Debata prezydencka o polityce zagranicznej okazała się pretekstem do kolejnego starcia o amerykańską politykę wewnętrzną.
Trzecia i ostatnia debata między prezydentem Obamą a gubernatorem Romneyem miała być najbardziej interesująca, a okazała się po prostu pretekstem do kolejnego starcia o politykę wewnętrzną. Ci, którzy oczekiwali konkretnej dyskusji o problemach międzynarodowych, rozczarowali się, i rozczarowanie to dotyczy w takim samym stopniu Obamy, jak Romneya.
Nie zapominajmy, że była to przede wszystkim walka o zgromadzonych przed telewizorami wyborców, dostosowana do ich poziomu. A więc dominowały w niej populistyczne hasła, takie które wywołują emocje: „nasz najwierniejszy sojusznik, Izrael”, „plany nuklearne Iranu nie mogą być i nie będą akceptowane” oraz „przywódcza rola USA”, bo żaden z kandydatów nie odstępuje od tej retoryki. „Poniedziałkowa debata – pisze John Nichols dla „The Nation” – potwierdza zgodę obu partii co do polityki międzynardowej, która tak frustruje tych Amerykanów, którzy chcą szerszej debaty o fundamentalnych kwestiach, jak wojna i pokój, globalizacja i prawa człowieka”. Być może udział innych kandydatów – Jill Stein z Partii Zielonych i Gary’ego Johnsona z Partii Libertariańskiej – wniósłby nową jakość do dyskusji, ale mimo że oficjalnie startują oni w wyborach, nie wpuszcza się ich na demokratyczną agorę. Nie wspominając już o tym, że tak teoretycznie ważna dla Obamy kwestia zmiany klimatu i globalnego ocieplenia została zgrabnie pominięta, nie tylko w tej, ale we wszystkich trzech debatach.
Oczywiście, można cieszyć się z wygranej Obamy „na punkty”, ale prawda jest taka, że program obu kandydatów wypadł bardzo „szkicowo”, a co gorsza – niemal identycznie. Za wąskim uśmiechem Romneya nie kryją się żadne nowe propozycje, chyba tylko zapewnienie, że on nie będzie miły dla Putina, że należy wzmocnić sankcje ekonomiczne i dyplomatyczne na Iran i że w razie ataku na Izrael, USA poprze swojego sojusznika militarnie (Obamie udało się tak manewrować, żeby uniknąć tej obietnicy).
Dziennikarze na całym świecie spekulują, czy Romney po prostu nie czuje się na siłach, żeby sformułować swoją wizję polityki zagranicznej, czy też faktycznie mamy do czynienia, z tym, czego bali się bardziej konserwatywni republikanie – że Romney to po prostu nowy, „lepszy” Obama. Przy czym, odpierając zarzuty Obamy, Romney bardziej stara się niż faktycznie uderza w zimnowojenną politykę (pamiętajmy, że dla republikanów to jest komplement), co z kolei zmusza Obamę do przyjmowania tonu groźnego wojownika i – po raz kolejny – wymachiwania śmiercią Bin Ladena (niesmaczna historyjka o 14-latce spotkanej w Ground Zero, która podziękowała mu za „załatwienie” tej sprawy). Jeśli wyborcy mieliby dokonywać wyboru między kandydatami z punktu widzenia polityki zagranicznej, to mogą równie dobrze nie głosować wcale.
Jakby nie było, wszystko jest jasne – następne cztery lata to zwiększenie użycia bezzałogowych dronów, próby wycofania się z Afganistanu do 2014 roku, pomoc logistyczna i organizacyjna dla Syrii, współpraca ekonomiczna z Chinami (pod warunkiem, że się będą zachowywać). Na forum pojawiła się też kwestia Polski jako sojusznika, wobec którego nie dotrzymano obietnic (Romney); Obama ograniczył się do przewrócenia oczami, wykonania szybkiej notatki, a w odpowiedzi skoncentrował się na podkreśleniu swojego wieczystego poparcia dla Izraela.
Jedno jest pewne, amerykańscy wyborcy nie będą wybierać kandydata z powodu jego wizji polityki zagranicznej. Na pewno nie ci, których kandydaci chcą przeciągnąć teraz na jedną lub drugą stronę i których ciężko zaangażować politycznie. Jedyna forma „polityki zagranicznej”, która ich ewentualnie zainteresuje, to taka, która mówi, gdzie zatrudnić weteranów i w ramach jakiego rządowego programu leczyć u żołnierzy zespół stresu pourazowego. Na dwa tygodnie przed wyborami Amerykanie są zmęczeni. Za tydzień, w wieczór Halloween, amerykańskie dzieci będą dobijać się do okolicznych domów, domagając się cukierków. Republikanie i demokraci nie czekają na Halloween, dobijają się już teraz, śmiało przeskakując płoty i przesadzając trawniki. Lecz mało kto wita ich cukierkami. „Na szczęście mamy dużego psa, który ich przepędził”, wyznała mi sąsiadka, skądinąd bardzo miła starsza pani.
Poza tym w Waszyngtonie nie jest jeszcze tak źle. Ohio to dopiero jest pod obstrzałem, to tam odbywa się regularne „polowanie” nie niezdecydowanych. Dla tych, którzy nie śledzą politycznych zmagań albo właśnie wrócili/spadli z księżyca, powstała strona http://www.isidewith.com. W dobie aplikacji i medialnych udogodnień, można po prostu odpowiedzieć na jakieś 10–20 pytań i wcisnąć enter, by stać się zorientowanym politycznie, doinformowanym wyborcą. Na ekranie pojawi się nazwisko kandydata, który jest najbliżej twoich przekonań. Nie pozostaje nic innego, jak pójść i zagłosować.
We wtorek 6 listopada Amerykanie niechętnie wypełnią swój obywatelski obowiązek. Republikanie z bólem zagłosują na „lepszego Obamę”, a demokraci przełkną rozczarowanie i oddadzą głos na byłego profesora prawa, który stał się wojownikiem.