G20 opiera się na dwóch pomysłach: jeden jest trafny i istotny, a drugi fałszywy i łatwo odwracający naszą uwagę od prawdziwego politycznego problemu z globalizacją.
Tegoroczny szczyt G20 w Hamburgu zapowiada się na jeden z najbardziej interesujących w ostatnich latach. Pierwszy raz weźmie w nim udział prezydent USA Donald Trump, który wręcz pielęgnuje swoją pogardę dla multilateralizmu i współpracy międzynarodowej.
Trump przyjeżdża do Hamburga już po tym, jak porzucił jedno z najważniejszych amerykańskich zobowiązań szczytu zeszłorocznego, czyli „tak szybko, jak to tylko możliwe” przyłączyć Stany Zjednoczone do paryskiego porozumienia klimatycznego. Nie powita też z entuzjazmem zwyczajowych nawoływań do zrzeczenia się protekcjonizmu czy udzielenia zwiększonej pomocy uchodźcom.
Ponadto tegoroczny szczyt zorganizowany będzie w Hamburgu, a przypomnijmy, że dwa poprzednie odbyły się w krajach autorytarnych, w Turcji w 2015 roku i w Chinach w 2016 roku, gdzie wszelkie protesty można było łatwo stłumić. Zanosi się na to, że tegoroczne spotkanie liderów i liderek G20 będzie okazją do hucznych demonstracji ulicznych nie tylko przeciwko Trumpowi, lecz także Recepowi Tayyipowi Erdoğanowi i Władimirowi Putinowi.
G20 wywodzi się z dwóch przesłanek: jednej trafnej i istotnej, drugiej fałszywej i łatwo odwracającej naszą uwagę od prawdziwego politycznego problemu. Ta trafna i istotna idea polega na zauważeniu, że rozwijające się i wschodzące gospodarki rynkowe, jak Brazylia, India, Indonezja, RPA czy Chiny, stały się zbyt ważne, by wyłączać je z rozmów o zarządzaniu globalnym. Pomimo, że węższej grupy G7 nie zlikwidowano – ostatni jej szczyt miał miejsce w maju na Sycylii – to spotkania G20 bezsprzecznie stanowią okazję do rozwinięcia i poszerzenia tego ważnego dialogu.
G20 utworzono w 1999 roku w następstwie azjatyckiego kryzysu finansowego. Kraje rozwinięte początkowo traktowały je jako forum pomocnicze, dzięki któremu będą mogły podać rękę gospodarkom rozwijającym się, by te podciągnęły swoją zarządzanie finansowe i monetarne do światowych standardów. Z czasem kraje rozwijające się znalazły własny głos i zaczęły odgrywać większą rolę w wykuwaniu programu działań grupy. Tymczasem globalny kryzys finansowy z 2008 roku skompromitował pogląd, jakoby kraje rozwinięte miały w tej materii jakąkolwiek większą wiedzę do przekazania.
Natomiast drugą, mniej użyteczną przesłanką podpierającą istnienie G20 jest przekonanie, że rozwiązywanie palących problemów globalnej gospodarki wymaga coraz większej współpracy i koordynacji na poziomie ogólnoświatowym. Często pada w tym miejscu analogia, że światowa gospodarka ma być „globalnym dobrem wspólnym”: albo wszystkie kraje dodadzą swoją cegiełkę do jej stabilnej konstrukcji, albo wszystkie będą cierpieć i odczują konsekwencje.
W przypadku niektórych sfer globalnego życia jest to z pewnością prawda, i tam można tę analogię zastosować. Reakcja na zmiany klimatyczne – by przywołać oczywisty przykład – rzeczywiście wymaga działań zbiorowych. Obniżenie emisji dwutlenku węgla to naprawdę globalne dobro publiczne, ponieważ każde państwo pozostawione sobie samemu chętnie pojedzie za darmo na cudzych wyrzeczeniach, a u siebie robić będzie w tej sprawie niewiele.
Podobnie przenoszące się przez granice państw choroby zakaźne wymagają globalnych inwestycji w systemy wczesnego ostrzegania, monitoring i prewencję. Tu też pojedynczo działające kraje mają bardzo niewielką motywację, by samoistnie dodać swój wkład do inwestycji, natomiast do korzystania z cudzych starań nikogo nie trzeba przekonywać.
Od tych argumentów trzeba zrobić tylko niewielki krok, by w tym samym duchu zacząć rozważać podstawowe kwestie gospodarcze G20: stabilność finansową, zarządzanie makroekonomiczne, politykę handlową, reformy strukturalne. Ale logika „globalnego dobra wspólnego” w dużej mierze pęka na tle problemów ekonomicznych.
Proszę rozważyć temat, który będzie zajmował wszystkich przywódców G20 w Hamburgu (z wyjątkiem Trumpa, oczywiście): zagrożenie rosnącego protekcjonizmu handlowego. Nowy raport Global Trade Alert ostrzega, że G20 nie wypełniło swoich poprzednich deklaracji w tej kwestii. Jak dotychczas Trump w sprawie handlu więcej szczeka niż gryzie. Tym niemniej, jak argumentuje raport, tysiące protekcjonistycznych instrumentów wciąż utrudniających eksport USA do innych krajów mogą dać Trumpowi wymówkę, by mógł sam zaostrzyć bariery stosowane przez USA.
Jednak te plajty faktycznej światowej polityki otwartego handlu nie są wcale porażką globalnej współpracy ani rezultatem niewystarczająco silnego globalnego ducha – są za to bardzo wyraźnymi klęskami polityki wewnętrznej.
Gdy my ekonomiści uczymy o teorii przewagi komparatywnej i korzyściach płynących z handlu, to wyjaśniamy, że wolny handel powiększa „tort” gospodarki danego państwa. Nie prowadzimy handlu ku korzyści innych państw, ale po to, aby zwiększyć gospodarcze szanse naszych własnych obywateli. I dlatego właśnie odpowiadanie na protekcjonizm innych krajów wznoszeniem barier na własnych granicach to strzał we własną stopę.
To prawda, że globalne umowy handlowe nie przyniosły korzyści wielu Amerykanom; ucierpiało na nich wielu pracowników i wiele społeczności. Ale wypaczone i niezrównoważone porozumienia, które sprowadziły takie skutki, nie zostały USA narzucone przez inne kraje. Przeciwnie: obecnego ich kształtu żądały potężne interesy korporacyjne i finansowe Ameryki – te same, które wsparły Trumpa. Dostały to, czego chciały. Brak rekompensaty dla przegranych obywateli też nie wziął się z niewystarczającej współpracy międzynarodowej, ale ze świadomego wyboru dokonanego w polityce wewnętrznej.
Podobnie sprawa ma się z regulacjami finansowymi, stabilnością makroekonomiczną czy promującymi rozwój reformami strukturalnymi. Owszem, gdy rządy źle postępują w tych sprawach, mogą wywołać negatywne skutki uboczne dla innych państw. Jednak to przede wszystkim obywatele i obywatelki tych krajów płacą największą cenę.
Namowy na szczytach G20 nie naprawią takich problemów. Jeśli chcemy uniknąć nierozważnego protekcjonizmu czy też skorzystać z lepszego zarządzania gospodarką w ogóle, musimy zacząć od zrobienia porządków na własnych podwórkach.
Co gorsza, odruchowa postawa globalistyczna, która dominuje na szczytach G20, karmi narrację populistyczną. Trumpowi i podobnie myślącym przywódcom daje pretekst do odwrócenia uwagi od ich własnej polityki i przeniesienia winy na innych. Mogą powiedzieć: nasz lud cierpi dlatego, że inni łamią przepisy i nas wykorzystują. Globalizm-jako-odpowiedź bardzo łatwo przemienić w globalizm-kozła ofiarnego.
W rzeczywistości, jak powiedział Kasjusz u Szekspira, „to nasza tylko, nie gwiazd naszych wina”, a już z pewnością nie naszych partnerów handlowych.
**
Dani Rodrik, profesor międzynarodowej ekonomii politycznej w School of Government im. Johna F. Kennedy’ego na Uniwersytecie Harvarda, jest autorem Economics Rules: The Rights and Wrongs of the Dismal Science.
Copyright: Project Syndicate, 2017. www.project-syndicate.org Z języka angielskiego przełożyła Aleksandra Paszkowska. Cytat ze sceny II aktu I Juliusza Cezara Williama Shakespeare’a w przekładzie Leona Ulricha.