samym rygorom, co sektor prywatny? Czy nie rodzi to pokusy nadużycia?

Państwo nie powinno podlegać tym samym rygorom, ponieważ spełnia zupełnie inne funkcje niż sektor prywatny. Doświadczenie gospodarki centralnie planowanej dowodzi, że państwo nie powinno sprzedawać pietruszki, bo robi to dużo gorzej niż sektor prywatny, ale powinno działać tam, gdzie sektor prywatny albo nie działa w ogóle, albo jest nieefektywny – jak choćby w ochronie zdrowia czy w systemie emerytalnym. Ze względu na te szczególne funkcje państwo powinno mieć prawo pożyczania pieniędzy na taki procent, jaki uzna za słuszny – i realnie to prawo posiada, oczywiście pod warunkiem, że ma suwerenną walutę i że jego waluta nie jest związana z jakimś innym walorem. Ale współczesne państwa nie zobowiązują się już do wymiany banknotów np. na złoto, srebro lub inną walutę – za banknot możemy otrzymać jedynie taki sam banknot. 

Ale kto będzie chciał państwu pożyczać pieniądze?

Zapotrzebowanie na papiery dłużne nie spada – zwróćmy uwagę, że niektóre kraje, jak np. Niemcy (a także Japonia i oczywiście Stany Zjednoczone) nie mają problemu z ich zbytem nawet wtedy, kiedy ich oprocentowanie oscyluje wokół zera. A dzieje się tak po prostu dlatego, że te papiery są absolutnie pewne – minimalny zysk jest kompensowany przez  pełne bezpieczeństwo zwrotu, bo państwo nie może zbankrutować, w przeciwieństwie np. do emitenta akcji czy obligacji prywatnych. Rzecz jasna, wszystko o czym tu mówię, dotyczy zadłużenia państw, po pierwsze w ich własnej, przez nie emitowanej walucie, a po drugie, dotyczy państw o względnie stabilnej pozycji międzynarodowej – czyli nie takich, które dopiero co powstały i nie wiadomo czy za rok w ogóle będą miały jakiś rząd. Jeśli te warunki są spełnione, to dług – stanowiący w tej sytuacji instrument wypełniania luki między pożądanymi oszczędnościami prywatnymi a prywatnymi inwestycjami, a tym samym kreowania dodatkowego całkowitego popytu – jest uzasadniony i nie ma powodu, żeby samemu ustanawiać stopę procentową, która uniemożliwiłaby prowadzenie takiej polityki. Notabene, gdyby państwo miało konkurować z sektorem prywatnym na rynku kapitałowym, to należałoby się zastanowić, po co państwo ma zajmować się niektórymi dziedzinami (np. ochroną zdrowia czy szkolnictwem). Jeśli owe dziedziny mogłyby w podstawowej części pozostawać w gestii kapitału prywatnego i przynosić rynkową rentowność, to państwo nie powinno się tymi dziedzinami zajmować. Skoro jednak uznaje się słusznie, że rynkowe rozwiązanie w tych dziedzinach nie jest optymalne, to żądanie konkurowania na rynku kapitałowym państwa z sektorem prywatnym nie ma uzasadnienia, pomijając nawet problemy makroekonomicznej polityki, o której była uprzednio mowa.

Kraje należące do strefy euro nie mają suwerennej waluty, a do tego już mają zadłużenie, które nie pozwala im prowadzić polityki stymulacyjnej. Mają związane ręce.

No właśnie. Wielu ekonomistów od samego początku zwracało uwagę na niedoskonałość tego projektu. Istnieje wprawdzie waluta euro, ale nie ma państwa Euro, jest co prawda bank centralny, ale nie ma europejskiego ministra finansów. A przecież polityka monetarna i polityka fiskalna są ze sobą ściśle połączone; niezależność banków centralnych nie może oznaczać ich braku odpowiedzialności za zadłużenie publiczne. Bank centralny winien stać się pożyczkodawcą ostatniej szansy nie tylko dla banków, ale i dla państw. Temu opiera się mainstream argumentując „pokusą nadużycia”. Taka groźba niewątpliwie istnieje, dotyczy jednak nie tylko państw, ale i  banków, jak tego kryzys finansowy dowiódł. Gdy jednak trzeba ratować banki, to „pokusa nadużycia” jest akceptowana.

Ale prezes Draghi zadeklarował w zeszłym roku, że EBC zrobi wszystko co konieczne, żeby ratować strefę euro…

Tak, i to de facto oznacza skupowanie zagrożonych obligacji państwowych na rynku wtórnym. Ale w tej deklaracji było zastrzeżenie, które wylewa dziecko z kąpielą – można skupować obligacje zagrożonych niewypłacalnością państw tylko pod warunkiem, że poddadzą się „kuracji oszczędnościowej”, czyli kuracji upuszczania krwi, mówiąc słowami Jana Toporowskiego.

Jako podstawową wadę konstrukcyjną strefy euro opisał Pan brak wspólnej polityki fiskalnej. Ale czy tzw. pakt fiskalny Angeli Merkel nie zmierza w tym kierunku?

Nie, on zmierza jedynie w stronę ścisłego nadzoru fiskalnego, ale nie w stronę najważniejszej – czyli unii transferowej, w której państwa członkowskie solidarnie odpowiadają za długi innych. Obecnie nie ma na to warunków politycznych, Polska też nie zgodziłaby się na tak daleko posunięte ograniczenie suwerenności.

Co zatem można zrobić?

Trzeba już dziś zadeklarować jasno: zmierzamy w kierunku wspólnej Europy.

Nie wiemy kiedy to nastąpi – może za 50 lat, może za 100 lat, ale kierunek zostaje wyznaczony. I za tym musiałyby pójść konkretne czyny, przede wszystkim zwiększanie budżetu Unii Europejskiej. Stopniowo, bez określenia z góry progu, ile ten budżet docelowo miałby wynosić – pamiętajmy, że w przypadku Stanów Zjednoczonych także na cele federalne początkowo przeznaczano bardzo niewiele środków. Do tego dochodzą euroobligacje. Najważniejsze jest jednak jasne określenie tego, dokąd zmierzamy. Co do tego musi być zgoda. Kto nie chce – wysiada. I prawdopodobnie w takiej sytuacji Brytyjczycy wysiądą. Ale może to dobrze? Być może generał de Gaulle miał rację, gdy opierał się przyłączeniu Wielkiej Brytanii do EWG?

Mówi pan o rozwiązaniu na dłuższą metę. Ale co można zrobić teraz? Bezrobocie w strefie euro wynosi ponad 11 procent, kolejne kraje, np. Włochy, mają rentowność długu przekraczającą możliwości obsługi.

To prawda, obecnie to bodaj 4,5 procenta, a niedługo może być 6 procent – czego nikt nie wytrzyma, zwłaszcza że Włosi mają dług publiczny powyżej 120 procent. W tej sytuacji musi wystąpić bank centralny i ogłosić: kupujemy zagrożone papiery wartościowe i nie dopuścimy do przekroczenia pewnej ustalonej przez Bank Centralny stopy oprocentowania, np. 3 procent. Żaden spekulant nie może wygrać walki z Bankiem Centralnym.

Ale drukowanie pieniędzy oznacza inflację.

Tak wcale nie jest; przecież obecnie w bankach leżą miliardy euro i nikt z nich nie korzysta, konsumenci i firmy nie biorą kredytów, zaś banki nie udzielają kredytów zbyt chętnie. Inflacja nastąpiła by wtedy, kiedy przy wysokim stopniu wykorzystaniu zdolności produkcyjnych i niskim bezrobociu nastąpiłby dalszy wzrost zapotrzebowania na kredyty. W takiej sytuacji Bank Centralny zmieniłby swoją politykę: zamiast skupować państwowe instrumenty dłużne zacząłby je sprzedawać i ściągać pieniądze z rynku. Ale w obecnej sytuacji nie ma takiego zagrożenia – realną groźbą jest deflacja, nie inflacja.

Rozumiem, że interwencja EBC może obniżyć koszty obsługi długów…

Tak, bank centralny nie powinien dopuścić do sytuacji, w której państwa sfery Euro płacą wysokie procenty za swoje długi, podczas gdy kraje poza sferą Euro, mające podobne, a często wyższe zadłużenie niż te pierwsze płacą znacznie mniej.

Ale to jeszcze nie rozwiązuje pozostałych problemów – stagnacji i rosnącego bezrobocia.

Jeśli państwo przestaje być dławione horrendalnymi odsetkami, zyskuje większe pole manewru i może prowadzić politykę stymulacyjną. Zaś tworzenie nowych miejsc pracy zwiększa popyt wewnętrzny – pamiętajmy, że większość potencjalnie zatrudnionych wyda zarobione pieniądze raczej na towary produkowane kraju niż na towary z importu.

Wielu ekonomistów wskazuje jednak, że u samych podstaw kryzysu w strefie euro leżały różnice w konkurencyjności – a tym samym różnice bilansów handlowych. Niemcy mają gigantyczną nadwyżkę eksportową, a kraje Południa deficyty. One dość ściśle przełożyły się potem na stan finansów publicznych.

To prawda. Nie będę się znęcał przypominając nazwiska polskich ekonomistów, którzy jeszcze przed przystąpieniem Polski do Unii za przykład dawali Grecję, Hiszpanię czy Portugalię, których sukcesy miała rzekomo wzrosnąć po wejściu do strefy euro. W roku 2003 napisaliśmy, razem z młodszym kolegą z Instytutu, artykuł, w którym wskazywaliśmy na pozorny charakter tego awansu krajów Południa i na fakt, że różnice w konkurencyjności wewnątrz strefy euro pozostały ogromne – choć zrównanie stóp procentowych sugerowało coś innego. I to jest ważna przestroga dla Polski.

Wejście do strefy euro jest dla nas zagrożeniem?

Chodzi raczej o to, że nie rozwiązuje podstawowych problemów konkurencyjności – są  ludzie, którzy wierzą, że przystąpienie do Unii, a później do wspólnej waluty automatycznie, załatwia kwestię rozwoju gospodarczego. Korzyści z przystąpienia Polski do Unii są niekwestionowane, by wymienić tylko fundusze na infrastrukturę czy możność znalezienia zatrudnienia dla ok. dwóch milionów ludzi poza granicami kraju. Notabene, można dyskutować, na ile emigracja jest dla kraju korzystna – ja np. określenie „zbędna siła robocza” uważam za dość żałosne, w szczególności, kiedy dotyczy dobrze wykształconych za duże społeczne pieniądze fachowców oraz ludzi szczególnie zdolnych i twórczych.. Ale to osobna kwestia. Nie ulega natomiast wątpliwości, że problem konkurencyjności w strefie euro pozostaje aktualny.

Niemcy twierdzą, że niektóre kraje po prostu żyły ponad stan.

I w pewnej części mają rację. Ale to tylko połowa równania. Bo jeśli Grecy żyli ponad stan, to zarazem Niemcy żyli „poniżej stanu”. Jeżeli jakiś kraj zużywa więcej środków niż produkuje, to inny musi zużywać mniej niż wytwarza – i tak właśnie dzieje się w przypadku Niemiec. Nie jest też prawdą, jak twierdzą niektórzy, że Niemcy robią tak od czasu reform Agenda za kanclerza Gerharda Schrödera – Niemcy prowadzą ekspansję eksportową od lat 60tych, z wyjątkiem okresu tuż po zjednoczeniu w latach 1990-tych, kiedy na kilka lat stali się importerem netto. W Niemczech widać wyraźne parcie merkantylistyczne, które wcale nie jest korzystne, zwłaszcza na dłuższą metę, nawet dla samych Niemców. Zakup eksportowanych przez nich towarów odbywa się przecież na kredyt – a biorąc pod uwagę kondycję południowych importerów te kredyty będzie bardzo trudno odzyskać.

Mówi Pan o kraju, który „żyje poniżej swych możliwości”, symetrycznie wobec nadmiernie rozrzutnej Grecji. Ale w jaki sposób można zmienić ten stan?

W bardzo prosty sposób. Niemcy przez wiele lat mieli minimalny wzrost płac realnych. Wewnątrz Unii Europejskiej obowiązuje cel inflacyjny w wysokości 2 procent – nikt nie powinien przekroczyć tego progu. Ale to oznacza również, że nikt nie powinien dążyć do inflacji poniżej tego progu – a tymczasem Niemcy mają inflację na poziomie zera procent, co już po kilku latach rodzi znaczne nierówności. Regułą powinno być, że w zasadzie poszczególne kraje podwyższają płace nominalne równolegle do własnego wzrostu wydajności uzupełnionego o cel inflacyjny – jednakowy dla całej strefy euro. To nie jest proste zadanie, bo wymaga spójnej polityki rządów, banku centralnego, związków pracodawców i przede wszystkim związków zawodowych. Na tyle silnych i rozważnych, aby były w stanie uzyskać nie mniejszych – ale i nie większych – podwyżek płac.

Tu mówimy o utrzymaniu konkurencyjności – ale co z krajami, które dziś zostają w tyle za czołówką?

One muszą powstrzymywać wzrost płac względem wzrostu produktywności – co oczywiście jest jeszcze trudniejsze. Musiałyby istnieć organizacje związkowe, które negocjują w skali kraju, a nie w skali jednej branży czy przedsiębiorstwa – bo tylko wtedy ich siła może się wiązać z poczuciem odpowiedzialności za kraj.

Czy Polska w obecnej sytuacji powinna wejść do strefy euro?

Polska zobowiązała się wejść do strefy euro w momencie podpisania traktatu akcesyjnego – pytanie brzmi, w którym momencie powinna to zrobić i w jaki sposób się do tego przygotować.

Przygotować – to znaczy wypełnić kryteria wysokości długu, inflacji, deficytu budżetowego?

Przygotowania to nie tylko wypełnienie kryteriów, ale przede wszystkim wspomniana już kwestia konkurencyjności gospodarki, która co jest bardzo charakterystyczne nie wchodzi w skład kryteriów. Obecny kryzys  krajów śródziemnomorskich dowodzi, że samo przyjęcie wspólnej waluty nie tylko nie rozwiązuje tego problemu, ale może go nawet istotnie utrudnić. W okresach przyzwoitego tempa wzrostu PKB w Polsce deficyt bieżących obrotów płatniczych z reguły przekracza 4 procent. Wejście do sfery euro, jak wykazuje doświadczenie innych krajów, tendencję tę pogłębia. Konieczne jest zatem zmniejszenie zależności rozwoju kraju od stałego dopływu kapitału zagranicznego przed przystąpieniem do Unii Walutowej, a nie potem. Wymaga to nie tylko kontroli nad wzrostem jednostkowych koszów robocizny, ale także forsowania produkcji proeksportowej oraz produkcji zastępującej towary importowane. Bez pewnych elementów polityki przemysłowej popierających  innowacyjność jest to zadanie trudne do osiągnięcia. Dotyczy to także selekcji i priorytetu takich zagranicznych inwestycji bezpośrednich, które przyczyniają się do poprawy bieżącego bilansu płatniczego, nie zaś do jego pogorszenia. Warto zresztą podkreślić, że obniżenie deficytu budżetowego poniżej 3 procent przy deficycie obrotów bieżących rzędu ponad 4 procent stworzy poważne napięcia dla sektora prywatnego gospodarki. Wreszcie należy obserwować w jakim kierunku rozwijać się będzie Unia Walutowa, a w szczególności jak poprawiane będą błędy konstrukcyjne, które ujawnił ostatni kryzys.

Prof. Kazimierz Łaski jest polsko-austriackim ekonomistą postkeynesowskim, w latach 1991–1996 był dyrektorem Wiedeńskiego Instytutu Międzynarodowych Studiów Ekonomicznych. W semestrze letnim 2012/2013 wspólnie z Jerzym Osiatyńskim prowadzi w Instytucie Studiów Zaawansowanych seminarium Podstawy polityki gospodarczej: ujęcie ekonomii postkeynesowskiej.

 Projekt finansowany ze środków Parlamentu Europejskiego.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij