„Zintegrowany”? To upokarzające dla kogoś, kto się we Francji urodził.
Michał Sutowski: Bernard Kouchner, były minister spraw zagranicznych Francji po zamachu w siedzibie „Charlie Hebdo” napisał na Twitterze: „Jesteśmy na wojnie”. Czy to znaczy, że Francja prowadzi wojnę z terroryzmem?
Patrycja Sasnal: I tak, i nie. Warto zacząć od tego, że w ostatniej dekadzie to hasło się zdewaluowało. Nawet prezydent Obama nie chce go używać i mówi raczej o „walce z ekstremizmem”, bo tak brzmi uznawana dziś oficjalnie formuła. Niezależnie jednak od nazewnictwa, Francja niewątpliwie jest wojskowo zaangażowana w kilku punktach świata muzułmańskiego. Kiedy pojawiło się zagrożenie ze strony tzw. Państwa Islamskiego (ISIS), to Francuzi byli wśród pierwszych gotowych interweniować. Wynika to przede wszystkim z ich wcześniejszej polityki wobec Syrii.
To znaczy?
Francja była, jak wiadomo, przeciwna wojnie w Iraku w roku 2003, w kontrze do USA. Osiem lat później, po wybuchu Arabskiej Wiosny, pragnęła jednak przede wszystkim naprawić swój początkowy blamaż w Tunezji, nawoływała więc najpierw do interwencji w Libii, w której wzięła zresztą udział, a potem do usunięcia reżimu Bashara al-Asada. Francuzi naprawdę byli gotowi razem ze Stanami Zjednoczonymi interweniować w Syrii późnym latem 2013 roku. Całą operację zatrzymała dopiero decyzja brytyjskiego parlamentu; wtedy też Francja nieco wyhamowała. Generalnie jednak Francuzi chcą w tym regionie zaprezentować się i jako stronnik ludzi, piewca demokracji, ale też jako globalny gracz, odzyskujący wpływy w dawnych koloniach. Tak należy tłumaczyć na przykład interwencje w Mali czy w Somalii. Na pewno chcieliby się widzieć na pierwszej linii, w forpoczcie zaangażowania, choć jak przychodzi co do czego, nie może być ono oczywiście porównywalne z amerykańskim.
Francuzi chcieli obalać Asada, ale akurat tego samego życzyli sobie fundamentaliści z ISIS.
Francuzi i Brytyjczycy w 2012 i 2013 przekonywali inne kraje podczas szczytów Rady UE, że są w stanie wesprzeć przeciw Asadowi tę część opozycji, która nie jest przez wspólnotę międzynarodową uważana za terrorystów. Uważali, że mogą przy tym ominąć zarówno ISIS, jak i Dżabhat an-Nusra, drugą „parasolową” organizację terrorystyczną działającą w Syrii. Tak naprawdę jednak nic nie zrobili, żeby ukrócić przepływ pieniędzy i broni z Zatoki Perskiej do Syrii, która to broń na pewno kończyła w niepowołanych rękach… Więcej, przymykali na to oko, bo cel był jeden: obalić Asada i pokazać Syryjczykom, że są ich dobroczyńcami, a potem być pierwszym partnerem nowych władz. Chyba Syria nie może być dalej od tego celu, niż jest dziś. Co więcej, mogło się zdarzyć, że pomoc – tzn. sprzęt wojskowy przekazywany przez samych Francuzów syryjskiej opozycji – trafiała za pośrednictwem różnych bojówek do ISIS. Rozmaite grupy zbrojne potrafią tam jednego dnia walczyć po stronie Armii Wolnej Syrii, drugiego we Froncie Islamskim, a trzeciego już u boku ISIS.
Czy atak w Paryżu na satyryczny tygodnik można bezpośrednio łączyć z działalnością ISIS?
Tak, i należy je łączyć bez względu na to, czy zamachowcy mieli bezpośredni kontakt z ISIS czy nie. We wrześniu ISIS za pośrednictwem swojego rzecznika Muhammada al-Adnaniego wezwało muzułmanów do atakowania „niewiernych” wszędzie. Tekst przetłumaczono potem na siedem języków. „Jeśli możesz zabić niewiernego Amerykanina lub Europejczyka – albo szczególnie odrażającego i wstrętnego Francuza – albo Australijczyka, albo Kanadyjczyka albo kogokolwiek z koalicji przeciw Państwu Islamskiemu, to miej wiarę w Boga i zabij go w jakikolwiek sposób. (…) Nie pytaj nikogo o radę ani nie szukaj pozwolenia. Zabij niewiernego cywila czy wojskowego, nie ma między nimi różnicy” – czytamy w tej odezwie. Wydaje się, że szaleniec w Sydney, który w grudniu przetrzymywał w kawiarni szesnastu zakładników, to pokłosie tego apelu.
Ostatnie tragiczne wydarzenia w Paryżu potwierdzałyby, że na Zachodzie są ludzie utożsamiający się z ideologią ISIS i odpowiadający na ich wezwania.
Nawet więcej – mimo że nie są w tzw. kalifacie w Syrii i Iraku, czują się jego członkami. ISIS dlatego zwraca się nie do muzułmanów, Arabów itp., ale do muwahhidun – wierzących w jednego Boga; ten termin wyróżnia muzułmanów przynależących do kalifatu ISIS.
Media francuskie wskazują, że poszukiwani zamachowcy już kilka lat temu współpracowali z paryską siatką, która rekrutowała i przerzucała ochotników do walki z Amerykanami w Iraku, w regionie działania Abu Musaby al-Zarkawiego, szefa irackiej al-Kaidy. Potem obaj podobno wyjechali do Syrii walczyć z Assadem, skąd mieli powrócić latem 2014 roku.
Obecny szef „kalifatu” islamskiego, czyli Abu Bakr al-Baghdadi, to niegdysiejszy numer dwa irackiej al-Kaidy, a zatem bezpośredni zastępca zabitego w 2006 roku al-Zarkawiego. Jeśli zatem te informacje się potwierdzą, tzn. że poszukiwani bracia byli w Syrii, to powiązanie paryskiej masakry z Państwem Islamskim będzie dość oczywiste. Byłby to drugi przypadek, kiedy Europejczycy wracający z Syrii bądź Iraku dokonują w Europie ataku terrorystycznego – tak było w przypadku majowego ataku na brukselskie Muzeum Żydowskie.
Amerykański arabista Juan Cole stawia tezę, że atak na redakcję „Charlie Hebdo” to wyrafinowana prowokacja, która ma zadziałać na korzyść al-Kaidy. Terrorystom rekrutacja wśród muzułmanów we Francji idzie ponoć słabo, ale wzrost nastrojów antyislamskich, jaki może teraz nastąpić, sprzyjałby radykalizacji muzułmańskiej młodzieży.
Juan Cole to poważny ekspert, którego opinie warto traktować z uwagą. Wspomniany apel ISIS do muzułmanów, by organizowali ataki terrorystyczne, nastąpił bezpośrednio po tym, jak koalicja amerykańsko-arabska zaczęła naloty na Rakkę, stolicę „kalifatu”. Jego przywódcy poczuli się zagrożeni, bo wiedzą, że są słabsi militarnie niż koalicja przeciw nim i jednak stosunkowo nieliczni – tak naprawdę sama armia turecka wystarczyłaby, żeby zrobić z nimi porządek, choć nie interweniują z wielu powodów, głównie z braku pomysłu politycznego na przyszłość obszaru dziś kontrolowanego przez ISIS.
Z powodu słabości i braku innych metod ISIS posuwa się najdalej, jak może – prosi muzułmanów, żeby w ich imieniu atakowali „niewiernych”. Liczą, że znajdzie się kilku szaleńców, którzy posłuchają; za tym w zachodnich mediach pójdzie fala antymuzułmańskich tyrad, a to z kolei pchnie więcej ludzi w ich objęcia.
Udaje im się?
Mechanizm wywoływania zamętu w świecie zachodnim i kierowania nastrojów społecznych przeciwko ludności muzułmańskiej niestety może zadziałać, bo jest w pewnym sensie naturalny. W Australii już w ten sam dzień, gdy pewien zaburzony człowiek głoszący islamistyczne hasła wziął zakładników, faktycznie podniosło się antymuzułmańskie larum. Wielu muzułmanów ma wówczas poczucie, że są atakowani za czyny jakiegoś szaleńca, z którego ideologią czy poglądami nie mają nic wspólnego. Szczęśliwie natychmiast zorganizowano również akcję solidarnościową z muzułmańskimi mieszkańcami Australii pod hasłem „Pojadę z tobą” [I’ll ride with you]; chodziło o dotrzymanie towarzystwa przez „białego” Australijczyka każdemu wyznawcy islamu, który obawiałby się – z powodu antymuzułmańskiej nagonki – pokazywać na ulicy w stroju zdradzającym jego religię. Z drugiej strony sami muzułmanie, na przykład w Wielkiej Brytanii, organizowali twitterowe akcje przeciwko ISIS pod hasłem „Nie w moim imieniu”, protestując przeciwko utożsamieniu całej grupy religijnej, liczącej przecież 1,5 miliarda ludzi, niesłychanie heterogenicznej – z terroryzmem i fundamentalizmem.
A jak na muzułmanów – zwłaszcza we Francji – wpłynęła Arabska Wiosna? I to, co po niej nastąpiło?
W tym pytaniu pobrzmiewa sugestia, że na francuskich muzułmanów w ogóle wpływają wydarzenia w państwach arabskich. Może ci starsi, z pierwszego pokolenia imigrantów, bardziej przeżywali wydarzenia w Tunezji i Egipcie, ale myślę że większość patrzyła na to, co się tam dzieje, już jako Francuzi. A to przecież Francja była sztandarowym państwem europejskim, które miało bardzo silne związki z niedemokratycznymi reżimami Afryki Północnej. Do tego stopnia, że minister spraw zagranicznych Francji Michèle Alliot-Marie spędzała wakacje w Tunezji, jak trwały tam protesty i latała prywatnymi odrzutowcami ludzi z kliki Ben Alego. Podobnie jest z Algierią, dla której Francja, dzięki wielkim kontraktom handlowym, pozostaje najważniejszym partnerem w Unii Europejskiej. Krótko mówiąc: poprzez tak ścisłe więzi Francuzi siłą rzeczy legitymizowali skostniałe struktury i anachroniczne reżimy wielu krajów arabskich.
Można było inaczej?
Z pewnością można było nie pływać razem na jachtach i tak ostentacyjnie się nie przyjaźnić. Skończyło się to dla Francji wielkim blamażem, po którym bardzo trudno było już odzyskać zaufanie zwolenników demokratycznych przemian. Przecież jeszcze w styczniu 2011 roku, kiedy Ben Ali uciekał z Tunisu, na tamtejszym lotnisku stały wciąż przywiezione z Francji pojemniki z gazem łzawiącym, którym rządzący mieli rozpędzać demonstracje! Dopiero gdy okazało się, że dla Ben Alego nie ma ratunku, Francja natychmiast zmieniła politykę, by pokazać się w roli obrończyni demokracji. Dlatego nie przyjęła do siebie Ben Alego, który ostatecznie musiał udać się do Arabii Saudyjskiej, i dlatego tak jednoznacznie poparła Egipcjan, a przede wszystkim Libijczyków. Pierwsze naloty na Libię w marcu 2011 roku w okolicach Benghazi wykonują francuskie odrzutowce. To miał być symboliczny powrót Francji i Wielkiej Brytanii, pierwszy od kryzysu sueskiego w 1956 roku, do roli żandarmów w dawnych koloniach i w najbliższym sąsiedztwie Europy.
A czy to poparcie, jakkolwiek spóźnione, dla rewolucji oddolnych w krajach arabskich, pomogło Francji odzyskać zaufanie muzułmanów?
To poparcie nie było aż tak konsekwentne. Trwało w 2011 i 2012 roku, ale jak armia egipska w sierpniu 2013 roku dokonała zamachu stanu, a potem zabiła ponad tysiąc osób w jeden dzień, to Francja nikogo już nie przekonywała, że trzeba coś z tym zrobić. Wtedy idée fixe była już Syria i ciągle tląca się możliwość obalenia Asada, która podtrzymywała francuskie marzenie o nowym syryjskim rządzie, gwarantującym utrzymanie wpływów i dobrych stosunków z Francją.
A czy można powiedzieć, że francuscy muzułmanie się dziś radykalizują? Czy fundamentalizm islamski ma wśród nich większe powodzenie?
Gdyby atak na siedzibę „Charlie Hebdo” nie nastąpił, to pewnie odpowiedziałabym, że raczej nie. Ale niestety to błędne koło się kręci i napędza: jeżeli antymuzułmańskie nastroje się nasilą, to nastąpi też radykalizacja wśród muzułmanów, która z kolei będzie jeszcze lepszą pożywką dla nastrojów antymuzułmańskich… Ryzyko eskalacji radykalizmu po tym zamachu jest niestety bardzo duże.
A bez niego by nie było?
Spójrzmy francuskich muzułmanów przez lupę. Jest ich pięć milionów, przynajmniej tak wyliczają francuscy demografowie, bo już Front Narodowy twierdzi, że jest ich osiem milionów – sama liczba ma wymiar polityczny. Przyjechali, względnie ich rodzice przyjechali, do Francji z ponad stu krajów. Imigracja trwała od VIII wieku, choć oczywiście największa była w wieku XX, bo Francja jako kraj zindustrializowany, potrzebujący rąk do pracy, a przy tym kolonialny, a potem postkolonialny, przyciągała , a nawet celowo ściągała przybyszów, głównie z Tunezji, Maroka, Algierii, ale także Libanu.
Teraz weźmy religię: wewnątrz francuskiej wspólnoty muzułmańskiej obserwujemy podobne tendencje jak wśród chrześcijan. Około 2/3 czonków każdej z tych grup deklaruje się jako „religijni”, przy czym z tych 2/3 około połowy faktycznie regularnie uczęszcza do kościoła bądź meczetu.
Statystycznie te grupy są analogiczne.
Prawica podkreśla jednak, że o ile ci chrześcijanie są przecież „zintegrowani” społecznie, to muzułmanie nie bardzo…
W okresie międzywojennym, ale też w pierwszych dekadach po II wojnie światowej, włączanie przybyszów z krajów muzułmańskich, głównie arabskich, w tkankę społeczeństwa francuskiego następowało głównie trzema drogami: poprzez szkołę, poprzez obowiązkową służbę wojskową i poprzez miejsce pracy. Od lat 90. szkolnictwo staje się posegregowane, przy czym zamożniejsi biali posyłają dzieci do najbardziej ekskluzywnych placówek, a ci biedniejsi przynajmniej do szkół, gdzie jest mniej imigrantów. W tym samym okresie we Francji zniesiona zostaje powszechna, obowiązkowa służba wojskowa, więc i ta droga integracji zanika. Wreszcie: rośnie bezrobocie, najszybciej oczywiście wśród imigrantów. Dlatego, że są dyskryminowani, ale także dlatego, że statystycznie mają mniejsze umiejętności i słabsze wykształcenie. A jeśli jeden młody człowiek nie może znaleźć zatrudnienia, to cała jego rodzina może znaleźć się na marginesie – za to on ma cały dzień wolnego czasu do zagospodarowania swej frustracji. Z tym wszystkim wiąże się gettoizacja.
To znaczy osiedlanie i zamieszkiwanie głównie „wśród swoich”?
To coś więcej – problemem jest skupienie w jednym miejscu ludzi w problematycznej sytuacji społecznej. Studiując w paryskim Instytucie Języków i Cywilizacji Wschodnich miałam poczucie, że jestem w środku „małej Tunezji” albo „małego Maroka”, bo okolica INALCO w dzielnicy Asnières-Gennevilliers to miejsce pełne palarni szisz, pijalni herbaty i hibiskusu, piekarni sprzedających placki chlebowe. Czy to musi być coś złego w Paryżu, skoro małe Włochy w Nowym Jorku czy Little China w San Francisco są urokliwym miejscem, do którego ludzie udają się po to, by poczuć się jak w innej części świata? Rzecz nie w tym, że ludzie dobierają sobie etnicznie miejsce zamieszkania, tylko że jakąś grupę spotyka degradacja społeczna i zarazem stygmatyzacja. Sama różnorodność etniczna może dawać siłę.
Ale dziś jest raczej pożywką dla opowieści o „zderzeniu cywilizacji”.
To oczywiście problem nie tylko Francji. W całym świecie zachodnim zbyt słabo obecna jest inna perspektywa, której dobrym podsumowaniem jest choćby niedawno wydana książka brytyjskiego historyka Davida Cannadine’a pt. The Undivided Past [Niepodzielona przeszłość]. Ukazuje on historię Europy i świata jako historię mieszania się i kultur, i religii, i języków.
Bo przecież to dzięki mieszaniu się postęp jest szybszy, następuje ferment i zwiększa się kreatywność – a nie tam, gdzie panuje homogeniczność. To dużo prawdziwszy obraz, ale słabiej widoczny w debacie publicznej, między innymi poprzez logikę mediów, które ukazują zło także wtedy, gdy obok dzieje się dobro.
Francuscy muzułmanie są w zdecydowanej większości zintegrowani?
Oczywiście. Choć sami mają problem z tym słowem: „zintegrowani”. Bo mówi się w ten sposób o drugim pokoleniu, o dzieciach imigrantów! To przecież idiotyczne albo wręcz upokarzające dla kogoś, kto się we Francji urodził. Zarazem ta kategoria jest używana instrumentalnie przez prawicę, żeby podkreślić obcość francuskich muzułmanów i ich nieprzystawalność do francuskiego społeczeństwa. To manipulacja w kraju, gdzie imigranckie korzenie ma chociażby obecny minister przemysłu. Poprzednia ministra sprawiedliwości Rachida Dati była pochodzenia marokańsko-algierskiego, Jacques Derrida był z matki Algierki, a Zinedine Zidane jest z rodziny Berberów. To oni są symbolem Francji wielokulturowej, a nie zamachowcy, zabójcy dziennikarzy „Charlie Hebdo”. Historii sukcesu i normalności jest dziesiątki tysięcy razy więcej niż przypadków wynaturzenia.
Dr Patrycja Sasnal – doktor nauk politycznych (UJ), magister arabistyki, stypendystka Fulbrighta w Paul H. Nitze School of Advanced International Studies (SAIS) na John Hopkins University; kierowniczka projektu Bliski Wschód i Afryka Północna w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych; autorka i redaktorka publikacji takich jak m.in. Polityka Stanów Zjednoczonych wobec aktorów w konflikcie arabsko-izraelskim: między Bushem a Obamą (2009) czy Still awake: the beginnings of Arab democratic change (2012); komentowała i analizowała wydarzenia międzynarodowe m.in. na łamach „Polityki”, „Gazety Wyborczej”, LeMonde.fr oraz EUObserver.
Czytaj także:
Jakub Majmurek po ataku na „Charlie Hebdo”: Głos wolny, wolność ubezpieczający