Jeszcze dziesięć lat temu powiedziałbym, że najlepsza droga dla lewicy europejskiej wiedzie przez Unię Europejską, dziś już nie.
Michał Sutowski: W napisanej wspólnie z Nigelem Thriftem książce Arts of the Political analizuje pan sytuację współczesnej lewicy jako bezradnej, pozbawionej wizji, niezdolnej sformułować przekonującą odpowiedź na kryzys. Przeciwstawia ją pan lewicy historycznej, zdolnej projektować przyszłość, mobilizować uczucia mas i skutecznie się organizować. Kiedy był ten nasz „złoty wiek”?
Ash Amin: W naszym opisie zaczyna się on pod koniec XIX wieku i trwa mniej więcej do wybuchu I wojny światowej, a w USA co najmniej do lat 30. To okres niesłychanych wstrząsów i zmian społecznych, jednych na gorsze, innych na lepsze, niewątpliwie jednak wiek burzliwy: wiek nowoczesności i wiek imperiów. Stary, arystokratyczny porządek się załamuje, a nowy świat rodzi się w bólach; można powiedzieć, że wizje przyszłości leżały na ulicy, trzeba je było tylko podnieść.
I co na to ówczesna lewica?
Zdołała zaprojektować wiarygodną i odkrywczą wizję przyszłość dla mas: to czasy brytyjskiego ruchu kobiecego, wzrost potęgi socjaldemokracji w Europie, zwłaszcza na Północy i w Niemczech, to także ruchy antykolonialne, coraz liczniejsze związki zawodowe, ideowy pragmatyzm amerykański… Łączyła je wszystkie chęć tworzenia nowego świata. Lewicowa analiza ówczesnej epoki pokazywała, że status quo jest nieakceptowalne, ale też, że jego ofiary mogą być protagonistami przyszłości. I to właśnie progresywna lewica zdołała porwać masy, animować tworzenie ruchów społecznych i wreszcie uzyskać namacalne zdobycze dla konkretnych ludzi.
Niektóre pana przykłady są dość kontrowersyjne, weźmy SPD. W 1914 zaczęła się hekatomba I wojny światowej, którą większość SPD poparła, po wojnie partia ta nawet rządziła krajem, ale Weimar skończył się hitleryzmem. A po kolejnej hekatombie władzę w Niemczech zachodnich przejęła chadecja, która przez ponad piętnaście budowała niemiecką demokrację i dobrobyt. To jest ta success story?
Myślę, że tak; przykłady z mojej książki dotyczą rodzących się dopiero zjawisk, to nie są ilustracje trwałych sukcesów. Mnie interesuje SPD do 1914 roku, kiedy to rodzi się jej siła społeczna, kiedy opowiada się ona za zasadami demokracji i postępu, równości i inkluzji, zdobywa wielką pozycję w parlamencie i poza nim. Co się dzieje z lewicą u władzy, to już inna historia – dochodzą nowe czynniki, partie zaczynają zaprzeczać swoim wartościom… Teza książki dotyczy tego, że w czasach wielkich wstrząsów możliwa była taka forma „polityki wyobraźni”; to nie apologia kolejnych organizacji historycznych, lecz próba pokazania, co jest możliwe w czasach wstrząsów.
A co jest? Tzn. na czym polegał ten wielki wpływ lewicy w tamtych czasach?
Spowodowała wielką przemianę zbiorowej wyobraźni, zaoferowała ludziom perspektyw nadziei, pracowała nad strukturą emocji, nadała uciemiężonym poczucie historycznej misji i wiarygodnego sensu życia. Oto nam chodzi w książce: o to, jak robi się coś z niczego.
O lewicowych wizjach pisze pan, że „naiwnie byłoby myśleć, że były to niezależne manifestacje myśli”, bo przecież „wyrastają one ze specyficznego momentu w ekonomii politycznej”. A jaki „moment w ekonomii politycznej” mamy dziś, tzn. na czym dzisiejsza lewica powinna wyrosnąć?
Na dzisiejszy moment składa się ogólne przeświadczenie, że instytucje neoliberalne są właściwymi instytucjami dla urządzenia społeczeństwa. Z tego przekonania wypływają z kolei różne dyspozycje afektywne. Negatywne to przede wszystkim: nienawiść do wszystkiego, co nie funkcjonuje na rynku, niechęć do rządu, do imigrantów, mniejszości, otwartego społeczeństwa…
Pozytywne to miłość do przytulnej wspólnoty, rodziny, ale też indywidualizmu, rynku, nabywania, konsumpcji, chciwości… to jest mentalne środowisko, w którym funkcjonujemy.
No to dla lewicy nie brzmi korzystnie.
Zgadza się. Dlatego napisaliśmy naszą książkę: piszemy, że lewica musi się aktywnie zaangażować w tworzenie całej kontrkultury, wzbudzanie alternatywnych uczuć i pragnień, musi zająć się realną krzywdą i przemocą, których jest mnóstwo w świecie dookoła. Uważamy, że jeśli tego nie zrobi, nigdy nie spełni swej misji historycznej, która – najprościej mówiąc – polega na tym, by zaoferować ludziom model dobrego społeczeństwa, systemu demokratycznego dla ludzi, a nie dla elit. Trzeba wypracowywać emocje w kontrze do tych, o których wspominałem: poczucie identyfikacji, empatię… Bez nowego „zaplecza afektywnego”, które odpowiadałoby realnym pragnieniom i warunkom życia ludzi nasze wizje przyszłości, choćby najciekawsze, nigdy się nie zmaterializują. Bez propozycji alternatywy to neoliberalne środowisko emocjonalne będzie uznawane za jedyne i naturalne.
O jakich krzywdach pan myśli? Tzn. gdzie jest społeczna baza dla lewicy współczesnej?
Najogólniej rzecz biorąc, to niepewność i brak bezpieczeństwa, które dotyczą wielu klas i grup, aczkolwiek różnie się przejawiają. Dla białej klasy robotniczej największy problem to utrata jednoznacznej tożsamości i dobrych perspektyw materialnych; dla mniejszości etnicznych, imigrantów czy azylantów – to najostrzejsze formy biopolityki, która chce ich kontrolować, po foucaltowsku dyscyplinować czy wręcz eliminować; dla młodych pokoleń problemem jest przede wszystkim kondycja prekariatu, typowa dla dzisiejszego rynku pracy: zatrudnienie poniżej kwalifikacji, umowy śmieciowe, niskie płace, brak szans na stabilne zatrudnienie; dla ludzi starszych to erozja systemów emerytalnych i ogólnego poczucia bezpieczeństwa… Wszystko to jakoś łączy się z demontażem systemu państwa opiekuńczego i osłabianiem dawnych praw socjalnych. Nawet w kontekście zachodniej Europy – przy zredukowanych zasiłkach dla bezrobotnych, przy braku mieszkań socjalnych i coraz bardziej ograniczanym dostępie do opieki zdrowotnej – po 2008 roku to nie są już „problemy pierwszego świata” rodem z memów na Facebooku. Wystarczy się rozejrzeć dookoła: przestrzeń potrzeb i oczekiwań jest całkiem spora.
Pod koniec XIX wieku ruch socjalistyczny, ale też np. anglosaski feminizm miały pewną ogólną wizję źródeł problemu: był to wyzysk pracy albo patriarchalna kultura. Te wizje obejmowały całościowo wszystkie problemy. Mamy dzisiaj taką łączącą ideę? Bo wymienione przez pana grupy społeczne widzą swe problemy różnie, a nieraz sprzecznie – jak młode pokolenie, które pragnie posłać starych na emeryturę, za którą zresztą nie chce płacić, względnie kiedy starsze pokolenie klasy średniej obawia się napływu imigrantów.
Całościowa diagnoza jest jednak możliwa. Ciekawsze jest dla mnie, dlaczego nie widać jej wśród lewicy, czy to establishmentowej, zorganizowanej, czy dopiero się wyłaniającej. Według mnie można znaleźć cztery ogólne powody obecnych problemów. Po pierwsze: to neoliberalizm i załamanie się jakkolwiek rozsądnej formy kapitalizmu kontrolowanego przez państwo. Po drugie: to nieograniczona globalizacja – powodująca, że problem gdzieś na świecie staje się problemem lokalnym. To zjawisko częściowo determinowane technologicznie, ale też ściśle powiązane z neoliberalizmem. Trzecia „zuniformizowana” siła to totalny gwałt na środowisku naturalnym, względnie to, co Ulrich Beck nazywa „społeczeństwem hiperryzyka”, w którym niepodtrzymywalny na dłuższą metę sposób życia rozprzestrzenił się bez żadnych granic. Po czwarte wreszcie to załamanie się pojęcia i poczucia społeczeństwa-Gesellschaft, kiedy zostaje nam już tylko wspólnota-Gemeinschaft. Zanika wówczas pewność, że społeczeństwo może się składać z różnorodnych jednostek, grup, klas i ciał – i że w związku z tym potrzebujemy pewnego konsensusu na temat standardów wzajemnej grzeczności, civility, pozwalającej nam żyć razem.
Tymczasem kultura w ramach Gemeinschaft pozwala natomiast mówić: mój świat jest inny niż twój, nie mamy ze sobą nic wspólnego.
Jak w tym wszystkim ocenia pan rolę rozwoju technologii, zwłaszcza komunikacyjnych?
We wszystkich czterech obszarach odegrały one rolę wzmacniającą: pozwoliły na globalizację, umożliwiły nieograniczoną wymianę znaków i symboli, także pieniężnych, ułatwiły handel; sprzyjały też neoliberalizmowi. Stworzyły zupełnie nowe światy społecznościowe, które sprzyjały zanikowi Gesellschaft dzięki temu, że ludzie mogą teraz należeć do wirtualnych Gemeinschaften. Pogłębiły również problemy społeczeństwa ryzyka, choćby z racji naszego polegania na energii nuklearnej czy innych kłopotliwych wynalazkach. Ale to powiedziawszy, chciałbym podkreślić drugą stronę zjawiska. Otóż nowe technologie umożliwiły tworzenie zupełnie nowych światów na własnych prawach. Cała konstrukcja internetu jako niezwykle bogatego, społecznie negocjowanego świata, żywotnego niesłychanie i pełnego różnorodnych afektów – to też wielkie osiągnięcie rewolucji informatycznej. To stworzenie nowego świata, nowej domeny społecznej partycypacji; gdy mowa o tym, że żyjemy w świecie Google’a, należy to rozumieć literalnie…
Ten świat nazywa pan „społecznie negocjowanym”? Z Googlem chce pan negocjować?
Fakt, jeśli zapyta pan: „Jaka jest ekonomia polityczna świata nowych mediów?”, to odpowiedź brzmi, że bardzo się nie różni od tej tzw. realnej. A to znaczy: wysoki poziom koncentracji i centralizacji własności i kontroli, dominacja kilku graczy na rynku, nieuczciwe praktyki – ja i pan jesteśmy, krótko mówiąc, raczej ofiarami niż bojownikami o wolność internetu. Ale są jeszcze inne aspekty, nie w pełni rozpoznane – tu pisma takich ludzi jak Bruno Latour stają się bardzo ważne. Rozwój nowych technologii zaczyna rodzić nowe pytania: co to właściwie znaczy „społeczne”? Czy tylko „międzyludzkie”, a może „społeczne” to raczej sieć luźnych sojuszy między ludźmi i nie-ludźmi. W tym sensie social staje się associational, pomiędzy cząstkami tworzą się linki, składające się razem na poszczególne sieci sensów, tożsamości i władzy.
Ale co to znaczy w praktyce?
Intelektualne wyzwanie brzmi wówczas: jeśli chcesz zmienić świat, np. świat finansów, to czy trzeba zmienić algorytm, czy zmienić ludzi, którzy pociągają za sznurki tego świata? Jeśli nie zmienisz socjologii algorytmu całości, to zmiana prezesów na czele poszczególnych banków nie pomoże. Niewiele się zmieni, jeśli np. technologia obliczeniowa, będąca sednem systemu, nie zostanie zmodyfikowana.
Żyjemy zatem w świecie, gdzie nawet teoria spisku jest absurdalna. Gdy na system składa się skomplikowany układ relacji między instytucjami a technologiami, to jak tu stworzyć przekonującą wizję polityczną? Gdzie wróg, skoro nie ma carów i plutokratów?
Co może zrobić lewica w świecie, który jest bardziej autopoietyczny niż kiedykolwiek, ze społeczeństwem sieci, globalną integracją i łączącymi to wszystko algorytmami? Najpierw obnażyć ten świat, tzn. pokazać, że natura tej całej złożoności jest głęboko hierarchiczna i wiąże się z różnymi dynamikami władzy – trzeba zatem zidentyfikować, najlepiej jak można, przynajmniej niektóre ze źródeł nierówności władzy. Drugi poziom to konstrukcja polityki wokół tych miejsc wykluczenia i wkluczenia – gdzie problemem jest algorytm, problemem są właśnie obszary władzy odwołujące się same do siebie, sterowane przez różnych kontrolerów, jak np. korporacje, które sterują niepewnością i złożonością w pożądanych dla siebie kierunkach. Trzecia rzecz: jakakolwiek by była nasza diagnoza realiów, jakie stoją za nieakceptowalnymi krzywdami, jakakolwiek by była natura tego świata – liczy się to, co sami skrzywdzeni mają do powiedzeni, na co oni sami wskazują. I dopiero na bazie tej diagnostyki złożonego społeczeństwa, które ogranicza nasze działanie – dostrzegamy, jakie działanie jest możliwe, aby zbudować sprawiedliwe i równe społeczeństwo…
To nie jest bardzo precyzyjny plan…
Nie widać szczegółów domu na wzgórzu – nie da się przewidzieć, jak to będzie wyglądało. Biorąc pod uwagę całą ontologię złożoności – ludzkiej i nieludzkiej, instytucjonalnej i wyobrażeniowej – musimy rozpoznać, jaką społeczną dźwignią dysponujemy, aby móc tę nieszczęsną złożoność przekierować w stronę większej sprawiedliwości, większej inkluzji.
Warto podkreślić, że dawne hasła lewicy wciąż są ważne, wciąż pozostają w mocy, tzn. walka o społeczeństwo bez przemocy, bez opresji, bez wyzysku. Zmieniły się jednak ich warunki, zmieniła się baza, która pozwoliłaby je uzyskać.
To życie w świecie złożoności i polityka „dźwigni” oznaczają tak naprawdę, że najbardziej wiarygodna rola lewicy to rola aktywnej awangardy…
Zaraz, to już było. „Wnosić świadomość…”
…awangardy, która w niewielkim stopniu „dowodzi” czy „zarządza”, ale za to dostarcza wizji i wiarygodnych sensów przyszłości, a zarazem stara się, by ta przyszłość nadeszła dzięki wielości rozmaitych demokratycznych, partycypacyjnych form organizacji. Chodzi o to, by zaludnić obecną złożoność beznadziei nową złożonością – nadziei, złożonością wielorakich negocjacji i różnorodnych form zaangażowania. Chodzi o to, by ten pluralizm, by ta wielość usunęła w cień wąską dziś grupę aktorów i algorytmów składających się na mechanizmy decyzyjne.
Mówił pan na początku o wymiarze afektywnym. Intensywnych uczuć dziś nie brakuje, ale realizują się one niekoniecznie tam, gdzie byśmy chcieli: na rynku albo w estetycznych wspólnotach gustu.
Estetyzację całego świata czy też „rewanż” irracjonalnej polityki estetycznej można widzieć jako zagrożenie albo szansę. Ja sądzę, że to raczej szansa. Bo zastanówmy się: jeśli to prawda, że coraz bardziej zindywidualizowane działanie społeczne i polityczne kształtowane jest afektywnie, to przecież nie ma powodu, żeby nie było możliwe wytworzenie się uczuć przeciwnych do obecnie dominujących. Na tym polega wyzwanie: jaki to powinien być afekt i jak go ukształtować. Musimy skonstruować go na użytek nowego Gesellschaft.
Co to mogłoby być?
Np. troska o Ziemię, o nową formę ekologii; absolutna troska o odległego Innego – oczywiście wykraczająca poza sięganie do portfela, jak pokażą straszną powódź w telewizji. Takie afekty istnieją, trzeba je tylko wysunąć na czoło, mobilizować poprzez coś, co nazywam „polityką amplifikacji”, tzn. wzmacniania. Trzeba trzymać afekty jakby na radarze.
Ale znów: co to znaczy w praktyce. Jak wygląda radar dla dobrych afektów?
Weźmy np. program ekologiczny. Mamy do dyspozycji technologię monitorowania dosłownie wszystkiego w środowisku miejskim, która służy dziś głównie do inwigilacji. Wyobraźmy sobie jednak monitorowanie wpływu tego środowiska na różne obiekty: możemy dosłownie zobaczyć drzewa „płaczące” od zanieczyszczeń, możemy dostrzec wpływ zatrutego powietrza na degenerację płuc naszych dzieci. Widzimy zatem, jak środowisko miejskie tworzy „łkającą” naturę i chorego człowieka – gdyby było to stale unaoczniane, „uczucia” środowiska stałyby się naszymi, a to zmieniałoby nastroje społeczne.
Inny przykład: kultura rzemiosła i dobrej roboty, o której tak sugestywnie pisał Richard Sennett – czy nie byłaby to świetna „kontrkultura”: pracy jako źródła społecznego sensu i formy spełnienia człowieka? Szczególne wokół miejsc sensu, tożsamości czy krzywd różne rodzaje progresywnej „polityki amplifikacji” są możliwe. Dlaczego afektywna praca miałaby być zdominowana przez elity i korporacje?
Trzeci wymiar, obok wizji i mobilizacji afektów to organizacja i technologia polityczna – czy dostrzega pan dziś jakiś nowy, interesujący typ partii politycznej czy organizacji pozarządowej, które pomogłyby się odrodzić lewicy?
Obserwacja z ostatnich lat podpowiada nam, że sama polityka protestu nie tworzy żadnych namacalnych efektów, dopóki nie zostaną one zinstytucjonalizowane. Np. historia welfare state to właśnie historia instytucjonalizacji dobrobytu: protest nie jest już potrzebny, żeby dostać dach nad głową, bo prawo do niego stało się instytucją. To przekaz dla nas: musimy myśleć bardziej konstruktywnie i efektywnie o instytucjach, o biurokracji i prawie.
Ale wiele nowych ruchów jest antyinstytucjonalna…
Aktywistyczna lewica często brzydzi się instytucji i uważa to za swą cnotę. Jestem wobec takiego podejścia sceptyczny, co mogę zilustrować dwoma przykładami. Po pierwsze, wyobraźmy sobie na przykład, że Europa będzie dalej podążać w obecnym kierunku społeczno-ekonomicznym, a skrajna prawica dojdzie do władzy. Jeśli lewica zostanie zupełnie wykastrowana, przy rozbitym i dysfunkcjonalnym społeczeństwie jego bezpieczeństwo materialne będzie zależeć wyłącznie od polityki prawicy. Wówczas coś takiego jak model skandynawski – gdzie podział zysków z postępu społecznego jest zinstytucjonalizowany w państwie dobrobytu – może utrzymać się tak długo, jak tylko społeczny kontrakt, tzn. duże podatki za duże świadczenia, się utrzyma. W kontekście Europy wielu „mikrofaszyzmów” biurokracja państwowa może jawić się jako coś naprawdę zbawiennego.
Drugi przykład: spójrzmy na ewolucję biurokracji UE w kwestiach społecznych i środowiskowych. Oto mała grupa ludzi, inteligentna biurokracja w środku Europy, dzięki wyrafinowanej grze politycznej z Parlamentem Europejskim, Radą Unii Europejskiej, z różnymi organizacjami pozarządowymi typu Greenpeace i innymi interesariuszami – przygotowuje w sposób dyplomatyczny bardzo progresywne rozwiązania, które ostatecznie „przechodzą”.
To tylko dwa, ale chyba sugestywne przykłady wartości i bezwzględnego znaczenia organizacji i instytucjonalizacji. Sądzę zresztą, że naprawdę pluralistyczne społeczeństwo oznacza spór wielu instytucji.
A na jakim poziomie – narodowym czy europejskim – działania wydają się panu najbardziej efektywne?
Jeszcze dziesięć lat temu powiedziałbym, że najlepsza droga dla lewicy europejskiej wiedzie przez Unię Europejską, dziś już nie. Siła lewicy w Europie spadła niesłychanie, polityka skręciła w prawo.
Od 2008 roku przeżywamy rewanż polityki narodowej – nie chodzi tylko o nacjonalizm, ale też o samorozumienie opinii publicznej.
Dlatego właśnie trzeba być dzisiaj zwolennikiem alternatywnej formy narodowego Gesellschaft, gdzie ideał Europy jako celu progresywnej ścieżki powinien być raczej pomocniczy. Bardziej sensowny jest dziś postępowy, narodowy komunitaryzm. Przed dekadą postulowałbym, aby używać narodu jako podstawy europejskiego federalizmu, który z kolei miałby zepchnąć naród na właściwe mu miejsce. Dziś trzeba dokładnie odwrotnej strategii.
Dla lewicy i nie-prawicy w Europie Środkowej i Wschodniej Unia była jej ostatnią utopią – koniec z tym?
Nie, to nie straciło na znaczeniu. Diagnoza narodu na temat własnej przyszłości zależy też od różnych obiegowych narracji; jeśli w Europie Środkowej i Wschodniej narracja „Europy” czy „Zachodu” jest wciąż silna, to pracujmy na tym, co mamy. Jeśli akcesja do UE to wciąż kluczowy czynnik pozwalający zmieniać warunki gry w środku, np. jak w Ukrainie – to kim ja jestem, by mówić komuś, że to „fałszywa świadomość”. Pamiętajmy jednak, że zwłaszcza po 2008 roku na skutek oszczędności i niszczenia zdobyczy socjalnych neoliberalizm w UE się wzmacnia: trojka i europejski świat finansów wierzy, że z południem UE trzeba zrobić to, co MFW zrobił z Trzecim Światem 30 lat temu. W tych warunkach powiedzenie, że „należymy do Europy” wymaga jednak uznania, że nowe i biedniejsze kraje nie dołączają do niej na swoich warunkach, że nie ma tam agonistycznego demosu, który mógłby walczyć o inne reguły gry; biurokracja działa dziś w ten sposób, że „późni goście” nie będą w korzystnej sytuacji…
A co to znaczy „narodowy komunitaryzm”? Lewica powinna się podporządkować postępującej renacjonalizacji?
Lewica nie ma dziś komfortu wyboru: bycie albo narodową, albo kosmopolityczną. Skoro tło polityki afektywnej jest dziś narodowe – jeśli nie nacjonalistyczne – to powiedzieć: „odrzucamy naród na rzecz europejskiego kosmopolityzmu” jest naiwne.
To zadziała tylko wśród miejskiej klasy średniej i nikogo poza tym nie wzruszy. Trzeba znaleźć drogę postępowego odwołania się do grup nie będących dziś naturalnym targetem lewicy: białej klasy robotniczej, imigrantów, mieszkańców regionów spoza metropolii – nie da rady uczynić tego z retoryką europejskiego kosmopolityzmu. Dla nich to brzydkie słowo, źródło ich problemów, a nie rozwiązanie. Dlatego lewica musi znaleźć sposób pokazania, że polityka emancypacji i postępowego włączenia w ramach kosmopolityzmu jest namacalna, odczuwalna bezpośrednio, w ich kraju i w ich sąsiedztwie.
Prof. Ash Amin – profesor Katedry Geografii Uniwersytetu Cambridge, stypendysta Christ’s College Uniwersytetu Oksfordzkiego. W swej pracy koncentrował się na problematyce geografii życia w nowoczesności: relacyjnego konstruowania miast i regionów; globalizacji jako procesu codzienności; gospodarki jako jednostki kulturowej; rasy i wielokulturowości jako hybrydy biopolityki i praktyk lokalnych. Był jednym z założycieli pisma „Review of International Political Economy”, jest (współ)autorem i (współ)redaktorem 19 książek, w tym Cities: Re-imagining the Urban (2002, wraz z N. Thriftem) oraz Arts of the Political (2013, również wraz z N. Thriftem).
Rozmowa została przeprowadzona przy okazji jego wizyty w Polsce na zaproszenie Instytutu Studiów Zaawansowanych. Zapraszamy do wysłuchania nagrania audio i obejrzenia zapisu wideo ze spotkania.
Serwis >>WYBORY EUROPY jest współfinansowany ze środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych