Świat

Schneider: Po co Polsce elektrownia atomowa?

Atom nie ma przyszłości i mówienie o „nuklearnym renesansie” tego nie zmieni.

Ewa Dryjańska: Po katastrofie jądrowej w Fukushimie wielu ekspertów i dziennikarzy w Polsce mówiło, że mamy do czynienia z histerią, a decyzja Niemiec o zakończeniu programu jądrowego była emocjonalna.

Mycle Schneider: Uważam takie wypowiedzi za niewiarygodnie obraźliwe w stosunku do mieszkańców Japonii, którzy stracili wszystko: musieli opuścić swoje domy, zwierzęta, ziemię. Ponad 100 tysięcy ludzi nadal żyje w mieszkaniach tymczasowych. Czuliby się bardzo obrażeni, gdyby określać to, co się wydarzyło, mianem histerii. Jeśli państwo takie jak Niemcy wyciąga wnioski z tej sytuacji i mówi: „Nie chcemy, żeby to stało się w naszym kraju” (a nikt na świecie nie może zagwarantować w stu procentach, że wypadek się nie wydarzy), to jest to całkowicie racjonalna reakcja. Poza tym nie wiem, co złego jest w byciu emocjonalnym. Nie ma nic złego w emocjach. Ludzie nie muszą przepraszać za odczuwanie emocji. Ludzie powinni przepraszać, jeśli nie mają emocji.

Jeden z argumentów mówił o tym, że podobno mamy w rzeczywistości do czynienia z „nuklearnym renesansem”.

Termin „renesans” jest wymysłem przemysłu jądrowego sprzed piętnastu lat, kiedy miał on nadzieję na pewne ożywienie. Ale to nie jest kwestia opinii. Jeśli popatrzymy na dane empiryczne, to widzimy, że szczyt produkcji elektryczności z atomu na świecie miał miejsce w 2006 roku – na długo przed Fukushimą. Największą liczbę pracujących elektrowni jądrowych na świecie odnotowano w 2002 roku – na długo przed Fukushimą. Największy udział energii jądrowej w światowej produkcji energii odnotowano dwadzieścia lat temu – na długo przed Fukushimą. Nie ma renesansu. To fakt. To nie jest opinia. Bardzo się denerwuję, gdy ludzie mieszają fakty z opiniami. Możemy dyskutować o tym, co dane wskaźniki oznaczają dla przyszłości, ale to, co stało się w przeszłości, nie podlega dyskusji. Światowy raport na temat stanu przemysłu jądrowego (The World Nuclear Industry Status Report) jest analizą empiryczną.

Słyszymy w Polsce, że wiele krajów na świecie posiada elektrownie jądrowe albo jest nimi zainteresowanych. Jest to niejako naturalny proces i Polska również powinna być zainteresowana wdrożeniem programu jądrowego, dzięki czemu zdywersyfikowałaby swoje źródła energii. 

To bardzo dobry pomysł, żeby dywersyfikować źródła, zmniejszając uzależnienie od węgla. Każdy wie o tym, że spalanie węgla powoduje zanieczyszczenie gazowe, a także inne zanieczyszczenia: od metali ciężkich po radioaktywność. Ale dlaczego stawiać na przestarzałą technologię, która jest nieelastyczna, a przede wszystkim jest najdroższym możliwym wyborem? Przecież jest tyle innych rozwiązań. Podam przykład – w tym roku prywatne firmy energetyczne w Stanach Zjednoczonych zgodziły się podpisać kontrakt na dwadzieścia lat na sprzedaż energii elektrycznej ze słońca, za mniej niż 5 centów za kilowatogodzinę. To kontrakt komercyjny. W tym samym rejonie w Teksasie cena gazu wynosi 7 centów za kilowatogodzinę, a energii z atomu może 13 centów.

Polska to nie Teksas, ale koszty fotowoltaiki – jeśli trzymać się przykładu energii słonecznej – spadły o 80% w ciągu ostatnich siedmiu lat. Jesteście bardzo daleko od wybudowania elektrowni jądrowej w Polsce. Piętnaście lat do celu? Dwadzieścia? Nie wiem, ale po upływie tego czasu świat będzie już inny.  Dlaczego więc mielibyście wybrać najwolniejszą opcję, która jest też najdroższa? Nawet abstrahując od takich problemów, jak wypalone paliwo jądrowe, nieznany koszt demontażu elektrowni atomowej, ryzyko rozprzestrzeniania się broni jądrowej czy zagrożenie terrorystyczne.

W swoim raporcie opisał pan również Polski Program Energetyki Jądrowej. Jakie konkluzje?

Nasza ocena polskiego programu jądrowego jest taka, że na razie nie ma żadnego programu.

Nie ma programu w sensie zaawansowanego, poważnego projektu elektrowni, który miałby zapewnione finansowanie i poparcie polityczne. Referendum przeprowadzone ponad dwa lata temu wyraźnie pokazało, że lokalny sprzeciw jest ogromny. W Polsce, jak w większości innych krajów, gdy tylko wyznaczy się jakąś lokalizację na mapie, ludzie tego nie akceptują. Jesteśmy więc bardzo daleko nawet od początku budowy. A gdyby do tego doszło, nie ma gwarancji, że projekt zostanie ukończony – jest wiele przykładów z historii na to, że budowa elektrowni została gdzieś rozpoczęta i później porzucona. Ostatni przykład to Tajwan, gdzie prace nad konstrukcją dwóch jednostek zostały wstrzymane po dziesięciu latach.

Dlaczego tak się dzieje?

Mogą to być przyczyny prawne, ekonomiczne lub też kwestie politycznych decyzji. Większość projektów została porzucona, ponieważ nie było pieniędzy na ich kontynuowanie. W Bułgarii budowa dwóch reaktorów trwała dwadzieścia pięć lat i została w końcu zarzucona. Nie wydaje mi się, żeby to był dobry wzór do naśladowania, bo to jest po prostu trwonienie kapitału. A nie wydaje mi się, żeby Polska była na tyle bogatym krajem, aby mogła pozwolić sobie na inwestowanie ogromnego kapitału w projekt bez przyszłości.

Wydawałoby się, że większość krajów planujących budowę nowej elektrowni to te, które już mają technologię jądrową. W państwa raporcie czytamy jednak, że kraje te wcale nie spieszą się z rozwijaniem swoich programów jądrowych. Jak to wyjaśnić?

Bardzo trudno sobie wyobrazić, jak skomplikowane jest rozpoczęcie programu jądrowego. To nie jest mały warsztat, nie można po prostu przetransportować instalacji helikopterem, zrzucić jej gdzieś i uruchomić. To tak nie działa. Potrzeba ogromnej rozbudowy infrastruktury, zdolności jej utrzymania. Niezbędna jest niezależna agencja kontroli jądrowej, która będzie to nadzorować. Potrzeba odpowiedniej legislacji. Tymczasem wiele krajów wyobraża sobie, że po prostu kupi elektrownię i rozpocznie jej użytkowanie. Nawet Międzynarodowa Agencja Energii Atomowej, której zadaniem jest promocja energetyki jądrowej, twierdzi, że stworzenie programu jądrowego od zera zajęłoby przynajmniej piętnaście lat do wdrożenia pierwszego projektu. Jest więc tu dużo niezrozumienia i iluzji. To jeden z powodów, dla których wiele projektów nigdy nie zostaje ukończonych.

Czy jako kraj, który jeszcze nie jest atomowy, musielibyśmy wydać więcej na projekt niż na przykład Francja, która ma już potrzebną infrastrukturę?

Musimy rozróżnić między dwoma rzeczami: istniejącymi elektrowniami atomowymi i inwestowaniem w nowe elektrownie jądrowe. Ich uwarunkowania ekonomiczne nie są takie same. Przez długi czas obowiązywała teoria, że inwestowanie w energetykę jądrową jest bardzo kosztowne – jednak gdy zwrócą się inwestycje, wytwarza się bardzo tanią elektryczność. Faktycznie okazuje się, że koszt eksploatacji elektrowni we Francji pomiędzy rokiem 2007 a 2012 wzrastał średnio o 4,5% rocznie, każdego roku o wiele bardziej niż inflacja. Efekt jest taki, że w 2012 roku zyski ze sprzedaży elektryczności nie pokrywały już kosztów. Dlatego francuski regulator zalecił bardzo dużą podwyżkę cen elektryczności, co częściowo zostało już zrobione, a częściowo opóźnione ze względów prawnych. Wprowadzenie całkowitej podwyżki cen spowodowałoby, że kilowatogodzina kosztowałaby więcej niż najdroższa energia odnawialna we Francji. W najbardziej nuklearnym kraju, gdzie są zapewnione najlepsze warunki do rozwoju atomu, mamy sytuację, w której elektryczność z atomu jest droższa niż najbardziej kosztowna energetyka odnawialna! To fakt. To nie opinia. Nie wydaje mi się, żeby to pokrywało się z przytoczoną przez panią oceną. Nowe elektrownie jądrowe nie podlegają już w ogóle dyskusji – we Francji jeden reaktor w trakcie budowy ma wieloletnie opóźnienie. W porównaniu z szacunkami sprzed budowy koszty wzrosły w stosunku 1 do 4.

Jakie więc widzi pan perspektywy dla energetyki jądrowej i odnawialnej na świecie, a szczególnie w Unii Europejskiej?

W latach 2000–2012 największym źródłem elektryczności, pod względem nowych mocy wytwórczych, był gaz. Ale od tego czasu wiele się zmieniło. Energia wiatrowa i słoneczna razem zdeklasowały naturalny gaz. W 2013 roku nastąpiła kompletna zmiana: zaobserwowaliśmy olbrzymi wzrost energii wiatrowej i słonecznej oraz znaczący spadek liczby elektrowni gazowych. Dziś w UE mamy 131 reaktorów – o 46 reaktorów mniej niż pod koniec lat osiemdziesiątych. Czy Polska chce więc inwestować w przeszłość czy w przyszłość?

Jakie są reakcje polityków i decydentów, gdy przedstawia im pan swoje dane? Przyjmują do wiadomości pańskie wnioski? A jeśli nie, to jaka jest, według pana, tego przyczyna?

To bardzo ciekawa sytuacja. Nikt nigdy nie był w stanie podważyć liczb. Można jedynie podważyć ich interpretację. Podstawowe przesłanie przemysłu nuklearnego, które może być przedstawiane także przez część reprezentantów rządu, brzmi tak, że mamy do czynienia jedynie z opóźnieniem atomowej ekspansji. Nie podważają więc liczb, ale twierdzenie, że obserwowany spadek jest dla przemysłu „śmiertelny”. To taka religijna wiara, że kiedyś trend znowu będzie wzrostowy. Nie ma na to dowodów, nie ma znaków, nie ma nic, jest wiara. A ja nie lubię wróżyć ze szklanej kuli. Jestem zdecydowanym zwolennikiem analizy empirycznej. Wiemy, co się stało w przeszłości, nie wiemy, co się stanie w przyszłości. Ale możemy mieć bardzo dobre wyobrażenie na temat tego, co nie może się stać w przyszłości. I o tym jest właśnie nasz raport.

Jak skomentowałby pan słowa polskich polityków i ekspertów jądrowych, którzy po katastrofie w Fukushimie mówili, że Polska nadal może wybudować elektrownię atomową? Nie zdarzają się u nas przecież trzęsienia ziemi ani tsunami, a ponadto polska elektrownia będzie całkowicie bezpieczna, ponieważ zostanie zbudowana w oparciu o nową technologię EPR III+.

To jak twierdzić, że zbudowaliśmy samolot, który nie może spaść z nieba. Nonsens. Nie ma czegoś takiego, jak w stu procentach bezpieczna technologia.

Nawet konstruktorzy EPR nie udają, że ich reaktory będą w stu procentach bezpieczne. Zresztą bezpieczeństwo nie jest kwestią obiektywną, jeśli chodzi o percepcję zagrożenia. Niektórzy ludzie podejmują ryzyko, którego inni nigdy nie podejmą. Są ludzie, którzy nie polecą żadnym samolotem; bo „jeśli spadnie, to się zabiję”, mówią. I to jest prawda. Nie można się z tym kłócić. Jeśli samolot spadnie, to tego nie przeżyjesz, więc albo podejmujesz ryzyko, albo nie. W jaki sposób decydujesz? Czy oceniasz to z punktu widzenia prawdopodobieństwa? Jeśli tak, to powinieneś raczej polecieć samolotem, niż pojechać samochodem, bo więcej ludzi ginie na drogach niż w wypadkach lotniczych. Ryzyko jest kwestią subiektywną. Ale nie są już kwestią subiektywną parametry maszyny. To jak mówić, że stworzymy samochód, który nigdy nie będzie miał wypadku. Absurd! Kto udawałby, że to możliwe?

Słyszałem już wcześniej ten argument o trzęsieniach ziemi i tsunami. Francuski rząd też go używał. Jaka jest dla nas lekcja z katastrofy w Fukushimie? Jest ich wiele. Wymieniając tylko kilka: Japończycy byli uznawani za absolutnych ekspertów w dziedzinie przewidywania trzęsień ziemi i tsunami. Nikt nie miał większej wiedzy i możliwości prognozy. Myśleli, że zaprojektowali swoje elektrownie tak, by były w stanie przetrzymać aktywność sejsmiczną. Mylili się. Całkowicie. Japończycy są także doskonałymi ekspertami w dziedzinie budownictwa antysejsmicznego. Tymczasem jednym z największych problemów, z jakim mamy do czynienia po Fukushimie, jest skażona woda. Przed awarią istniała instalacja inżynieryjna, która zmieniała koryto podziemnej rzeki tak, by nie przepływała ona przez teren elektrowni. Trzęsienie ziemi kompletnie zniszczyło tę instalację. Teraz ogromna część wody, szacowana na 400 metrów sześciennych dziennie, penetruje piwnice budynków elektrowni i miesza się z wodą silnie skażoną. Jej ilość każdego dnia się zwiększa. To wynik trzęsienia ziemi – nie ma to nic wspólnego z tsunami. Supereksperci nie przewidzieli takiej możliwości, nawet jej sobie nie wyobrazili. Nie byli także w stanie naprawić instalacji przez trzy lata i rozwiązać tego problemu.  

Inna kwestia, z której należy wyciągnąć wnioski – Fukushima miała sześć reaktorów. Dwa nie zostały uszkodzone w ten sam sposób. Cztery zostały uszkodzone równocześnie. W Czarnobylu nastąpiła awaria jednego reaktora; ludzie zapominają o tym, że dwa pozostałe reaktory były używane jeszcze przez piętnaście lat po katastrofie z 1986 roku. Na terenie Fukushimy nie można użytkować żadnego reaktora. Fukushima ze stopieniem rdzeni reaktorów jest scenariuszem, którego nikt nigdy sobie nie wyobrażał. Stopienie rdzenia reaktora było jak gigantyczny wypadek, ale stopienia rdzeni trzech reaktorów w tym samym czasie? Czwarty reaktor został poważnie zniszczony przez wybuch wodoru. To scenariusz, którego jeszcze nigdy nie widzieliśmy.

Jak się więc z tym zmierzymy? Francja starannie przeanalizowała implikacje tej katastrofy i wydała nowe, drakońskie zalecenia dotyczące bezpieczeństwa. Potrzebują znacznych wydatków i dodatkowych inwestycji w energetykę jądrową.

Paradoks polega na tym, że nie ma znaczenia, co będzie iskrą wywołującą tego typu wydarzenia – tsunami, powódź, trzęsienie ziemi, pożar, wypadek samolotu, atak… Wszystko może pociągnąć za sobą tego samego rodzaju katastrofę.

Potrzebujemy awaryjnego systemu zasilania i możliwości operowania elektrownią nawet wtedy, gdy podstawowa infrastruktura ulegnie zniszczeniu. To są bardzo poważne implikacje, których nie można przykryć stwierdzeniem, że Fukushima nie ma niczego wspólnego z innymi elektrowniami atomowymi.

Mycle Schneider – ekspert energetyczny, autor raportu World Nuclear Industry Status Report

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij