Świat, Weekend

Shore, Hochschild, Sutowski: „Co robić?”, gdy Ameryką rządzi faszysta [rozmowa]

Fot. Sebastian Indra MSZ/flickr.com

Co do nowego układu w Partii Demokratycznej: będę powtarzać, że musimy włączyć członków białej klasy robotniczej. Część z nich było moimi rozmówcami na użytek badań, o których opowiadałam: mają umiarkowane poglądy na wiele spraw i można się do nich odwołać – mówi Arlie Russell Hochschild w rozmowie z Michałem Sutowskim i Marcie Shore.

Michał Sutowski: Tuż po wyborach prezydenckich w USA komentatorka „New York Timesa” Michelle Goldberg napisała: „pierwszy wybór Trumpa mógł się wydawać zwykłym fartem, względnie przykrym wypadkiem wywołanym przez samozadowolenie demokratów. Ale w tym roku siły reprezentujące liberalny pluralizm i elementarną przyzwoitość obywatelską zaangażowały do walki wszystko, co się dało. I przegrały, nie tylko w kolegium elektorskim, ale zapewne także w głosowaniu powszechnym”.

Dziś wiemy, dopowiem tylko, że zdecydowanie także w głosowaniu powszechnym. „Amerykańscy wyborcy, doskonale wiedząc, kim jest Trump, zagłosowali na niego. Okazało się, kim naprawdę jesteśmy”. Czy to był przełomowy moment dla Amerykanów jako narodu politycznego? I czy pani zdaniem 7 listopada wydarzyło się w USA coś nieodwracalnego, nieodwołalnego?

Arlie Russell Hochschild: Mało co w polityce jest naprawdę nieodwołalne i nieodwracalne, natomiast zgadzam się z Michelle Goldberg, że to był moment przełomowy – choć wielu ludzi w USA tego nie dostrzega. Mam wrażenie, że znajdujemy się w sytuacji podwójnego zaprzeczenia. Po lewej stronie wielu ludzi od dawna wypierało fakt, kim są wyborcy Trumpa: przyjmowano, że to jacyś irracjonalni durnie, że są i przeminą, bo przecież jakie oni mają powody do realnego niezadowolenia?

Po prawej z kolei nie przyjmuje się do wiadomości faktu, że zagłosowano na faszystę. Rozmówcy w mojej najnowszej książce przekonywali mnie: my potrzebujemy takiego zakapiora, który wreszcie zrobi porządek. On tylko weźmie się za imigrację, wyprowadzi gospodarkę na prostą. Bagatelizowali wszystkie rzucające się w oczy dowody na to, że Trump jest po prostu faszystą. W pierwszej kolejności musimy się zatem zmierzyć z obydwoma tymi zaprzeczeniami.

Marci Shore: Jak najbardziej uważam, że to był przełom i słowa publicystki „New York Timesa” są mi bardzo bliskie. Nie sądzę jednak, żeby to był proces nieodwracalny, bo ludzie potrafią się zmieniać. Jednym z najbardziej optymistycznych odkryć, jakich badacze dokonali niedawno w Ukrainie, było nie to, że Ukraińcy od zawsze mają skłonność do demokracji i liberalizmu, ale właśnie fakt, jak bardzo to społeczeństwo urosło i zmieniło się w ostatnich dekadach, zwłaszcza w ostatnich kilku latach. Coś takiego daje mi nadzieję – fakt, że ludzie się zmieniają i społeczeństwa też, zwłaszcza w mrocznych czasach.

Nie uważam zatem, by cokolwiek było ustanowione na wieczność, ale jestem przekonana, że to jest moment przełomowy, to się nie wydarzyło fuksem, przypadkiem. W 2016 roku, ponieważ jestem neurotyczną katastrofistką, martwiłam się bardzo, ale nie sądziłam, że do tego dojdzie. Panikowałam, ale wciąż wierzyłam, że Hillary Clinton musi wygrać. I tak, panowało wtedy duże samozadowolenie – coś tak oburzającego, jak wybranie Trumpa na prezydenta wydawało się nie do pomyślenia.

Shore: Poranek następnego dnia, czyli skromna cena zniszczenia cywilizacji

Tym razem to było do pomyślenia. I tym razem też ludzie byli zmobilizowani, zaangażowani, działali. Możemy dyskutować o takich czy innych błędach, ale nie było mowy o żadnym zadufaniu.

Amerykanie mieli naprawdę dużo czasu, by pojąć, kim jest Trump, co zresztą nie było trudno pojąć, bo mówił o tym dzień w dzień. Jest takie słowo w wielu słowiańskich językach, jak „obnażenie”, czyli sytuacja, w której nic nie pozostaje za zasłoną. To było jasne i oczywiste, jak bardzo brutalnym, odpychającym, mizoginicznym, seksistowskim i rasistowskim jest przemocowcem.

Inaczej mówiąc, to nie tak, że ludzie czegoś nie wiedzieli. W przeciwieństwie do profesor Hochschild nie jestem amerykanistką, a moje zainteresowania intelektualne przez całą niemal karierę skupiały się na Europie Wschodniej. I kiedy zostawałam historyczką tego regionu w latach 90., kiedy archiwa dopiero się otwierały, to był niesłychanie pociągający czas. Można byłoby być pierwszą osobą, która zobaczy dokumenty zamknięte dotychczas na klucz. Ja wtedy miałam takie poczucie winy, jakbym znalazła się w ostatnim rozdziale Opowieści podręcznej.

Co tam, panie, w Gileadzie?

Jak pewnie pamiętacie, tam nagle zmienia się perspektywa. Wychodzimy z dystopijnej części opowieści Margaret Atwood, następuje przeskok w czasie. I oto jesteśmy na konferencji, na której historycy siedzą bardzo spokojnie, trochę beznamiętnie omawiając to totalitarne piekło, które już dawno minęło. I mają ten luksus spokoju i braku emocji, ponieważ patrzą wstecz, próbują być obiektywni, jakoś relatywizować całą sytuację, rozumiejąc, że innej epoce przynależą inne sposoby działania. Ten obraz jest dość upiorny, ale zarazem do pewnego stopnia precyzyjnie opisuje kondycję zawodową historyczek i historyków. Mając najlepsze intencje, staramy się zrekonstruować bieg rzeczy i nie zaangażować się emocjonalnie. No więc ja cały czas miałam to poczucie, że jestem w ostatnim rozdziale Opowieści podręcznej – i teraz nagle mam wrażenie, że znalazłam się w samym jej środku.

Profesor Hochschild w Utraconej dumie pisze o ciekawym zjawisku wpływającym jakoś na dynamikę polityczną w USA i ono wiąże się z pojęciem wstydu. Oto wyborcy demokratów słuchają, co mówi Trump – tych wszystkich oburzających rzeczy, obelg, rasistowskich epitetów – i reagują na to oburzeniem, potępieniem i próbują go zawstydzić. I wtedy przestają słuchać, za to zaczynają słuchać wybory republikanów: on wyraża oburzenie i żal, że go cały establishment krytykuje i zawstydza, że burak, cham, mizogin i rasista. A potem się odwija, atakuje tych zawstydzaczy – i właśnie z tą częścią przekazu jego zwolennicy mogą się doskonale zidentyfikować. Z byciem zawstydzanym i gniewną reakcją na to. Ale dlaczego właściwie ten wstyd tak spektakularnie zawodzi jako narzędzie krytyczne demokratów – i tak bardzo mobilizująco działa na drugą stronę?

Arlie Russell Hochschild: Bo wstyd jest jak paliwo. Przez ostatnie trzy dekady klasa białych robotników, czyli 42 proc. Amerykanów, ekonomicznie zjeżdżała w dół, pod względem płac i posiadanego majątku, ponosiła też cały szereg społecznych tego konsekwencji. Więcej spośród nich żyje samotnie, gorzej u nich ze zdrowiem, więcej „śmierci z rozpaczy”, uzależnień. I to nie tylko w liczbach bezwzględnych i nie tylko w porównaniu do białych z wykształceniem wyższym, mieszkających w tzw. niebieskich stanach, a więc zdominowanych przez demokratów, gdzie szanse życiowe są lepsze. Bo co więcej, im się robi gorzej nawet na tle czarnych, którzy startowali z dużo biedniejszego poziomu, ale jednak ich sytuacja jakoś się poprawia.

USA: 50 lat odbierania prawa do aborcji

Tacy wyborcy Trumpa dołują zatem i w kategoriach bezwzględnych, i relatywnych – i to wytwarza szczególne podejście do polityki, wedle którego „żadna partia nie mówi do nas”. I nic się nie zmieni. Dlatego zwracają się do charyzmatycznego lidera. Czytając Maksa Webera, zrozumiemy, jak wielka jest różnica między liderem biurokratyczno-racjonalnym, jak Joe Biden, który mówi: „nie patrzcie na mnie, patrzcie na to, co udało mi się zrobić”, a liderem charyzmatycznym, który mówi z kolei: „nie patrzcie na to, co zrobiłem, patrzcie na mnie, na moje magiczne właściwości, ja całym sobą was z tego waszego dołka wyciągnę”.

Co gorsza, moi rozmówcy z Ukradzionej dumy zaliczają podwójny cios: to ludzie bardzo dumni i bardzo indywidualistyczni. Ich kultura dumy każe im myśleć: jak mam sukces, to moja zasługa, jeśli zawiodę, to też wszystko przeze mnie i powód do wstydu. Nazywam to paradoksem dumy: ludzie, którzy dostali po głowie ekonomicznie, to zarazem ci sami, którzy najmocniej siebie obwiniają. Równocześnie w „niebieskich” stanach żyją ludzie, którzy mają zarówno większe szanse życiowe, jak i bardziej kontekstową, środowiskową kulturę dumy. Można powiedzieć, że odrobili lekcję socjologii. Trump ten wstyd swoich zwolenników potraktował niczym węgiel z tych zrujnowanych, górniczych miasteczek Appalachów: zrozumiał, jak jest ważny, poszukał go, wydobył na powierzchnię i przerobił na paliwo.

Przerobił poprzez ten rytuał?

Tak. Moment pierwszy: Trump mówi, że haitańscy imigranci zjadają koty i psy. Moment drugi: komentatorzy piszą, jakie to obrzydliwe i żałosne, tak nie wolno, to nieprawda, dlaczego kłamiesz. Moment trzeci: Trump jest ofiarą swych krytyków. Jakie to straszne, nic już powiedzieć nie można, bo zaszczują, zagryzą… Znacie to, moi drodzy, prawda? Z was też szydzą, każą się wam wstydzić za to, co i jak mówicie, za to, kim jesteście. Biorę na siebie ten cały wasz wstyd. No i moment czwarty: nie damy się, niech ich szlag, precz z nimi wszystkimi, dojadę ich!

I taki to jest rytuał, tydzień po tygodniu, dzień po dniu. I ma swoją logikę emocjonalną, której liberałowie nie rozumieją, nie słyszą. Myślą, że on tylko wygłasza tyrady, miota obelgi… Dlatego moja książka to coś w rodzaju zaproszenia do tego, by stać się dwujęzycznymi, by słuchać tego, co racjonalne, ale też być wyczulonym na logikę emocji.

Marci Shore: Ta metafora węgla bardzo mi się podoba, podobnie jak metafora dostrzegania, dostrajania się – bo to się mocno splata z czymś, nad czym się obsesyjnie zastanawiam od 2016 roku. Bo właśnie od tamtego czasu nie jesteśmy w stanie uchwycić zjawiska w kategoriach liberalno-racjonalistycznych. Patrząc wstecz, dochodzę do wniosku, że Obama miał tę tragiczną wadę, że był człowiekiem oświecenia, człowiekiem uniwersytetu, rozmawiał z naukowcami i naprawdę wierzył w rozum. Myślał na przykład, że ok, możemy mieć różne odczucia w kwestii aborcji, no ale wszyscy chyba mogą się zgodzić, że zmniejszenie liczby niechcianych ciąż, które prowadzą do ich przerwania, jest w interesie wszystkich, prawda? Czyli możemy razem usiąść i przemyśleć, jak tu zwiększyć dostęp do antykoncepcji i edukacji seksualnej? Natomiast na irracjonalność był zupełnie nieprzygotowany. Naprawdę sądził, że korzystając z rozumu, może pomóc ludziom zrozumieć ich oświecony interes własny we współpracy. Moim zdaniem to było całkowicie szczere, zresztą na tym zasadza się cała filozofia oświeceniowa. Okazuje się jednak, że oświeceniowy rozum jest tylko na powierzchni egzystencji, z wszystkich powodów, które wykazał Freud czy wcześniej Dostojewski: bo co, jeśli nie chcę być rozumny? Jak w Notatkach z podziemia… Co, jeśli mnie to nie zadowala?

Jak będą wyglądać rządy Trumpa? W Argentynie już wiedzą

W roku 2016, jeszcze przed wyborami słyszałam ludzi mówiących, że Trump jest pociągający, bo jest taki prawdziwy, szczery… I myślałam sobie, że no cóż, to bardzo ciekawe, bo akurat uczciwość nie dotyczy chyba zbieżności między tym, co on mówi, a rzeczywistością empiryczną – no bo nie ma takiej zbieżności. Czułam jednak, że właśnie obserwuję to, co Freud opowiedział nam w Kulturze jako źródle cierpień. Że tu chodzi o wyzwolenie od represji. Teraz już można powiedzieć wszystko, już nie ma wstydu. Widzisz kobietę na ulicy, masz ochotę ją zgwałcić – no to dawaj, powiedz to. To w porządku!

Freud mówi, że tak, to jest prawdziwe wyzwolenie. I tylko musimy za nie zapłacić skromną cenę zniszczenia cywilizacji – i właśnie tę skromną cenę płacimy dziś. Ja myślę, że liberałowie tak naprawdę nigdy nie rozumieli, co Freud próbował nam powiedzieć, świetnie pisze o tym Carl E. Schorske w książce Fin-de-siècle Vienna z 1979 roku. Oni myśleli, że można cały czas korzystać z rozumu – tyle że rozum nie wyczerpuje bynajmniej kondycji egzystencjalnej człowieka, więc rozbijali się o ścianę. I to jest jeden z tych tropów, które widzieliśmy już w historii.

À propos historii: padło tu kilka razy słowo „faszyzm” i „faszysta”. I profesor Hochschild, i prof. Shore używają tego pojęcia; książka Jasona Stanleya Jak działa faszyzm, opisująca między innymi politykę Trumpa, powstała nawet w kuchni Marci w New Haven. Ale skoro pasuje nam to pojęcie, ta analogia historyczna, to może spróbujmy wskazać jakieś pozytywne inspiracje, jakieś źródła nadziei, które wynikałyby z doświadczenia oporu przeciw faszyzmowi – i które dałoby się zastosować dzisiaj?

Zacznę może od tego, że nic nie jest nigdy takie samo jak coś innego. Używamy tych określeń, mniej lub bardziej abstrakcyjnych, czy to imperializmu, kolonializmu, ludobójstwa, faszyzmu – żeby móc jakoś zapośredniczyć między tym, co poszczególne, i tym, co uniwersalne. One są trochę jak te Kantowskie pojęcia, które niczym włożone na nos okulary pomagają nam przetworzyć radykalnie rozproszone dane rzeczywistości. Inaczej mówiąc, choć żadne dwa przypadki nie są dokładnie takie same, to nazwanie ich jednym pojęciem daje nam użyteczne poznawczo narzędzie. Kolejna sprawa: w prawdziwym życiu nie możemy przeprowadzić badania na grupie kontrolnej, nie ma sposobu, żeby przewinąć je wstecz i odegrać scenę jeszcze raz, żeby wyodrębnić te zmienne, które odpowiadają za przyczynowość. I teraz co do faszyzmu: tak, mam to neurotyczne przeczucie katastrofy.

Johnson: Trump może wygrać z Chinami – w Ukrainie. Niech tylko robi to, co mu idzie najlepiej

Jedną z najpiękniejszych i smutnych zarazem rzeczy, które przeczytałam ostatnio, była myśl Joela Greya, który grał mistrza ceremonii we wspaniałym filmie Kabaret. On jest teraz po dziewięćdziesiątce i powiedział coś takiego, że my naprawdę już widzieliśmy kiedyś ten film i niestety wiemy, jak on się kończy. Co do tego, gdzie szukać nadziei w tej historii – jak myślimy o roku 1945 jako roku triumfu nad faszyzmem, to on przecież oznaczałby totalny reset. Czyli cały świat musiałby wyglądać inaczej: porządek międzynarodowy, koniec reżimu Putina… Takich warunków nie będziemy mieli. Ale też warunków z przeszłości nigdy się nie da odtworzyć dokładnie.

Co do źródeł nadziei, to patrząc na to wszystko, co się ostatnio dzieje, wciąż wracam pamięcią do różnych momentów historii „Solidarności” i historii Majdanu. Nie tyle dlatego, że wtedy obalono tego czy innego brutalnego gangstera, ile że to były momenty objawienia, względnie naświetlenia faktu, że my, istoty ludzkie, mamy zdolność stawania się lepszymi. Nawet jeśli nieczęsto, to już sam fakt, że stać nas na momenty szczodrości, solidarności i zaangażowania na rzecz wartości, choćby to był przebłysk chwili, daje nam nadzieję.

Žižek: Przedśmiertne drgawki Minotaura. O Chinach, prawach kobiet i przyszłości gospodarki świata

Niebywale inspirujący – a chyba nie dość zauważony – był też ruch feministyczny w Białorusi. Miałam poczucie, że to jest właśnie taki feminizm, jakiego potrzebujemy, w którym nie chodzi tylko, ani nawet w pierwszej kolejności o wejście kobiet w role zajmowane przez mężczyzn, lecz o to, by zamienić wertykalny model relacji, oparty na rozróżnieniu: kto jest na górze, a kto jest na dole, gdzie siła to zarazem nadużycie i przemoc, na jakiś model horyzontalny, w którym liczy się troska o sobie nawzajem. Może brzmi to jak wyjęte z Polyanny, ale ja uważam, że te wszystkie matczyne, opiekuńcze, siostrzeńskie motywacje, których – jak uczono nas nad studiach podyplomowych – powinnyśmy się wyzbyć w imię ambicji i bycia traktowanymi poważnie jako intelektualistki, one powinny stać się normą obowiązującą w sferze publicznej, zarówno dla mężczyzn, jak i kobiet.

Arlie Russell Hochschild: Jeśli chodzi o ten cały „faszyzm”, to ja nie unikam tego słowa, bo też sam John Kelly, człowiek z jego bliskiego otoczenia, powiedział wyraźnie: ten człowiek, dla którego pracowałem i wobec którego byłem lojalny, spełnia wymogi definicyjne faszysty. A potem jeszcze 13 innych z bliskiego kręgu Trumpa użyło tego samego słowa. Więc i my możemy. Marci przywołała kontekst niemiecki i film Kabaret: wydaje mi się, że wstyd, o którym była już dziś mowa, odpowiadał w bardzo wielkim stopniu za podatność Niemców na charyzmę przywódcy, który mówił, że dzięki nie mu będą czuli dumę. Znowu! Oni też bardziej wiele stracili, upokorzył ich traktat wersalski i cała klęska I wojny światowej. Brakowało im jedzenia, byli poniżani – to na tych emocjach grał, w dużej mierze, Adolf Hitler. Potwierdza to wielu historyków, więc tym bardziej musimy ten wstyd traktować serio.

Ale poza wstydem i upokorzeniem jest jeszcze kwestia obiektywnych interesów ekonomicznych. Przez całe lata można było sądzić, że demokraci w USA porzucili robotników, skupili się na wykształconej klasie średniej, więc ci pierwsi nie bardzo mieli do kogo się odwołać. Ale przecież polityka gospodarcza administracji Bidena szła już w innym kierunku – bardzo wiele środków na inwestycje poszło do „czerwonych” stanów, ze środków tzw. IRA budowano fabryki, gdzie nie pracują absolwenci kolegiów sztuk wyzwolonych ze Wschodniego Wybrzeża, tylko właśnie robotniczy, męski, często biały – choć nie tylko – lud amerykański. Czy to znaczy, że lud jednak woli uznanie niż redystrybucję?

To nigdy nie działa na zasadzie: albo-albo. Rozmawiałam z facetem z najbardziej „białego” i zarazem drugiego najbiedniejszego okręgu wyborczego w USA, który powiedział mi coś takiego: wiesz, Trump przyjechał kiedyś do Appalachów i obiecał, że znów będziemy wydobywać węgiel. Oczywiście w górnictwie nie ma pracy, a żadnych lepszych miejsc pracy też nie ma. Dał nam obniżki podatków, ale one są raczej dla bogatych, więc w drugim najbiedniejszym okręgu w kraju niewiele nam to pomogło. Inaczej mówiąc, gospodarczo nie dowiózł tego, co obiecał. Ale dał nam takie poczucie: wiem, przez co przechodzicie, wiem, jak walczycie desperacko, wiem, jak wam źle. Ja wam pomogę!

Ukraina: Cała nadzieja w Trumpie? „Lepszy koszmarny koniec niż koszmar bez końca”

On się odwoływał do „wyborców wstydu” i oferował im dumę. Daje im obietnice uzdrowienia gospodarki, różne rozwiązania, ale poza tym jeszcze coś bardzo mocnego, czego Partia Demokratyczna w ogóle nie potrafi uchwycić. Harris mówiła ciągle o klasie średniej i radości, ale to nie był ten nastrój. To było jak: nie widzę, przez co przechodzicie. Nie widzę, czego się boicie. A to właśnie widzialność, poczucie, że ktoś odpowiada na nasze emocje, to ma niedocenianą przez nas siłę.

Marci Shore przywołała nazwisko Obamy i jego przywiązanie do rozumu, polityki opartej na dowodach naukowych, racjonalnego dialogu itp. Ale komentatorzy zwracają uwagę na coś jeszcze: jego dziedzictwem była idea organizowania różnych grup mniejszościowych, dyskryminowanych oraz kobiet wokół lidera czy liderki z Partii Demokratycznej. Tylko okazało się, że istotna część wyborców z tych grup – zwłaszcza mężczyzn-robotników – i tak zagłosowało na Trumpa. Czy Partia Demokratyczna wymaga dzisiaj jakiejś wielkiej rekonfiguracji, jak w połowie lat 60. za czasów Lyndona B. Johnsona, gdy demokraci stracili rasistowskie Południe, ale pozyskali ruch na rzecz praw obywatelskich?

Marci Shore: Tuż po wyborach dużo było takich rozważań: a może trzeba było lepiej targetować tę czy tamtą grupę, bardziej skupić się na tym czy innym stanie – ja tu byłam sceptyczna. Nie jestem ekspertką od strategii politycznej, ale miałam wrażenie, że Kamala Harris od samego początku prowadziła kampanię z nadzwyczajną energią, że choć nie miała zbyt wiele czasu, to zmobilizowała się na tysiąc procent. Zawsze można było inaczej rozłożyć akcenty, poświęcić na jakiś temat pół minuty więcej, a inne przemówienie w ogóle pominąć – ale tu zaszło coś bardzo mrocznego, czemu takie czy inne manewry taktyczne czy korekty kursu nie mogły zaradzić.

Czymś, co mnie naprawdę przeraziło, były reklamy na temat „głosowania po kryjomu” pod sam koniec kampanii. Michelle Obama wygłosiła wtedy niesamowite przemówienie, które chciałabym tu przywołać, bo to było już drugie jej wystąpienie, które zrobiło na mnie tak kolosalne wrażenie. Pierwsze było po tym, jak wyciekło słynne nagranie video Trumpa w 2016; ona wystąpiła w New Hampshire i mówiła w tak bezpośredni sposób, jako kobieta, która wie, co znaczy być obiektem napastowania seksualnego, być poniżaną i bać się napaści. Chwyciła to w lot, tak jak Hillary Clinton z pewnością nie dałaby rady, po prostu dlatego, że była z innego pokolenia. Przyszło mi wtedy na myśl pierwsze pokolenie zasymilowanych niemieckich Żydów, którym do głowy by nawet nie przyszło, by zwrócić innych uwagę na to, że są właśnie Żydami, którzy też mogą paść ofiarą antysemityzmu. Ale Michelle Obama rozumiała wszystko i to było niesamowite, pełne mocy przemówienie. To chyba w ogóle było przemówienie roku 2016 – i ja naiwnie uwierzyłam, że no teraz już koniec, po zawodach. Nie dostanie ani jednego głosu od ani jednej kobiety. No bo jaka kobieta mogłaby zagłosować na gwałciciela? Całkowicie się pomyliłam, otrzymał 53 proc. głosów wśród białych kobiet.

Między nadzieją a lękiem. Polska wobec nadchodzącej prezydentury Trumpa

A teraz, osiem lat później, Michelle Obama wyszła na scenę, mówiąc o cenie, jaką kobiety płacą za ograniczenia ich praw reprodukcyjnych i dostępu do ochrony zdrowia – i to była jedno z najlepszych wystąpień feministycznych wszech czasów. Zagłębiła się we wszystkie te żenujące, drastyczne detale, o których ludzie zazwyczaj wolą nie mówić, zwłaszcza na polityczniej scenie, z taką energią i takim znawstwem. Po prostu nie można było lepiej. I powiedziała w pewnym momencie jedną rzecz – tu wracam do tego, co mnie tak przeraziło – à propos tego głosowania po kryjomu. Ona mówiła do kobiet: pamiętajcie, nikt nie wie, na kogo głosujecie. Wiedzcie, że możecie zagłosować inaczej niż mężczyźni, z którymi żyjecie pod jednym dachem – nie będą wiedzieli. Mówiła też do mężczyzn: nie pozwólcie, byśmy stały się kosztem ubocznym waszego gniewu, bo to my te koszty przecież ponosimy.

A potem ukazały się te reklamy, w kilku wersjach, o głosowaniu po kryjomu, skierowane do tych kobiet, które boją się głosować inaczej, niż chcieliby ich partnerzy: że w kabinie do głosowania nikt się nie dowie, co zrobicie – i że to jest w porządku. Rozumiem, po co była ta reklama, nie uważam, żeby to był zły pomysł: a jednocześnie to była dla mnie scena wprost wyjęta z Opowieści podręcznej. Zmroziła mnie przemoc, która była w podtekście: bo wszyscy rozumiemy, że to była masowa kampania skierowana do kobiet, które ewidentnie boją się mężczyzn, z którymi żyją. Oglądałam to z moją 12-letnią córką i ona powiedziała: wiesz co, mamo, przede wszystkim te kobiety w ogóle nie powinny wychodzić za mąż za tych facetów? Byłam z niej bardzo dumna, to był jeden ze wspanialszych momentów dla mnie jako rodzica: tak, to jest podstawowy problem, że kobiety nie powinny wychodzić za mężczyzn, których się boją.

Ale ten rodzaj mroku, który w tej reklamie dojrzałam, to jest problem dużo głębszy niż coś, co można ogarnąć taką czy inną korektą postępowego programu i przekazu politycznego.

Arlie Russel Hochschild: Rozumiem, co chcesz nam powiedzieć, Marci, aczkolwiek mając wcześniej kontakt z ludźmi z tych wiosek w Appalachach, mam nieco inną perspektywę. Bo oni też słuchali mowy Michelle Obamy, a jako biała klasa robotnicza są zbyt wielką grupą, by można ją było zignorować.

Bo tak się składa, że jednak większość ludzi nie ma nawet licencjatu, a pod względem statusu społecznego są na równi pochyłej. I kiedy słyszą takie słowa, mówią sobie: no tak, tak, kobiety, wiadomo. A kobiety stamtąd też słyszą i mówią z kolei: ale to nie dotyczy naszych problemów, to nie są nasze dylematy.

I teraz, jak można by do nich dotrzeć? Według mnie Partia Demokratyczna potrzebowałaby wielkiej rekonfiguracji politycznej, poświęcając stosowaną uwagę kwestii klasy społecznej. Nie zapominamy o feminizmie, nie zapominamy o rasie, ale wychodzimy dalej. Mieliśmy kiedyś ruch pracowniczy, w postaci związków zawodowych, ale one po prostu tracą swoje wpływy, między innymi za sprawą przenoszenia miejsc pracy za granicę. Dziś zaledwie 9 procent siły roboczej w sektorze prywatnym jest uzwiązkowione – a to właśnie związki były pośrednikiem pomiędzy klasą robotniczą a Partią Demokratyczną. Potrzebujemy jakiegoś ich funkcjonalnego odpowiednika, którego dziś nam brakuje.

Zastanawiam się też, jak ci moi rozmówcy odpowiedzieliby na twoje skojarzenia z Opowieścią podręcznej i na to, co powiedziała twoja córka, że te kobiety nie powinny w ogóle poślubić tych facetów. Bo można też na to spojrzeć z perspektywy mężczyzny pozbawionego szans na małżeństwo. Mam wrażenie, że oni lecą w przepaść, są w głębokim kryzysie, i nie możemy tego ignorować.

Markiewka: Słuszny komunikat to za mało. Lewica nie powtórzy sukcesu populistycznej prawicy

Oni chcieliby być dobrymi ojcami, pewnie chcieliby spotkać swoje żony, ale większość z nich jest rozwiedziona, popadła w uzależnienie i się tego wstydzą. Jeden z nich, który mi akurat przyszedł do głowy, powiedział, gdy go pierwszy raz spotkałam: ja jestem takim śmieciem z przyczepy. To znaczy, że urodził się na osiedlu przyczep kempingowych i jest biedny. Mówił, tak z grubsza: jestem głupim bidokiem, a ty będziesz patrzeć na mnie z góry, co nie? A potem dodał: wiesz, bo są takie dwie narracje. Zaskoczyło mnie to, jak używa tego pojęcia, bo nie jest przecież wykształconym człowiekiem. Ale powiedział bardzo mądrze według mnie, że jedna narracja pasuje do białej klasy średniej: pracujesz ciężko, radzisz sobie, wchodzisz do klasy średniej, możesz być z tego dumny, no i jest ok.

A druga narracja jest do czarnych. OK, jak jesteś czarny, to jesteś biedny. A skoro tak, to winny temu jest rasizm. Może nie będziesz z tego dumny, ale nikt z ciebie nie robi pośmiewiska. No ale co z takim gościem jak ja? Co jest biedny, jest biały, jest facetem. Mam niby być uprzywilejowany, jako facet i jako biały. Ale co, jeśli sobie nie radzę? No to przecież nie przez rasizm, nie? Powód musi być we mnie: jestem leniwy, jestem głupi, nie wykorzystałem szans, które dostałem. No to co taki człowiek ma zrobić?

On nie jest fanem Donalda Trumpa, nie wierzy w niego specjalnie, ale czuje, że Partia Demokratyczna to taka zbieranina różnych środowisk i organizacji zbudowanych na polityce tożsamości: kobiety, wiadomo, czarni, wiadomo, trans, lesbijki i geje – a o klasie ani słowa. I dlatego myślę, że powinniśmy jakoś się przegrupować i chyba jest parę sposobów, jak to zrobić.

Co robić? I jakie są wasze plany jako intelektualistek, nauczycielek akademickich, pisarek politycznych na najbliższy czas – w kontekście tego, co wydarzyło się w USA na początku listopada?

Arlie Russell Hochschild: Jeśli chodzi o to, co się powinno stać po lewej stronie, to chyba dwie rzeczy w pierwszej kolejności. Pierwsza to obrona zabezpieczeń i hamulców przed faszyzmem: prawnicy będą pod ostrzałem, uniwersytet będzie pod ostrzałem, status organizacji non-profit po lewej stronie, dziś zwolnionych z podatku, to wszystko będzie zagrożone. Musimy się na to przygotować i odeprzeć ten atak. Oczywiście ja nie mam do tego predyspozycji ani umiejętności, ale wszędzie będę powtarzać, że ci, co je mają – zasługują na wsparcie. Co do nowego układu w Partii Demokratycznej: będę powtarzać, że musimy włączyć członków białej klasy robotniczej. Część z nich było moimi rozmówcami na użytek badań, o których opowiadałam: mają umiarkowane poglądy na wiele spraw i można się do nich odwołać.

Ja osobiście wracam też do ludzi, których portretuję w mojej najnowszej książce, dyskutuję z nimi, rozdaję im książki i oni teraz rozmawiają ze sobą. Niedawno miałam rozmowę zdalną z jednym z nich, zagorzałym zwolennikiem Trumpa i liderem Eastern Kentucky Patriots – część tej grupy była w Waszyngtonie 6 stycznia 2021 roku. Oni akurat nie włamywali się do budynku, ale wspierali swego lidera. Ten człowiek miał poczucie, że to sam Bóg zesłał Donalda Trumpa, żeby jako ten dobry bandyta bronił białej klasy robotniczej przeciwko partii, która jej nie słucha ani o nią nie dba. No i on właśnie napisał mi mejla z propozycją: hej, powinniśmy zebrać się wszyscy, którzy są w twojej książce, może zorganizujemy coś przyszłą wiosną? Wielu bohaterów tej książki to liberałowie, więc on akurat wygląda na najmniej skłonnego do przekraczania barier – a jednak coś takiego zaproponował. Jasne, że po części dlatego, że wraz z publikacją książki zyskali rozpoznawalność, radio NPR robiło z nimi wywiady i bardzo im się to podobało. W końcu łakną uznania… Ale można to pozytywnie wykorzystać do budowania mostów.

Ja sama jestem uczestniczką grupy zwanej Rural Urban Bridge Initiative, to jest niewielkie środowisko skupiające demokratów z regionów wiejskich – dyskutują między innymi o Nowym Ładzie dla obszarów wiejskich. To jest jeden z przykładów, że można zebrać i spotkać różne, obecnie rozproszone i odizolowane od siebie siły. No i trzeba wyzbyć się myśli o przeprowadzce do Nowej Zelandii i zabrać się do roboty na miejscu.

Długa wojna, rosyjska zadyszka i nadchodzący Trump

Marci Shore: O tym pytaniu: „co robić?” myślę stale i obsesyjnie. Myślę też o moich przyjaciołach z Polski, Rosji, Ukrainy i w Białorusi, którzy są nieporównanie odważniejsi ode mnie i którzy są cały czas gotowi podejmować najwyższe ryzyko. Bo czuję, że w Ameryce nadchodzi coś bardzo mrocznego, i czuję się jak hipokrytka, mówiąc ludziom, żeby się nie bali, skoro sama jestem tchórzem. Tak w sensie fizycznym – nie zniosłabym dobrze więzienia, nie zniosłabym, gdyby do mnie strzelano. Jestem pewna, że byłabym fatalną żołnierką, a przyjaciele z Ukrainy prawią mi komplementy, że byłam bardzo odważna, bo coś napisałem. A przecież oni tam są pod ostrzałem, ja bardzo źle poradziłabym sobie w takich warunkach. Odwaga fizyczna to coś zupełnie innego od uczciwości intelektualnej.

To jedno, co mogę zrobić, co możemy zrobić jako intelektualiści, to mówić prawdę w epoce postprawdy – trochę w takim staromodnym duchu dysydenckim z lat 70. i 80., że nawet jeśli nikt już w prawdę nie wierzy, to my musimy ją wypowiadać. Musimy zachować łączność z rzeczywistością empiryczną, musimy wierzyć w rzeczywistość empiryczną, choćby inni nie wierzyli. Musimy chcieć mówić językiem jasnym, który dotrze do tak wielu ludzi, jak się tylko da, choćby to było trudne i frustrujące; po prostu nie możemy zaprzedać dusz diabłu.

Cała władza w ręce Trumpa

Jest taka książka Tima Millera, długoletniego stratega politycznego republikanów, pt. Why We Did It. A Travelogue from the Republican Road to Hell, w której opisuje, jak jego przyjaciele i znajomi, niczym nosorożce u Ionesco, stawali się po kolei trumpistami – czy to dając się uwieść, czy to z powodów oportunistycznych. I po jej lekturze jestem pewna jeszcze bardziej, że nie możemy sprzedać dusz diabłu.

Ale jako historyczka i intelektualistka publiczna będę też przypominać pewną lekcję, a właściwie stały motyw z różnych mrocznych epok: że mianowicie ludzie normalizują to, co nienormalne, i że robią to bardzo szybko. Tak szybko, że nie zdołają zauważyć, jak granice tego, co kiedyś było nie do pomyślenia, przesuwają się – i po tygodniu, miesiącu czy kwartale nikt już nawet okiem nie mrugnie. Po zwycięstwie Trumpa w 2016 roku brytyjski satyryk John Olivier powiedział w amerykańskiej telewizji, że chciałby, aby każdy napisał sobie na karteczce samoprzylepnej: „to nie jest normalne”, a potem przyczepił ją sobie do ekranu laptopa czy komputera. I to nie był żart. Bo te wszystkie zagrożenia, ta cała przemoc – bardzo szybko stają się czymś normalnym, podświadomie znormalizowanym. Musimy cały czas o tym przypominać.

*

Tekst stanowi zapis debaty, która w grudniu odbyła się w Społecznej Instytucji Kultury Krytyki Politycznej Jasna 10.

**

Arlie Russell Hochschild – wybitna amerykańska socjolożka, emerytowana profesorka Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley. Autorka dziewięciu książek, wśród których kilka trafiało regularnie na listę najlepszych książek roku „New York Timesa”. Przetłumaczona na szesnaście języków. Krytyka Polityczna wydała jej książkę Obcy we własnym kraju.

Marci Shore – profesorka Wydziału Historii Uniwersytetu Yale, historyczka Europy Środkowo-Wschodniej. Autorka m.in. książki Kawior i popiół. Historia pokolenia oczarowanych i rozczarowanych marksizmem oraz wydanej przez Krytykę Polityczną Ukraińskiej nocy.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij