Nie wielki biznes, ale zwykli ludzie będą niezbędnym sojusznikiem dla kogokolwiek, kto spróbuje zmienić amerykańską politykę.
Coraz więcej wskazuje na to, że Hillary Clinton, „postępowa polityczka, która lubi dopiąć swego” – jak sama o sobie mówi – będzie miała szansę sprawdzić się w tym od stycznia. Ale ile z tych postępowych pomysłów faktycznie uda się jej zrealizować?
Być może Senat wróci w ręce demokratów, ale nie ma szans, żeby demokraci mieli 60 głosów, których potrzebują, żeby przełamać republikańską blokadę dla wszystkich obietnic Clinton. Nie zanosi się na to, żeby czekał na nią prezydencki miesiąc miodowy z wyborcami, ponieważ Clinton nie płynie na fali entuzjazmu i nadziei, która zazwyczaj towarzyszy nowym prezydentom. Już teraz Clinton ma poziom zaufania niższy niż jakikolwiek poważny kandydat w przeszłości. W dniu wyborów Amerykanie i Amerykanki zagłosują za tym, kogo nie znoszą mniej niż konkurenta.
Hillary nie zdobyła mocnego mandatu do realizacji swoich celów. Jej propozycje rozwiązań są bez wątpienia szczegółowe, chwała jej za to, ale tak szerokie, że nawet jej zdecydowani zwolennicy nie wiedzą do końca, za czym się ona opowiada. W trakcie kampanii Clinton była zmuszona spędzić więcej czasu atakując każdą z codziennie wypowiadanych bzdur Trumpa niż przedstawiając argumenty, które przemawiałyby na rzecz jej wizji. Nie wspominam nawet o tym, że wielkie pieniądze – bogacze, korporacje i Wall Street – są dziś silniejsze niż kiedykolwiek od czasów „pozłacanego wieku” [przed amerykańskim kryzysem lat 30. – przyp. tłum] i wcale progresywnej zmiany nie chcą.
Nawet więc, jeśli Hillary Clinton szczerze zamierza podnieść podatki bogatym Amerykanom (aby sfinansować powszechną opiekę nad dziećmi, inwestycje w infrastrukturę oraz tanią i dostępną edukację wyższą), to wielkie pieniądze mają wpływy, żeby ją zatrzymać. Będą się również sprzeciwiać jakimkolwiek wysiłkom w celu podniesienia płacy minimalnej, zobligowania przedsiębiorców do oferowania płatnych urlopów rodzicielskich albo przyciśnięcia ich do podzielenia się zyskiem z pracownikami. W samym sercu amerykańskiej polityki powstało błędne koło wielkich pieniędzy, które poprzez swój wpływ na ustawodawstwo stają się jeszcze większe, a prawa i regulacje, które mogłyby je powstrzymać, są utrącane. Zanim Hillary osiągnie cokolwiek istotnego, należy zawrócić to koło. Ale jak? Pozwólcie, że odwołam się tu do historii.
Jak słusznie zauważył jeszcze w latach 50. ekonomista John Kenneth Galbraith, podstawowym dziedzictwem New Dealu [lewicowej polityki prezydenta Franklina D. Roosevelta] było stworzenie centrów władzy gospodarczej, które łagodziły potęgę wielkich korporacji i Wall Street: związków zawodowych, małych detalistów, lokalnych banków i stronnictw politycznych aktywnych na poziomie stanowym i lokalnym. Te alternatywne centra władzy wspierały rozwiązania służące amerykańskiej klasie średniej i klasie pracującej przez trzy dekady po II wojnie światowej – wśród tych rozwiązań były: budowa autostrad międzystanowych (Interstate Highway program, największy program infrastrukturalny w historii Ameryki), wielkie upowszechnienie niemalże bezpłatnej edukacji wyższej, stworzenie programów ubezpieczeń zdrowotnych dla emerytów i pracujących (Medicare i Medicaid), a do tego wysokie podatki dla najbogatszych (między 1946 i 1980 rokiem najwyższa stawka podatkowa nie była niższa niż 70%).
W ciągu ostatnich trzech dekad, przeciwwaga dla wielkich pieniędzy zniknęła z amerykańskiej polityki.
Związki zawodowe zostały zdziesiątkowane – w kampanii prezydenckiej z 2012 roku, jedna dziesiąta procenta najbogatszych przelała kandydatom demokratów czterokrotnie więcej niż związki. Walmart i Amazon zastąpiły drobnych detalistów, a małe banki zostały wchłonięte przez molochy z Wall Street. Obydwie partie głównego nurtu przekształciły się w wielkie machiny do zbierania środków na kolejne kampanie – demokracji upodobnili się do republikanów w tym, że głównie zabiegają o wpłaty od biznesu.
Gdzie Clinton ma szukać oparcia, którego potrzebuje, by wprowadzić postępowe zmiany, o których mówi?
Najbardziej obiecująca siła w Ameryce, zdolna stanowić taką przeciwwagę, ujawniła się w kampanii Bernie’ego Sandersa:
miliony obywatelek i obywateli zdeterminowanych, by wyrwać amerykańską gospodarkę i demokrację z rąk wielkich pieniędzy. (Fałszywy populizm Trumpa podpiął się pod podobne emocje, ale w tragiczny w skutkach sposób przekierował je tylko na poszukiwanie kozłów ofiarnych.)
Ten ruch żyje. Działacze z kampanii Sandersa wystartowali z projektem Brand New Congress („Całkiem nowy Kongres”), którego ambitnym celem jest przedstawienie przynajmniej czterystu postępowych kandydatów i kandydatek w wyborach 2018 roku, start których ma sfinansować koordynowana przez wolontariuszy akcja mikro-wpłat od obywateli. Sanders osobiście ogłosił powstanie platformy Our Revolution („Nasza rewolucja”), która ma wspierać nowe twarze na listach wyborczych.
Hillary Clinton opierała się dotychczas na wpłatach od biznesu, dzięki którym sfinansowała swoją kampanię. Clinton jednak zawsze była pragmatyczna, jeśli chodzi o rządzenie. „Prezydent musi mierzyć się z rzeczywistością” – mówiła w styczniu, odpowiadając Sandersowi – „nie interesują mnie idee, które wyglądają dobrze na papierze, ale nigdy nie sprawdzą się w prawdziwym życiu”.
Pragmatyczka w niej musi wiedzieć, że jedyny sposób, by jej idee sprawdziły się w prawdziwym życiu, to zyskać poparcie zmobilizowanej i dobrze zorganizowanej grupy. Znaczy to tyle, że gdy przyjdzie jej sprawować urząd, potrzebować będzie przeciwwagi dla władzy wielkich pieniędzy w postaci postępowego ruchu – jak na ironię, to właśnie coś, co proponował jej oponent.
***
Robert Reich – profesor polityki społecznej na Uniwersytecie w Berkeley, były sekretarz pracy w administracji Billa Clintona. Magazyn „Time” uznał go za jednego z dziesięciu najskuteczniejszych członków amerykańskiego rządu w ostatnim stuleciu.
Przekład Jakub Dymek. Tekst ukazał się oryginalnie na stronie autora, RobertReich.org
**Dziennik Opinii nr 231/2016 (1431)