Ludzie zrozumieli, że mogą wybierać rządy, ale nie mogą wybrać polityki.
Michał Sutowski: Masowe protesty uliczne w Bułgarii doprowadziły niedawno do dymisji centroprawicowego rządu premiera Bojko Borysowa. Media donoszą, że główną ich przyczyną była drastyczna podwyżka cen energii. Czy to realne źródło społecznego niezadowolenia – czy tylko symboliczny zapalnik, wydarzenie, które przelało czarę zbiorowej frustracji?
Ivan Krastev: Bułgarzy mają mnóstwo powodów do frustracji, ale i sama podwyżka nie jest bynajmniej czymś symbolicznym. Pamiętajmy, że Bułgaria to najbiedniejszy kraj Unii Europejskiej. Jest u nas wiele rodzin, dla których koszty rachunków za energię sięgały ponad 60 procent ich budżetu domowego. A zatem 2,5-krotny wzrost stawek oznacza, że nie będą mieli za co żyć. Ale jest jeszcze szerszy kontekst – egzystencjalnej beznadziei. Z zewnątrz gospodarka bułgarska wygląda nie najgorzej: priorytetem rządu była stabilność fiskalna, mamy więc niski deficyt budżetowy i niski poziom zadłużenia publicznego. Inaczej to jednak wygląda z perspektywy ulicy.
Cóż po stabilności, skoro jesteśmy biedni?
No właśnie. A do tego nie mamy realnych perspektyw na zmianę. Dotychczas najbardziej zrezygnowani i sfrustrowani obywatele po prostu opuszczali kraj. Rzecz w tym, że w Unii Europejskiej coraz wyraźniej pobrzmiewają głosy – zwłaszcza brytyjski – o zamknięciu dla Bułgarów dostępu do europejskich rynków pracy. Brakuje już zatem jakichkolwiek perspektyw na zmianę, choćby na poziomie jednostkowym.
Dlatego ludzie wyszli na ulicę?
Tak, nie po raz pierwszy zresztą, bo w Bułgarii mamy już tradycję masowych protestów w ostatnim ćwierćwieczu. Ale masowe wystąpienia ostatnich tygodni są inne z co najmniej trzech powodów. Po pierwsze – to protest społeczny, ale nie polityczny w tradycyjnym sensie; można powiedzieć, że raczej antypolityczny. Choć najbliższe wybory odbędą się w maju, trudno się spodziewać, żeby na fali niezadowolenia społecznego mocno zyskała jakaś konkretna partia. Po drugie, protesty wybuchają przede wszystkim na prowincji; najbardziej dramatyczne wydarzenie, czyli samospalenie Plamena Goranova, miało miejsce w Warnie, przed siedzibą tamtejszych władz miejskich. W wielu małych miejscowościach na ulice wyszło więcej ludzi niż w 1989 roku! Po trzecie, tu nie chodzi o usunięcie rządu – co przecież nastąpiło – ale o zmianę reguł gry. Ludzie domagają się radykalnych zmian, nowej konstytucji, nowego systemu wyborczego, ale sami nie organizują się w partie polityczne.
Chcą demokracji bezpośredniej?
Niekoniecznie, po prostu w Bułgarii po roku 1989 nie było nigdy problemu ze zmianą rządu – dotychczas żaden nie został wybrany ponownie. Ludzie zrozumieli jednak, że moga wybierać rządy, ale nie moga wybrać polityki. Dlatego chcą nowych reguł.
A nie tylko nowej partii politycznej u steru?
Paradoks bułgarskiej polityki polega na tym, że u nas partie i politycy się zmieniają. To nie jest więc kwestia politycznych kadr – w ostatnich latach wymieniono je przynajmniej w 50 procentach. W Bułgarii dwukrotnie udało się wygrać wybory partii pozaparlamentarnej, co mogłoby sugerować wielką otwartość naszego systemu… W ten sposób w roku 2001 wybory wygrał Narodowy Ruch na rzecz Stabilności i Postępu byłego cara Symeona II, a ostatnio partia Bojko Borysowa. Ruchy protestu domagały się wówczas przyspieszonych wyborów – dziś już nikt tego postulatu nie podnosi. Ludzie przestali wierzyć, że zmianę przyniesie charyzmatyczny lider na czele nowej partii czy jakiegoś „ruchu narodowego”. Nie chcą wyborów, chcą zmian. I dlatego liczą, że wychodząc na ulicę, uda im się zmusić do czegoś elity.
A czy rząd miał jakąś możliwość powstrzymania protestów, na przykład przez zmianę polityki?
Powtórzę, to nie jest problem tego rządu – w sondażach ma i tak większe poparcie od partii opozycyjnych. To jest problem ogólnego deficytu legitymizacji tego systemu. Obawiam się, że nasze elity liczą na pacyfikację nastrojów poprzez wybory. To może się nawet udać, ale skutkiem będzie dalsza delegitymizacja systemu. Do tego dochodzi problem, jak zareaguje Unia Europejska…
Reakcje medialne są nikłe – główne serwisy światowe o Bułgarii piszą bardzo mało.
Protesty bułgarskie zostały przyćmione przez wybory we Włoszech, niepewne zwycięstwo tamtejszej centrolewicy i wielki sukces komika Beppe Grillo. Ale jest i inny powód tego milczenia. Otóż Unia Europejska jest w przypadku Bułgarii w niezłym kłopocie.
Włochom, Grekom, a nawet Francuzom można powiedzieć, że ich trudności to efekt nieprzestrzegania zaleceń Komisji Europejskiej, Trojki czy odejścia od ducha i litery paktu fiskalnego. Ale Bułgaria to pod tym względem niemal wzorowy uczeń!
W związku z tym Unia postanowiła, że nie będzie ingerować. Rzeczniczka prasowa Komisji stwierdziła ostatnio wyraźnie, że „w Bułgarii panuje demokracja, którą należy uszanować”.
A co ta „demokracja”, czyli ludzie, sądzi o samej Unii?
No właśnie: Borysow wygrał wybory na czele partii Obywatele na rzecz Europejskiego Rozwoju Bułgarii – dzisiaj na demonstracjach nie uświadczysz ani jednej europejskiej flagi, tylko narodowe.
Bułgarii grozi zwycięstwo nacjonalistów?
Niekoniecznie, choć skrajnie prawicowe Narodowe Zjednoczenie Ataka zyskuje nieco poparcia. Najważniejsze jest jednak to, że myślenie nacjonalistyczne zaczyna przenikać do mainstreamu. Coraz głośniej słychać retorykę narodowej jedności, bardzo wyraźna jest niechęć do zagranicznych inwestorów, szczególnie austriackich i czeskich monopoli energetycznych.
Ktoś ma pomysł, jak zaradzić tej sytuacji?
Obawiam się, że nasze elity zagrają na przetrzymanie, licząc na wyczerpanie energii protestów. Jak już mówiłem à propos wyborów, to się może udać – ale przyniesie tylko pogłębienie niezadowolenia i delegitymizację systemu demokratycznego. Populistyczny podział na elity i lud jest zaostrzony do ekstremum. W protestach tego typu na całym świecie demonstranci z radością przyjmują celebrytów zgłaszających dla nich poparcie. W Bułgarii, jeśli na ulicy pojawi się ktokolwiek znany ludziom z telewizji, zostaje z miejsca odrzucony jako przedstawiciel skorumpowanej elity.
Skoro wymiana partii nie pomoże, co należałoby zrobić?
Wiele postulatów demonstrantów jest słusznych, choć najczęściej niedoprecyzowanych – ludzie domagają się na przykład 50-procentowych „kwot społecznych” przy obsadzaniu stanowisk w urzędzie nadzoru energii. Nie wiadomo do końca, kto dokładnie miałby tych ludzi wybierać, ale sama idea jest ciekawa. Podobnie jest z postulatem nacjonalizacji spółek energetycznych, które obecnie są prywatnymi monopolami.
Nacjonalizacja pomoże?
Ma swoje dobre i złe strony, także w wymiarze czysto ekonomicznym. Ale jestem za tym, żeby połączyć z najbliższymi wyborami referendum właśnie w tej sprawie. Nie dlatego, że to panaceum na obecną sytuację, ale dlatego, że referendum wreszcie da ludziom realny wybór i pozwoli się zmierzyć z konsekwencjami alternatywnych rozwiązań. Dotychczasowy kryzys naszej demokracji wynika między innymi z braku wyboru.
Ivan Krastev – bułgarski politolog, filozof polityki, analityk, publicysta i szef Centrum Strategii Liberalnych w Sofii
Projekt finansowany ze środków Parlamentu Europejskiego.