Rocznice zarzucają nas „lekcjami do nauczenia” w tomach historycznych badań, powieściach, konferencjach, filmach, wystawach – i domagają się bezwarunkowej kapitulacji.
Dlaczego Zachód tak się wzbrania przed uznaniem rosyjskiego zaangażowanie w Ukrainie za wojnę? Dlaczego opinia publiczna w USA, w Wielkiej Brytanii i w Niemczech nie spieszy się z dostrzeżeniem, że działania Rosji stanowią zagrożenie dla pokoju w Europie? Czy to dlatego, że to „jakiś konflikt w dalekim kraju, między ludźmi, o których nie wiemy nic”, a może dlatego, że Rosja to mocarstwo atomowe, a Europa uzależniona jest od rosyjskiego gazu? Czy to dlatego, że Europa jest mocarstwem nielubiącym ryzyka, czy może to Ameryka stała się słabsza, kiedy sparzyła się przy okazji swych militarnych przygód w Afganistanie i Iraku? A może jednak Amerykanie i Europejczycy padli ofiarą niewłaściwej analogii historycznej, a zalew książek i filmów powstałych w tym roku, by zaznaczyć setną rocznicę Wielkiej Wojny przekonał ich, że tym, czego powinniśmy się bać, jest raczej nad-reakcja niż bierność?
Wystarczy wpaść do dowolnej z większych księgarni w Londynie czy Berlinie by odkryć, że są dosłownie pod okupacją książek o Wielkiej Wojnie. Zdaniem niektórych w ostatnich dwóch-trzech latach tylko po angielsku wydano ponad tysiąc książek na ten temat. Nie chodzi o to, że książki, które wszyscy czytamy, bądź czytamy o nich, napędzają pewne określone lęki i sprawiają, że niektóre kierunki rozwoju przyszłości wydają się bardziej realistyczne niż inne. Moc rocznic ma charakter magiczny: wypływa z naszej obsesji wokół okrągłych liczb i nie ma związku z racjonalnymi argumentami.
Dałoby się obronić tezę, że gdyby upadek Muru Berlińskiego nie zbiegł się z dwusetną rocznicą rewolucji francuskiej, nasze odczytanie zmian w Europie Środkowej i Wschodniej mogłoby być inne, a to co dziś nazywamy rewolucją, mogłoby zostać określone inaczej. A właśnie to słowo „rewolucja”, wraz ze swymi bogatymi konotacjami historycznymi określało wybory różnych aktorów. Po roku 1989 to wspólny lęk przed rewolucyjną przemocą skłonił zarówno starą elitę komunistyczną, jak też dysydentów do zdecydowania się na negocjacje i kompromis. To właśnie cień roku 1789 i późniejszego terroru wywierał swój niewidzialny wpływ na środkowoeuropejską politykę we wczesnych latach transformacji.
Potęga historycznych rocznic jest tak wielka, że można sobie wyobrazić, że jeśli jakieś masowe protesty polityczne wybuchną w Moskwie w roku 2017 (stulecie rewolucji bolszewickiej), będziemy czuli pokusę, by uwierzyć, że oto historia znów odwróciła bieg, a nasz ogląd tego, co dzieje się na ulicach będą determinowały książki o Leninie, Stalinie i Trockim, które wejdą na szczyty bestsellerów.
W swym klasycznym studium Thinking in Time, amerykańscy politolodzy Richard Neustadt i Ernest May pokazali, że wybór właściwej analogii historycznej to sedno każdego procesu decyzyjnego w momencie kryzysu. Decydenci potrzebują historii, aby zrozumieć teraźniejszość.
W czasie kubańskiego kryzysu rakietowego, najważniejszy wybór jakiego musiał dokonać prezydent Kennedy dotyczył właściwej analogii historycznej. Musiał wybierać między analogią „Suezu”, „Pearl Harbor” bądź „kryzysu lipcowego” z 1914 roku. Wybór stosownego porównania określił jego wybór strategii. Obstawienie „Suezu” oznaczałoby, że rosyjskie rakiety to tylko gra na odwrócenie uwagi, a USA powinny spodziewać się akcji ZSRR gdzieś w Europie. Gdyby sowieci z kolei przygotowywali niespodziankę a’la Pearl Harbor, wówczas Amerykanie powinni uderzyć pierwsi.
Kennedy uznał jednak, że kubański kryzys rakietowy należy postrzegać w kategoriach polityki wielkich mocarstw z lata 1914 roku i był zdecydowany nie powtórzyć ówczesnych błędów. W rozmowie ze swym bratem Robertem prezydent jasno wytłumaczył logikę swego wyboru i źródła jego decyzji. Jego zdanie ukształtowała popularna książka Barbary Tuchman Sierpniowe salwy. „Nie zamierzam pójść drogą”, wyznał Kennedy, „która pozwoliłaby napisać podobną książkę o mnie, pt. Październikowe rakiety”. Książkę Tuchman wydano w roku 1962, niedługo przed pięćdziesiątą rocznicą wybuchu I wojny światowej. Gdyby nie nadchodziła wówczas ta rocznica, autorka mogłaby napisać inną książkę, a bieg zimnej wojny mógłby być inny. Gdyby nie ta ważna rocznica, prezydent mógłby nie zdecydować się na przeczytanie tej książki.
Nasza wspólna historia
Były czasy, kiedy dla Europejczyków historia oznaczała przede wszystkim historię starożytnej Grecji i Rzymu. To była nasza wspólna historia, ale zarazem niczyja. Studiowaliśmy ją nie czując zakłopotania bądź odpowiedzialności za to, co się wydarzyło. W XXI wieku historia, która ma znaczenie dotyczy stulecia poprzedniego. To nasza wspólna historia także dlatego, że czujemy się zbiorowo odpowiedzialni za to, co wydarzyło się w tym dzikim stuleciu.
Dziś, skonfrontowani z obcą agresją i naruszeniem granic suwerennego państwa, europejscy decydenci i europejska opinia publiczna mogą wybierać między dwoma tylko porównaniami historycznymi: „lipiec 1914” albo „Monachium 1938”. Żadna z analogii nie odzwierciedla tej historii jako takiej – obie przywołują jednak określone lekcje, tyle że zupełnie różne.
Historia pt. „lipiec 1914” to historia przypadkowej wojny. O ile w przypadku II wojny światowej skupialiśmy się na tym, jak się skończyła – pokonaniem nazizmu – w przypadku I wojny światowej zainteresowanie koncentrowało się na jej początku.
Popularne przekonanie głosi, że wojnę tę spowodowały nieporozumienia, błędna komunikacja i brak zaufania między wielkimi mocarstwami. W zbiorowej wyobraźni unijnej Europy, Wielka Wojna reprezentuje „zbiorowe samobójstwo Europy”.
Lekcja „lipca 1914” jest prosta: strzeżmy się nadmiernych reakcji i dajmy szansę dyplomacji. Mawia się czasem, że można było się zdecydować na bycie pacyfistą po II wojnie światowej, ale po I wojnie światowej miało się obowiązek nim być.
„Monachium 1938” daje nam inną lekcję. Uczy nas, że kapitulacja przed roszczeniami agresywnej terytorialnie dyktatury nigdy nie przyniesie pokoju. Choć pozwala uniknąć wojny na krótką metę, czyni większą wojnę i w gorszych warunkach, konieczną później. Ostrzega nas to nie przed nadmierną reakcją, lecz zaniechaniem działania.
Konsultacje historyczne
Jak mielibyśmy osądzić, czy jesteśmy znów w 1914 czy w 1938 roku? Jak zdecydować, czy bać się przypadkowej wojny czy raczej niszczącego appeasementu?
Historyczne porównanie, które wybierzemy zależy w dużym stopniu od książek historycznych, jakie czytamy w danym momencie. A to, co czytamy zależy, jak widać, od historycznych rocznic, które aktualnie świętujemy. Próba konsultacji historycznej w 2014 roku oznacza powrót do wybuchu Wielkiej Wojny. W tym roku żadne inne porównanie historyczne, nie odnoszące się do niej nie ma szans zostać wysłuchane. Dziś, kiedy polityczni przywódcy nie mają własnych tragicznych doświadczeń, a obywatele googlują historię zamiast w niej żyć, rocznice to jedyna nasza wspólna historia.
W obliczu rosyjskiej aneksji Krymu, europejscy politycy i opinia publiczna nie mają wielkiego wyboru. W roku, w którym stulecie Wielkiej Wojny obchodzi się w całej Europie, analogia roku 1914 jest nieunikniona.
To nie tylko rosyjski gaz i nie tylko amerykańska słabość, lecz także rocznica wybuchu I wojny światowej określiła z góry europejską reakcję na aneksję Krymu. Gdyby Rosja zdecydowała się na nią w roku 2038, reakcja Zachodu mogłaby wyglądać inaczej.
Przeł. Michał Sutowski
Tekst ukazał się na stronach Opendemocracy.net. Opublikowano na licencji Creative Commons.
***
Serwis >>WYBORY EUROPY jest współfinansowany ze środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych