Żaden socjologiczny esej nie nauczył mnie o teatralizacji polityki więcej niż amerykańska debata o prawie do posiadania broni palnej.
Dzień grudniowej masakry w Newtown zapamiętam równie szczegółowo, jak 11 września 2001 roku. Nie zapomnę ani paniki w mediach, ani dojmującego poczucia bezsilności, ani gniewu, jaki rozpętała prawica absurdalnymi uwagami, że to wszystko przez nieuzbrojonych nauczycieli.
Najdokładniej jednak zapamiętam skupione wpatrywanie się w ekran, na którym widać Obamę składającego kondolencje rodzinom ofiar i wstrzymywanie oddechu w oczekiwaniu na deklarację, jakiej te rodziny się domagały. Deklarację, która wtedy z ust ojca narodu nie padła i którą trzeba było na nim wymusić petycją podpisaną przez prawie dwustu tysięcy wściekłych obywateli. Deklarację ograniczenia prawa do nabywania i posiadania broni szturmowej.
Batalia o dekarabinizację
Nagle stało się ono źródłem rodzinnych waśni i tematem pogaduszek przy kawie. Wciągnięta w wir tej dyskusji, po raz pierwszy od przyjazdu odczułam odgradzającą mnie od przyjaciół barierę kulturową. Rodzice prawie wszystkich znajomych z konserwatywnych stanów mają więcej niż jeden pistolet, a moich kumpli nauczyli strzelać już w dzieciństwie, czasem zanim tamci skończyli dziesięć lat. Zresztą przyznanie się do jakiejś zapomnianej strzelby „psującej się gdzieś na strychu” nie jest tu niczym szokującym nawet w środowisku osób wykształconych i o liberalnych poglądach.
Ostatnie wydarzenia wprawdzie przypomniały, że taki sprzęt zwyczajnie prosi się o kradzież lub wypadek, lecz nadal rdzewiejąca w piwnicy strzelba jest uważana za grzeszek znacznie lżejszy niż np. niesortowanie śmieci. A to dopiero miała być przygrywka do kulturowego szoku, jaki przeżyłam przy okazji batalii o „dekarabinizację” Ameryki.
Trzeba Obamie i jego podwładnym przyznać, że kiedy już do nich dotarło, iż 80% amerykańskiego społeczeństwa domaga się ograniczenia dostępu do broni szturmowej, zabrali się do zadania bardzo starannie. Gdy trwała mrówcza praca przygotowania 23 prezydenckich dekretów do przedstawienia kongresowi, wiceprezydent Joe Biden wziął na klatę debatę z najpotężniejszym amerykańskim lobbystą, czyli National Rifle Association of America (Krajowe Stowarzyszenie Strzeleckie Ameryki), a specjaliści od politycznego marketingu zajęli się tym, co w amerykańskiej polityce najważniejsze, czyli organizacją widowiska, jakie miało towarzyszyć upublicznieniu tego pakietu.
Ci ostatni sprawili się pierwszorzędnie. 15 stycznia zaczęło się coś, co z grubsza przypominało rozciągnięte na cały tydzień skrzyżowanie dożynek ze stypą, gdzie goście licytują się, kto bardziej kochał nieboszczyka. Po wstępie Bidena prezydent wystąpił na tle gromadki dzieci w odświętnych ubrankach, okraszając swoją mowę wyimkami z korespondencji nadesłanej przez kwiat narodu, a po przedstawieniu w dość szkicowej formie propozycji reform pozwolił sobie na ckliwy passus o zadumie, w jaką wprawia go kontemplacja rysunku jednej z ofiar masakry w Newton.
Jeśli przypuszczałam, że po tym przedstawieniu nic już nie jest w stanie mnie zaskoczyć, to bardzo się myliłam. Dwa tygodnie później nastąpiło wysłuchanie w kongresie obu stron konfliktu. Żaden, nawet najgłębszy socjologiczny esej nie nauczył mnie o teatralizacji polityki więcej, niż ten spektakl, w którym obie strony konfliktu wyniosły szantaż emocjonalny do rangi sztuki.
Jeśli dotychczasowe pogróżki zwolenników nieograniczonego prawa do posiadania broni można porównać do bezwładnej pukaniny, a wystąpienie Obamy 15 stycznia – do potężnego strzału ostrzegawczego, to w Kapitolu nastąpił regularny wyścig zbrojeń.
Na wystąpienie ojca jednego z dzieci zamordowanych w Newton, NRA czym prędzej odpowiedziała kontruderzeniem w postaci przemowy rodzica, którego spotkała ta sama tragedia, lecz właśnie z jej powodu chciałby swobodny dostęp do karabinu utrzymać. Po nim kancelaria prezydenta wyciągnęła z zanadrza tajną Wunderwaffe w postaci byłej senator Gaby Giffords.
Dwa lata temu pani senator została postrzelona przez zamachowca, przez co do dziś niedowidzi oraz ma poważne problemy z poruszaniem się i mówieniem. Media nie omieszkały też napomknąć, że już samo jej pojawienie się na Kapitolu było nokautem dla przedstawicieli NRA. Wsparta na ramieniu męża dzielnie dotarła do pulpitu, aby przeczytać oświadczenie składające się z kilku krótkich zdań. Każde słowo sprawiało jej trudność, lecz na sali zapadła grobowa cisza. Po wystąpieniu Giffords zgodziła się zostać symbolem walki o ograniczenie dostępu do broni szturmowej, mimo że w związku ze stanem zdrowia wycofała się z polityki.
Wystąpienie pani senator zmiotło przeciwnika z pola bitwy. Tym samym upadł dogmat o tym, jakoby nikt rozsądny nie powinien ruszać na wojnę z miłośnikami broni, bo niechybnie skończy się to polityczną śmiercią w męczarniach niepopularności. Poparcie dla Obamy ciągle wynosi 60%. Trzeba jednak przyznać, że strzeleckie lobby pomogło mu, jak tylko mogło w utrzymaniu tego wyniku. W jednej sprawie bowiem można bowiem zawsze na nie liczyć – miłośnicy broni to najwybitniejsi specjaliści od strzału we własną stopę.
Prawa podstawowe
Pięć dni po pamiętnym wystąpieniu zorganizowali serię imprez pod szyldem „Gun Appreciation Day”. Dzięki niej chcieli zarobić na nagłym popycie na karabin AR-15, czyli ten, z którego strzelano w Newton (wiszący w powietrzu zakaz jeszcze podwyższył jego sprzedaż). A przy tym pokazać światu, że całe to demokratyczne gadanie jest funta kłaków niewarte, bo przecież broń jest dla ludzi, w jej posiadaniu wyrażają się wszystkie swobody obywatelskie i – co najważniejsze – w naszych rękach jest całkowicie bezpieczna.
Bilans tej jednodniowej imprezy to pięć różnego rodzaju ran postrzałowych plus kolejna, już kilka dni po zwinięciu straganów. Na domiar złego, jakby jej organizatorom było mało drwin i wstydu, na swojej stronie internetowej oznajmili, że „Gun Appreciation Day był sukcesem, choć oczywiście walka w imię naszych podstawowych praw wciąż trwa”. Trudno się w takich okolicznościach dziwić pastwiącym się nad nimi mediom.
Niestety druga strona konfliktu zachowuje się równie nieprzytomnie.
Palącą kwestią jest pytanie, czy zakaz posiadania broni szturmowej miałby obowiązywać także osoby, które nabyły karabiny przed okresem jego obowiązywania i co miałyby w takim wypadku z nią zrobić. Najbardziej oczywistym rozwiązaniem jest odgórny wykup i komisyjne zniszczenie. Zastosowano je szesnaście lat temu w Australii po masakrze, w której zginęło 35 osób. Od tego czasu w Australii nie wydarzyła się żadna masowa strzelanina, a liczba napadów z bronią w ręku spadła o 59 procent.
Tyle że nawet niezbyt liczebna Australia wykupiła wtedy od swoich obywateli 600 tysięcy karabinów, trudno więc choćby oszacować, o jakiej skali przedsięwzięcia musielibyśmy mówić w trzystumilionowym kraju, gdzie 47 procent populacji ma broń, a po ostatnich wydarzeniach lawinowo rośnie sprzedaż karabinu AR-15.
Na razie skupiono się na obywatelach gotowych „złożyć broń” z własnej nieprzymuszonej woli. W całym kraju organizuje się punkty zbiórki, gdzie mieszkańcy mogą zdeponować te przysłowiowe niszczejące w piwnicach strzelby, o których wspominałam na początku. Nie są tu odosobnione przypadki dziedziczenia po rodzicach czy dziadkach całkiem rozbudowanych arsenałów, łatwo więc sobie wyobrazić, jak wielką popularnością cieszą się podobne przedsięwzięcia. A jednak policji w Seattle tej wyobraźni zabrakło.
Gdy ogłoszono, że 26 stycznia odbędzie się pierwsza tego rodzaju zbiórka w okolicy od prawie dwudziestu lat, do centrum miasta zjechali się obywatele z naręczami zardzewiałych pistoletów, strzelb, karabinów, amunicji i innego sprzętu zachomikowanego przez ich zapobiegliwych tatusiów na okoliczność nadchodzącej trzeciej wojny światowej. Bohaterem dnia stał się mężczyzna, który na ręce policjanta złożył resztki wyrzutni ziemia-powietrze.
Za pistolet można było otrzymać bon na zakupy w Amazonie wartości stu dolarów, za karabin lub strzelbę – dwustu. Do stanowiska ustawiła się kilometrowa kolejka, centrum miasta uległo zakorkowaniu, a policja wszystkie kupony rozdała w ciągu kilku pierwszych godzin trwania akcji. Po czym zaczęła się miotać pomiędzy odesłaniem pozostałych chętnych z kwitkiem w sensie metaforycznym, a zrobieniem tego w nieco bardziej dosłownym sensie.
Część uczestników akcji otrzymała pokwitowanie, które będzie mogła wymienić na bon zakupowy, ale wielu zmarzniętym i zdezorientowanym obywatelom po kilku godzinach stania w kolejce po prostu kazano zapomnieć o jakiejkolwiek gratyfikacji. A ponieważ wokół utworzył się wianuszek nachalnych kupców z tabliczkami „Cash for Guns”, ponoć „pragnących uratować cenne eksponaty od stopienia w piecach”, po niedługim czasie całe centrum stało się dzikim targowiskiem broni, zupełnie kompromitującym skądinąd szczytną akcję. Nie przeszkodziło to organizatorom nazwać także tę imprezę „sukcesem”.
Strzelający Barack
Po raz ostatni bariera kulturowa dała mi się we znaki, gdy pochwaliłam Obamę za przyznanie się do „zabaw z bronią” w Camp David. Uznałam, że to zminimalizuje rozmiar skazy na wizerunku i… wywołałam salwę śmiechu, ponieważ fakt, iż Obama lubi sobie postrzelać, właśnie pracuje na jego wizerunek! I to do tego stopnia, że środowiska lobbujące na rzecz broni publicznie podawały ten fakt w wątpliwość – bądź to sugerując sportowy pojedynek, bądź domagając się jakiegoś twardego dowodu tej chwalebnej działalności, bo przecież, jak mawia tutejszy klasyk satyry politycznej John Steward, „Nic tak nie uspokoi narodu pogrążonego w lęku, jak widok prezydenta ze spluwą w dłoni”.
Ale to nie koniec tego kabaretu. Biały dom w końcu się ugiął i opublikował zdjęcie Baracka z wiatrówką w garści, co naturalnie nie rozwiązało problemu. Obecnie trwają spekulacje, czy to fotomontaż, czy też zdjęcie pozowane. Wygląda na to, że ojciec narodu zyska moralne prawo do dyskusji o broni, dopiero gdy wzorem sympatyków NRA komisyjnie przestrzeli sobie stopę, najlepiej przy licznych świadkach narażonych na jeszcze liczniejsze obrażenia. Może dla wzmocnienia efektu warto znów zaangażować dzieci?
Aż cieszę się, że pakiet przedstawionych propozycji ustaw prawdopodobnie zostanie podzielony na kilka mniejszych, więc zakaz posiadania półautomatycznej broni szturmowej nie będzie głosowany np. razem z funduszami na badania nad wpływem gier komputerowych zawierających przemoc. Czego przy tej okazji zażądają lobbyści? Ujawnienia, do którego poziomu doszły Sasza i Mali w Call of Duty?
Czy coś z tego całego zamieszania wyjdzie, na razie trudno wyrokować. Pewne jest jednak, że NRA bardzo się przeliczyła, przewidując, że czas działa na niekorzyść Obamy, bo pamięć po masakrze w Newton szybko wyblaknie. Dwie kolejne tragedie – śmierć jednego z najlepszych snajperów w kraju Chrisa Kyle’a oraz przypadkowej ofiary wojny gangów 15-letniej Hadiyi Pendleton – podsyciły emocje. Według ujawnionych 8 lutego badań nawet 92% Amerykanów popiera uszczelnienie systemu kontroli potencjalnych kupców broni. Co do jednego więc Obama na pewno ma rację. Zgodnie ze sloganem tej kampanii – „Właśnie teraz jest czas, aby działać”.