Krytyka poczynań Izraela w Gazie i na Zachodnim Brzegu to w Waszyngtonie polityczna śmierć. Korespondencja Agaty Popędy.
„Demokraci są trzy razy bardziej niż republikanie skłonni uważać, że Izrael nie jest uprawniony w swoich działaniach militarnych”, pisze Bret LoGiurato dla „Business Insider”. Ale i demokraci mają związane ręce. Dobrym przykładem jest sytuacja sprzed kilku tygodni. W czasie jednej z debat prezydenckich prezydent Obama i jego eks-rywal, Romney, zostali zapytani o ewentualną reakcję USA w razie konfliktu między Izraelem a Iranem. Romney potwierdził zbrojne wsparcie dla Izraela, Obama zawahał się i dopiero przyparty do muru, oświadczył, że Stany Zjednoczone zawsze będą popierać swojego najważniejszego partnera na Bliskim Wschodzie. Ciągle jednak unikając słowa „militarnie”.
Prezydent udowadnia, że jego zdroworozsądkowa polityka dyplomacji działa – błyskawiczna wizyta Hilary Clinton, praktyczne (i obiecujące na przyszłość) konsultacje z prezydentem Egiptu, Mohamendem Morsim. Nie zmienia to jednak faktu, że polityczny sukces, jakim jest dla obu stron potwierdzenie niezniszczalnego sojuszu między Stanami Zjednoczonymi a Izraelem, to dalszy ciąg katastrofy.
Minęła niemal dekada od czasu, kiedy nieżyjący już Tony Judt wyznaczył granicę, po której przekroczeniu Izrael przestanie być demokracją. „Nie można jednocześnie jeść pizzy i negocjować w sprawie pizzy, jak powiedział palestyńsko-amerykański dziennikarz”, Ali Abunimah. A ciągłe naruszanie przez Izrael postanowień ONZ, konwencji genewskiej i praw człowieka bez milczącego wsparcia ze strony Waszyngtonu byłoby niemożliwe. Również teraz Obama potwierdza prawo Izraela do „samoobrony”, a oficjalna polityka Izraela podawana jest amerykańskim czytelnikom jako felieton w jednym z najbardziej poczytnych dzienników w kraju – tekst pióra ambasadora Izraela w USA, Michaela Orena z 20 listopada w „New York Times”.
Od czasów pierwszych krytycznych uwag Jimmy’ego Cartera obóz demokratyczny wydaje się mniej proizraelski, przynajmniej w tym ograniczonym sensie, że jakkolwiek reaguje na niedotrzymywanie umów przez Izrael. Choć tak naprawdę wszystko sprowadza się do tego samego – kolejne spotkanie w Camp David, parę słów krytyki tu i tam, wstrzymanie dostaw broni na jakiś czas, po czym wznowienie pomocy i obrona przed rezolucjami ONZ. Od Reagana, przez Busha ojca, Clintona, Busha syna aż po Obamę – nieustannie przepisywane do kalendarza z roku na rok zakończenie konfliktu palestyńsko-izraelskiego jest jak skarb w jaskini smok, do zdobycia przez któregoś z amerykańskich prezydentów. Oczywiście, łatwiej jest chodzić wokół jaskini, niż do niej wejść. Poparcie Obamy dla Izraela pokazuje jak niewielka jest różnica w polityce międzynarodowej między partią republikańską a demokratyczną. To jeszcze jeden argument potwierdzający fakt, że Obama jest politykiem centrum i niezależnie od swoich osobistych preferencji (Izrael ma cofnąć się do granic sprzed wojny sześciodniowej i unikać wojny z Iranem za wszelką cenę) nie przesunie się bardziej na lewo.
Mówiąc o skali różnic, nic tak trafnie nie obrazuje różnicy między Stanami Zjednoczonymi a Europą, jak właśnie amerykańska i francuska polityka wobec Izraela. To różnice tożsamości i doświadczenia. W tym sensie Izrael i USA znajdują wspólne umiłowanie w widzeniu rzeczy w czarno-białych barwach – dobro i zło, w tym dobro konieczne i zło konieczne. To jedyne dwie „zachodnie demokracje”, które łączą retorykę wojny z byciem dobrym obywatelem, gdzie kochający ojcowie pięciorga dzieci ponoszą „ofiary dla kraju”, zrzucając bomby na cywilów. „The New Republic“ pisze o pierwszej wojnie prowadzonej na portalach społecznościowych. Można wojnę „polubić”, można śledzić profil IDF z kanapy gdzieś na Manhattannie i w ten sposób brać interaktywny udział w konflikcie. Albo obejrzeć przed niedzielnym meczem footballu nowy fantastyczny spot reklamowy amerykańskiej marynarki wojennej, którego hasło brzmi: Globalna siła ku dobremu.
I tylko w najbardziej skrajnie lewicowych pismach można przeczytać o tym, jak wydarzenia z 14 do 20 listopada nieprzypadkowo wiążą się ze styczniowymi wyborami w Izraelu i jakie nadzieje ma w związku z tym Netanyahu. Albo o tym, że Ameryka broniąc Izraela, broni swoich własnych interesów przed międzynarodową opinią. Teraz oburza ich śmierć kilku(set) cywilów w Gazie, niedługo pewnie przyczepią się do amerykańskich dronów.