Unia Europejska

Flassbeck: Nieortodoksyjne spojrzenie na kryzys

Nowa polityka ekonomiczna Europy będzie możliwa tylko po kolejnym ciężkim kryzysie.

Michał Sutowski: Niemal cała Unia Europejska jest pogrążona w kryzysie, tymczasem Niemcy kwitną – wskaźniki gospodarcze nasuwają skojarzenia ze słynnym niemieckim Wirtschaftswunder z lat 50. Czy pana kraj może być wzorem dla reszty Europy?

 

Heiner Flassbeck: W odróżnieniu od tamtych czasów, współczesny niemiecki „cud” odbywa się kosztem sąsiadów. Mniej więcej od początku XXI wieku prowadzimy w ramach unii walutowej politykę gospodarczą, która pozwala nam – głównie dzięki utrzymywaniu poziomu płac poniżej poziomu produktywności – uzyskać nieco lepsze wyniki od reszty. Ale gospodarkę UE trzeba rozpatrywać całościowo, a nie patrzeć na poszczególne kraje z osobna. Dostrzeżemy wówczas, że niemiecka polityka nie tylko podzieliła strefę euro na Północ i Południe, ale też doprowadziła do sytuacji, w której już właściwie tylko Niemcy mogą działać autonomicznie, reszta jest uzależniona od krajów-wierzycieli. Zresztą cały ten „cud” niedługo się skończy, bo w Niemczech zaczyna się stagnacja eksportu, a niedługo – tendencje recesyjne.

 

A czym się różni obecna polityka gospodarcza Niemiec od tej z lat 50.? Dlaczego wtedy się udało?

 

Przede wszystkim polityką płacową – dochody pracowników wzrastały, a wraz z nimi konsumpcja. Eksport też rósł, ale nie dzięki zaniżaniu płac, jak dziś, ale dzięki korzystnemu kursowi wymiany marki niemieckiej do dolara – nasza waluta była wtedy wyraźnie niedowartościowana. Płace realne rosły w niebywałym tempie, około 5-6 procent rocznie – z jednej strony pozwalało to na kreowanie oszczędności gospodarstw domowych, z drugiej i tak duża konsumpcja generowała zapotrzebowanie na inwestycje. A one z kolei tworzyły nowe miejsca pracy. To zupełnie inaczej niż dziś, kiedy nasz wzrost opiera się niemal wyłącznie na eksporcie – jego udział w gospodarce wynosi około 50 procent. Tego nie da się oczywiście utrzymać na dłuższą metę, ponieważ kraje sąsiednie musiałyby jakoś absorbować nasze nadwyżki. 

 

Polityka orientacji na eksport i ograniczania płac – wprowadzona w ramach Agendy 2010 kanclerza Schrödera – poprzedzona była próbami innych reform. Pisze pan w swojej ostatniej książce, że nastąpiła dopiero po tym, jak „zawiodły pomysły skracania czasu pracy oraz inne instrumenty”. Dlaczego zawiodły?

 

Związki zawodowe przez długi czas wierzyły, że poprzez skrócenie czasu pracy uda się najpierw podtrzymać stan bliski pełnego zatrudnienia, a potem, dzięki niskiemu bezrobociu, wywrzeć jeszcze presję na podwyżkę płac.

 

 

Ale to nie zadziałało, bo i nie mogło – z tych samych powodów, dla których nie pomaga ograniczanie płac.

 

 

Po prostu skrócenie czasu pracy oznacza nie tylko mniejszą liczbę przepracowanych przez ludzi godzin, ale także obniżenie dochodów, a w efekcie zmniejszenie konsumpcji, ergo: zmniejszenie popytu wewnętrznego. Dlatego też nie jestem zwolennikiem tego instrumentu poprawiania sytuacji pracowników – niestety związki zawodowe najpierw uparcie broniły tej właśnie koncepcji, a później, gdy okazała się ona niemożliwa do przeforsowania, zaakceptowały koncepcję rządu. Stagnacja płac miała być „eksperymentem ostatniej szansy”, który wyciągnąć miał Niemcy z długotrwałego bezrobocia.

 

A skąd wzięło się wielkie bezrobocie w tak wysoko rozwiniętym kraju?

 

Czynników było wiele, ale kluczowe są dwa. Po pierwsze, od czasu „cudu gospodarczego” lat 50. i 60. Niemcy w zasadzie nie prowadziły żadnej polityki gospodarczej nastawionej na stymulowanie popytu wewnętrznego oraz inwestycji – jakikolwiek poważniejszy wzrost traktowany był przez Bundesbank jako potencjalne „przegrzanie” gospodarki  i dość szybko powściągany w obawie przed inflacją. A druga przyczyna to oczywiście zjednoczenie, a raczej wchłonięcie gospodarki NRD. 

 

Mówi pan, że obrana w końcu strategia ograniczania wzrostu płac i reorientacji gospodarki na eksport odbywa się kosztem sąsiadów. Co to właściwie oznacza? Dlaczego mieć pretensje do Niemców, że dobrze i tanio produkują, a inni chcą ich towary kupować?

 

W unii walutowej trzeba przestrzegać pewnych reguł. Najważniejsza z nich dotyczy dotrzymywania założonego i uzgodnionego wspólnie celu inflacyjnego. Dla strefy euro wynosił on około 1,9 procenta rocznie, skądinąd dokładnie tyle, ile wynosił tradycyjny cel inflacyjny Niemiec. W sytuacji, kiedy Niemcy utrzymywały przez dekadę inflację o około 1 procent niższą od zakładanej, a do tego niektóre kraje Południa miały inflację zbyt wysoką – wytworzyła się ogromna luka, gdy chodzi o poziom jednostkowych kosztów pracy. W efekcie dotychczasowe różnice konkurencyjności poszczególnych krajów tylko się pogłębiły, bo z tych pojedynczych procentów w ciągu dekady uskładało się między 20 a 30 procent dodatkowej niemieckiej przewagi konkurencyjnej. W warunkach unii walutowej nie ma już możliwości deprecjacji waluty, który to instrument przez całe dekady stosowali Włosi. Jedyna możliwość choćby częściowego odzyskania konkurencyjności, wypełnienia tej niesłychanej luki, to dewaluacja wewnętrzna.

 

To znaczy?

 

Cięcie płac i pozapłacowych kosztów pracy na Południu. Ale to zniszczy ich popyt wewnętrzny. 

 

Dlaczego kraje Południa nie mogą postąpić tak samo jak Niemcy dziesięć lat temu? Po prostu ograniczyć wzrost płac?

 

Z dwóch powodów. Po pierwsze: cel inflacyjny w wysokości 1,9 procenta dla całej strefy euro w zasadzie został zrealizowany, ale tylko dlatego, że Niemcy były sporo poniżej, a Południe sporo powyżej. Gdyby wszyscy postąpili tak jak Niemcy, to ogólny poziom oznaczałby już deflację – a ją jest niezwykle trudno zwalczyć, co świetnie pokazuje przykład Japonii w ostatnim dwudziestoleciu.  Po drugie: dewaluacja wewnętrzna w krajach Południa nie wystarczy – potrzeba byłoby jeszcze zmiany relatywnego statusu Niemiec, tzn. rezygnacji z części nadwyżki eksportowej na rzecz zwiększonej konsumpcji wewnętrznej. To zakłada oczywiście wzrost płac. Ale nic na to nie wskazuje – nawet związek IG Metall w ogólnokrajowych negocjacjach płacowych przystał ostatnio na wzrost nominalny o 3 procent przez całe dwa lata. 

 

Ile to będzie realnie?

 

Nie wiadomo jeszcze, bo przecież nie możemy ściśle przewidzieć rozwoju cen. Ale można się spodziewać, że realny poziom inflacji wyniesie około 1 procenta – w tej sytuacji potrzebowalibyśmy wzrostu płac rzędu 4,5-5 procent, żeby różnica konkurencyjności na korzyść Niemiec zaczęła się zmniejszać. I to przez wiele lat.

 

Popyt wewnętrzny cierpi z powodu cięć i zmniejszania płac, w Niemczech nie rośnie, bo płace rosną za wolno. Ale zostaje jeszcze eksport. Kilka krajów Azji dokonało wielkiego skoku rozwojowego tylko dzięki produkcji na zewnątrz. Czy cała Europa nie mogłaby spróbować uzyskać – wzorem Niemiec – nadwyżki eksportowej na zewnątrz?

 

Owszem, kilku krajom w przeszłości się udało; obecnie nadwyżki mają Niemcy i kilka mniejszych państw europejskich, jak Austria czy Holandia. Ale nie ma takiej możliwości, żeby strefa euro jako całość, ze swymi kilkuset milionami pracowników znalazła partnera handlowego odpowiednio dużego, żeby te nasze nadwyżki odebrał i skonsumował. W ostatnich trzech latach współpracowałem blisko z G20 i widzę wyraźnie, jak zmasowanej krytyce za nadwyżki poddaje się Niemcy. Kiedyś były jeszcze Chiny, ale ostatnio ich nadwyżki handlowe spadły ze względu na wzrost płac – dziś Niemcy są głównym chłopcem do bicia.

 

 

Gdyby podobną postawę przyjęła strefa euro, reszta świata z pewnością podjęłaby środki zaradcze – czy to w postaci deprecjacji walut czy to poprzez wprowadzenie ograniczeń importowych, choć do niedawna jeszcze wydawało się to nie do pomyślenia. 

 

 

Nikt nie chce być dłużnikiem?

 

No tak, nie chce już tego Ameryka Łacińska, nie chce Azja. Bo choć logicznie rzecz biorąc, gdyby nie było dłużników, to i nie byłoby wierzycieli-krajów o nadwyżkach, choć gospodarka stanowi system naczyń połączonych, to winą obciąża się zawsze tylko jedną stronę. Dłużnik jest winien, Schuldner ist schuldig, co doskonale brzmi po niemiecku, gdyż wyraża tradycyjne przekonanie o grzesznym charakterze wszelkiego zadłużenia i cnocie związanej z oszczędnością. Państwo zadłużone można gnębić do woli.

 

Rozumiem, że dla nadwyżek całej strefy euro nie znajdzie się odbiorca. Ale co z pojedynczymi krajami? Może oparcie gospodarki na eksporcie to jest jakieś wyjście, np. dla kraju wielkości Polski?

 

Zgoda, w przypadku mniejszych krajów to może zadziałać – Szwajcarzy mają nadwyżki od trzydziestu lat i nikt nie robi z tego powodu problemu. Ale oni z kolei muszą się mierzyć z nadmierną aprecjacją franka – tamtejszy bank centralny musi ostatnio bardzo mocno interweniować, rzucać na rynek właściwie nieograniczone ilości waluty, żeby powstrzymać wzrost kursu. Ale znowu – Szwajcaria to dość wyjątkowy przypadek, który eksportuje raczej te dobra, które nie konkurują ceną. 

 

My próbujemy konkurować ceną.

 

Oczywiście, że kraje na dorobku mogą szukać różnych przewag na rynkach międzynarodowych, ale z pewnością nie można ich kreować sztucznie, poprzez trzymanie płac w ryzach. Bo to uzależnia gospodarkę – z racji niskiego popytu wewnętrznego – wyłącznie od zapotrzebowania na towary za granicą. Abstrahując od chwiejności koniunktury, przewagę rynkową wynikającą z niskich kosztów pracy łatwo zniwelować, niemal z dnia na dzień, poprzez zmianę kursu walutowego. Co innego, jeśli kraj jest w unii walutowej – wtedy powstrzymanie wzrostu płac może faktycznie zadziałać. I to właśnie zrobili Niemcy – ale nieszczęśliwe skutki tej strategii już omówiliśmy. Konkurencyjności nie należy podnosić sztucznie, tylko wzmacniać ją poprzez innowacje, organizację pracy, inwestycje. 

 

A dlaczego twierdzi pan, że stosowna płaca minimalna to podstawa „zdrowej gospodarki”? Przedsiębiorcy twierdzą inaczej – że im wyższa, tym większe bezrobocie. 

 

Mówiąc o „zdrowej gospodarce” myślę przede wszystkim o takiej, w której siły są mniej więcej wyrównane.

 

 

A w sytuacji wysokiego bezrobocia rośnie asymetria sił – pracodawcy są coraz silniejsi a pracownicy, relatywnie, coraz słabsi.

 

 

To prowadzi do sytuacji, w której w całych sektorach nie ma szans na uczciwe wynagrodzenia, ponieważ na każde zajęte miejsce pracy czeka kilku chętnych. I w tej sytuacji płaca minimalna pozwala przynajmniej częściowo zmniejszyć dysproporcje na korzyść pracujących. 

 

Ale co wtedy, jeśli na skutek płacy minimalnej część z nich w ogóle nie znajdzie zatrudnienia?

 

To przekonanie, że płaca minimalna odbiera potencjalne miejsca pracy, bazuje na założeniu, że istnieje coś takiego jak indywidualna produktywność każdego człowieka. Jeśli pana produktywność wynosi 9,5 euro za godzinę, a płacę minimalną ustalimy na 10,50 to będzie pan bezrobotny. Ale to bzdura – ile wynosi „obiektywna” produktywność autora wywiadów? Albo szefa i sekretarki? Sekretarka może być dużo produktywniejsza od szefa, ale nikt tego nie wie, a już na pewno nie zmierzy. Bo niby jak? To samo z pracą w zespole: jak określić obiektywnie, kto ile wartości dodanej wniósł do projektu? Różnice płac są dużo większe niż różnice indywidualnej wydajności – nie istnieje żadne mechaniczne przełożenie. 

 

Ale może nie chodzi o obiektywną produktywność człowieka, tylko o elastyczność rynku pracy? Płaca minimalna wyraźnie ją osłabia. 

 

Przekonanie, że w momencie kryzysu potrzebujemy większej elastyczności zatrudnienia i płac, bo wówczas podaż i popyt na pracę łatwiej zrównoważyć – przy niższej cenie za pracę – to również fikcja. Rynek pracy nie działa w ten sposób, a to z tego prostego powodu, że przecież ci sami ludzie, którzy wytwarzają określone dobra, tworzą również na nie popyt. Są pracownikami i konsumentami jednocześnie. A zatem na tzw. rynku pracy krzywe popytu i podaży na dobro – w tym wypadku pracę właśnie – nie są od siebie niezależne. A to jest warunkiem podstawowym, aby móc w ogóle mówić o rynku. Modelowy rynek, powiedzmy mięsa, powstaje wtedy, kiedy nabywcy mięsa nie biorą udziału w jego produkcji. Jeśli jednak pracownicy i konsumenci to ta sama grupa, wówczas uelastycznienie rynku pracy nie pomoże. Przy obecnej asymetrii sił przyniesie ono obniżkę płac lub skrócenie czasu zatrudnienia, co na jedno wychodzi – obniżkę popytu wewnętrznego, czyli zmniejszenie zapotrzebowania na produkowane dobra. 

 

A jak to wygląda w praktyce?

 

Empiryczną tego ilustracją są kraje Południa Europy: uelastycznienie rynku pracy i cięcia płac powinny – na gruncie dominującego poglądu – doprowadzić do spadku bezrobocia.

 

I spadło?

 

Oczywiście, że wzrosło! Międzynarodowy Fundusz Walutowy nie może zrozumieć tego prostego paradoksu. Wszyscy pamiętają tylko, że w latach 70. płace nadmiernie rosły, a zaraz potem wzrosło bezrobocie. Ale dziś udział płac w PKB jest bardzo niski, płace nie rosną, a w wielu krajach spadają – a bezrobocie też rośnie! No bo na co pracodawcy pracownik choćby za pół darmo, skoro nie ma popytu na towary? 

 

Ale jeśli spadają płace, to zmniejsza się koszt pracy w stosunku do kosztu kapitału. Dlaczego mimo tego zatrudnienie nie rośnie?

 

Ten mechanizm mógłby ewentualnie zadziałać, gdyby przedsiębiorstwu udało się z dnia na dzień przestawić produkcję z technologii kapitałochłonnych na technologie pracochłonne. Ale w praktyce to niemożliwe, cykl wydarzeń jest dużo szybszy. Jeśli spadają płace, to popyt spada niemal z dnia na dzień, a co za tym idzie – oczekiwania przedsiębiorców co do przyszłych zysków, przez co nie mają oni motywacji do dalszego zatrudniania. Rozbija to w drzazgi cały schemat neoklasyczny. Całą tę sekwencję zdarzeń opisaliśmy dość dokładnie we wspólnej książce – mojej i Fredericke Spiecker, Das Ende der Massenarbeitslosigkeit.

 

Rozumiem, że elastyczność płac osłabi popyt – ale przedsiębiorcy wskazują, że przy złej koniunkturze nie mogą zwolnić pracownika, nawet jeśli na jego pracę nie ma zapotrzebowania. A to grozi upadkiem całego przedsiębiorstwa. 

 

W całym świecie zachodnim trudno znaleźć kraj, w którym w okresie kryzysu nie dałoby się zwolnić pracownika, w ten czy inny sposób. Dość wyjątkowym przypadkiem jest Japonia, gdzie ludzi się rzeczywiście nie zwalnia, tylko obniża wszystkim płace – ale to też nie jest dobre rozwiązanie, bo sprzyja deflacji, z której Japonia nie może się wydobyć już dwadzieścia lat. Z dwojga złego lepiej, jeśli część pracowników zostanie zwolniona niż jeśli wszystkim obniży się płace – pod warunkiem, że ci zwolnieni otrzymają wsparcie ze strony państwa, chociażby kosztem deficytu. Wówczas spadek ogólnego popytu będzie nieznaczny i nie powinien pociągać za sobą dalszych zwolnień. Zgadzam się, że pewien zakres elastyczności jest tu konieczny, ale naszym celem powinno być skrócenie okresu bezrobocia do minimum. To jednak oznacza, że za cel stawiamy sobie dążenie do stanu pełnego zatrudnienia – a to bynajmniej nieoczywiste założenie w ostatnich trzydziestu latach. 

 

„Stawiamy za cel”, to znaczy, że czyje to zadanie?

 

Gospodarki, która poprzez wysoki poziom inwestycji, odpowiednio niskie stopy procentowe i politykę finansową tworzy koniunkturę, miejsca pracy – opłacone adekwatnie do wydajności, co pozwala z kolei na podtrzymanie popytu. Stabilny i długotrwały rozwój w historii zawsze opierał się na zasadzie, że średni wzrost płac jest adekwatny do średniego wzrostu produktywności gospodarki.

 

Inwestycje zamiast cięcia płac – to bardzo dobrze brzmi. Ale to wymaga środków. Czy nie jest to luksus państw zamożnych? Niemcy mają z czego inwestować.

 

Nie tylko Niemcy, na rynkach kapitałowych jest mnóstwo pieniędzy, które można i należy wykorzystać na inwestycje w gospodarce realnej. Ale chyba ważniejszy czynnik to pieniądz papierowy – warto przypomnieć sobie Schumpetera Teorię rozwoju gospodarczego, gdzie zostało to dobrze wyjaśnione. Inwestycje są sednem każdej gospodarki – nie może ona kwitnąć, jeśli zabraknie inwestycji finansowanych poprzez pieniądz papierowy. W ramach teorii neoklasycznej to oczywiście nie do pomyślenia – bo tam mamy stałą sumę środków, jedni oszczędzają, drudzy te oszczędności, dzięki jakiejś magicznej sile inwestują, i tak to się kręci.

 

 

Ten statyczny model nie uwzględnia faktu, że żeby następował rozwój, potrzebna jest jeszcze polityka pieniężna – wprowadzenie do gospodarki dodatkowego pieniądza papierowego.

 

 

Ma pan kilka recept. Czy widzi pan potencjał ich realizacji w obecnym kontekście politycznym? I na jakim poziomie – państw narodowych czy instytucji europejskich?

 

Im wyżej, tym lepiej – globalne współzależności gospodarcze są dziś tak ścisłe, że zacząć należałoby właściwie od porozumienia ogólnoświatowego, np. w kwestii międzynarodowego reżimu walutowego, który pozwoliłby na zredukowanie nierównowagi bilansów handlowych i płatniczych na świecie. Zdaję sobie jednak sprawę, że do tego nie ma dziś politycznych warunków. 

 

A w samej Unii Europejskiej?

 

Na pierwszy rzut oka to najlepsze miejsce, żeby wspólnie dogadać się w kwestii metod wyjścia z kryzysu. Problem w tym, że Komisja Europejska od kilkunastu co najmniej lat reprezentuje agendę neoliberalną, a w gronie szefów rządów nie ma mowy o żadnej odważniejszej inicjatywie. Wszyscy patrzą, co powiedzą Niemcy, więc drepczemy, jeden krok do przodu, trzy w bok i dwa do tyłu. 

 

Mamy zatem teorię, ale bez siły politycznej, która by za nią stała?

 

Teoria, która ujmowałaby całokształt kluczowych zależności nie przebija się do przestrzeni publicznej – bardzo niewielu z moich kolegów gotowych jest np. pójść tak daleko, żeby uznać iż rynek pracy nie jest rynkiem sensu stricto. Ta teza uchodzi za radykalną. A przecież to jest klucz do zrozumienia problemu bezrobocia – jeśli tego nie pojmiemy, trudno o skuteczne rozwiązania. 

 

Czy problem Europy to problem Niemiec? Czy tylko Niemcy mogą go rozwiązać?

 

Bruksela faktycznie podąża za Berlinem, ręka w rękę, forsując błędną politykę. I między innymi dlatego tak trudno było francuskim socjalistom cokolwiek zmienić. Inna sprawa, że, w odróżnieniu choćby od François Mitteranda, Hollande nawet nie spróbował innej polityki. Powinien był, zaraz po swoim wyborze na prezydenta, zaprosić panią Merkel na dwa dni do Paryża w celu przedyskutowania właściwej polityki gospodarczej – i zaproponować odmienny od niemieckiego model. Tymczasem nic takiego nie nastąpiło – a ostatnio Francja stopniowo przesuwa się w kierunku rozwiązań niemieckich. 

 

Rozmawiać dobra rzecz, ale czy sądzi Pan, że prezydent Hollande przekonałby kanclerz Merkel, że ordoliberalizm niekoniecznie prowadzi do zbawienia?

 

Nie o to chodzi – chodzi o wyartykułowanie alternatywy i ustalenie, czy jesteśmy w stanie prowadzić wspólną politykę czy nie. A dziś nie wiemy za bardzo, do czego prezydent Hollande właściwie zmierza. To wszystko przypomina mi szczyty G20, na których spotykają się różni ministrowie i przez dwa dni każdy wygłasza swoje tezy – jeden ma z tyłu głowy teorię neoliberalną, drugi jakąś inną, trzeci w ogóle nie ma teorii, a na końcu stwierdzają, że warto współdziałać i rozjeżdżają się do domów. 

 

Widzi pan potencjalną koalicję w Europie, która mogłaby przeforsować inną politykę?

 

Nowe konfiguracje mogą się pojawić po dużo silniejszym kryzysie, kiedy ten już nastąpi. Bo tylko kryzysy sprawiają, że ludzie są zdolni do wielkich przewartościowań.

 

Albo trzymają się kurczowo dawnych przyzwyczajeń myślowych.

 

Tak, ale wtedy kończy się to fatalnie. Żeby przekonać polityków, musimy najpierw wygrać starcie na polu teorii, potrzebujemy więcej ekonomistów, którzy nieortodoksyjnie patrzą na kryzys. W Niemczech jest nas niestety niewielu, zaledwie kilku, może kilkunastu jest często obecnych w mediach. To wciąż za mało. 

 

A dostrzega pan instytucje, które mogłyby stać się zalążkiem zmiany?

 

 

Dziś? Praktycznie żadne.

 

 

Genewska UNCTAD, w której miałem okazję pracować, była jedną z niewielu poważnych i naprawdę progresywnych gospodarczo instytucji na całym świecie. OECD jest pod tym względem konserwatywna, Komisja Europejska też, nie wspominając o Banku Światowym czy MFW. Kiedyś było inaczej, pod koniec lat 70. i OECD i Bruksela były orientacji Keynesowskiej, ale dzięki trójkątowi Reagan-Thatcher-Kohl zawróciły z tego kierunku.

 

Jest ktoś, kto mógłby je zawrócić z powrotem?

 

Tak, inteligentny rząd. Na który wciąż mamy nadzieję.

 

 

 

Heiner Flassbeck – niemiecki profesor ekonomii, przez wiele lat główny ekonomista Konferencji Narodów Zjednoczonych ds. Handlu i Rozwoju, autor m.in. książek Die Marktwirtschaft des 21. Jahrhunderts (2010) oraz Handelt Jetzt! (2013, wspólnie z Jamesem K. Galbraithem i in.).

 


Nakładem wydawnictwa Krytyki Politycznej ukazała się właśnie książka Heinera Flassbecka „10 mitów kryzysu”.

Projekt dofinansowany ze środków Narodowego Banku Polskiego i Parlamentu Europejskiego. 

 

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij