W kwestii pomysłów na przyszłość lewica skapitulowała, a teraz musi odzyskać dawną pozycję. Na początek zajmijmy się etyką pracy – czy faktycznie musimy być jej niewolnikami?
Jakub Dymek: Co kryje się za ideą radykalnej przyszłości, o której – wraz z Aleksem Williamsem – napisałeś książkę?
Nick Srnicek: Nasza główna teza brzmi: w kwestii pomysłów na przyszłość lewica skapitulowała, a teraz musi odzyskać dawną pozycję. Wraz ze zmianami na rynku pracy, automatyzacją, możemy rozpocząć budowę czegoś na kształt społeczeństwa postpracy.
Mamy cztery postulaty. Pierwszy – potrzeba nam automatyzacji. Jeśli jest jakaś mozolna praca, którą da się zautomatyzować – zróbmy to. Drugi kluczowy postulat to skrócenie tygodnia pracy – klasyczny postulat ruchów pracowniczych – najlepiej przez uczynienie piątku dniem wolnym i przedłużenie weekendu do trzech dni. Trzeci postulat to powszechny dochód podstawowy, pewna suma pieniędzy przekazywana każdemu bez względu na to, czy pracuje, czy nie. Pozwoli to ludziom przetrwać bez konieczności pracy. To nie tylko mechanizm redystrybucji, który pomaga biednym, ale też polityczne narzędzie, które wzmocni olbrzymie grupy społeczne: nie musisz słuchać swojego strasznego szefa, możesz strajkować w nieskończoność, nie musisz iść do pracy, której nie chcesz. Czwarty postulat z naszej książki to koniec z etyką pracy. Za każdym razem, kiedy ktoś wysuwa tego typu propozycje, ludzie pytają: ale co będziemy robić bez pracy? To dlatego, że etyka pracy stała się głównym punktem odniesienia dla tego, kim jesteśmy, jak o sobie myślimy, jak się komunikujemy i socjalizujemy z innymi ludźmi. Nawet ci, którzy nienawidzą pracy (a jest ich wielu), i tak muszą być częścią społeczeństwa, które ceni pracę i umożliwia socjalizację właśnie przez miejsce pracy. Trzeba pozbyć się tej centralnej pozycji pracy w naszym życiu. Trzeba zbudować alternatywę.
czytaj także
Dochód podstawowy, mniej godzin pracy, dłuższe urlopy oraz lepsza ochrona pracowników i bezrobotnych – czym różni się to od propozycji partii socjaldemokratycznych w ich najlepszym współczesnym wydaniu? Można z łatwością odnaleźć ślady tych idei w programach, które oferowała (a gdzieniegdzie nadal oferuje) lewica głównego nurtu.
Klasyczna socjaldemokracja chciałaby każdemu zapewnić pełny etat i dopiero wtedy dodać zasiłki, emerytury, opiekę społeczna. A jeśli jesteś bezrobotny, to zakłada się, że jedynie tymczasowo. Nie wydaje mi się, żeby taki projekt mógłby mieć zastosowanie we współczesnym świecie – praca staje się coraz bardziej prekaryjna, ludzie pracują mniej, tradycyjne zasiłki nie działają, wzrosło ryzyko bezrobocia. I właśnie tutaj powszechny dochód podstawowy mógłby naprawdę pomóc. Posłużę się tylko jednym przykładem: badania wykazały, że jeśli ktoś jest bezrobotny przez dłuższy czas, w końcu znajduje pracę, ale gorszą niż poprzednia. Jego umiejętności spadają, a w konsekwencji traci i on sam, i społeczeństwo. Jeśli możesz wykorzystać ten czas – pójść na szkolenie i zdobyć nowe umiejętności – zamiast szukać jakiejkolwiek pracy, z której będziesz miał pieniądze, staniesz się bardziej elastyczny, samowystarczalny, pewny siebie. Zyskasz tym samym sporo w porównaniu z ograniczonym zyskiem, jaki daje dzisiejszy scenariusz.
Powszechny dochód podstawowy nie odbiera istniejących już sieci zabezpieczeń i opieki społecznej?
Są dwie wersje PDP, prawicowa i lewicowa. Prawica mówi: „mamy w nosie całe to państwo dobrobytu, zasiłki mieszkaniowe, zasiłki na dzieci, opiekę zdrowotną – pozbędziemy się tego i w zamian damy każdemu jakąś lichą sumkę”. Takie pomysły urynkowiłyby wszelkie świadczenia, właściwie urynkowiłyby wszystko. Dlatego ten pomysł podoba się ludziom takim jak Milton Friedman.
Myślę, że dla lewicy szczególnie ważne jest wyraźne sformułowanie innej wizji PDP – takiej, gdzie państwo również zapewnia usługi typu opieka nad dziećmi, służba zdrowia, emerytury. Więc zostawmy je w spokoju, a oprócz nich dajmy ludziom trochę pieniędzy. Nie można pozbyć się państwa dobrobytu, a PDP, które by się z tym wiązało, nieuchronnie prowadziłoby do neoliberalnej dystopii.
Z historycznego punktu widzenia państwowe działania na rzecz bardziej egalitarnego rynku pracy i równej skali płac ponosiły spektakularne porażki, kiedy przestawały zachęcać do pracy. Socjalistyczna industrializacja od Chin po Polskę z trudem mobilizowała siłę roboczą i w końcu musiała zwrócić się w stronę bardziej zróżnicowanych metod opłacania pracowników. Tymczasem niemal pełne zatrudnienie w Niemczech Zachodnich i USA nie wiązało się z tym problemem.
Na szczęście nie musimy już reindustrializować naszych państw. Wierzę, że wraz z ograniczonym tygodniem pracy i PDP ludzie nie przestaną robić czegoś ze swoim życiem – znajdą inne rzeczy do roboty i swoją chęć czynienia czegoś ważnego wykorzystają na inne sposoby – pomagając innym, zajmując się rodziną, biorąc udział w życiu gminy – to wszystko bardzo ważne sprawy dla wzmacniania naszego społeczeństwa. Mamy już zresztą grupę ludzi, którzy żyją zgodnie z naszym marzeniem o postpracy: emerytów. Nie muszą pracować, więc co robią zamiast tego? Często są wolontariuszami, pomagają swoim wnukom i tak dalej. To moim zdaniem dobry obraz tego, co robiliby ludzie, gdyby tylko mieli więcej wolnego czasu i możliwości.
No dobrze, skupmy się na programie politycznym, który już jest realizowany. Polski rząd wprowadził niedawno gwarantowane świadczenia dla rodzin z co najmniej dwójką dzieci, w wysokości 500 złotych – nieco ponad 100 euro – na dziecko, co razem może stanowić jedną trzecią, a nawet więcej ich dochodów na rynku. Z wielu powodów mogłoby być to rozwiązaniem najbliższym PDP, na jakie stać społeczeństwa państw o rozwijających się gospodarkach, a jest proponowane przez konserwatystów.
Dostrzegam kilka zalet takiego rozwiązania. Po pierwsze jest powszechne. Wielu ludzi sprzeciwia się, że również bogaci dostają pieniądze, ale jest w powszechnych świadczeniach coś więcej: tworzą one elektorat, który będzie bronić ich w przyszłości. Jeśli każdy dostaje zasiłek, każdy będzie skłonny popierać jego utrzymanie. Nawet w Stanach istnieje szerokie poparcie dla zasiłków.
„Dzieci z tego nie będzie”. Anna Gromada o roku z Rodziną 500+
czytaj także
Podoba mi się też w tego typu pomysłach świadomość tego, że ludzie potrzebują choć trochę wsparcia, żeby wychować dziecko. Wiem, że kolejne rządy w Polsce, a zwłaszcza obecny, są bardzo skupione na rodzinach, choć nie tylko rodziny potrzebują socjalnego wsparcia w czasach prekariatu i bezrobocia. Potrzebujemy podstawowego dochodu, a nie zachęty dla rodzin. Nie tylko dlatego, że na świecie jest za dużo ludzi…
Nie powiedziałbym, że to najbezpieczniejszy i politycznie słuszny sposób opisywania problemu…
Tak, z pewnością nie w Polsce [śmiech].
Kwestia pieniędzy. Nawet jeśli rząd chciałby wprowadzić powszechny dochód podstawowy, niekoniecznie miałby na to zasoby. Czy lepszym – a może jedynym – sposobem nie byłoby rozpoczęcie projektu od mniejszych grup obywateli, zanim objąłby on wszystkich?
Dochód podstawowy jest tak radykalną ideą, że ludzie najpierw muszą się do niego przyzwyczaić. Choć nie uważam, że kierowanie go do określonej grupy to najlepszy sposób, ponieważ nie buduje szerokiego politycznego poparcia dla tej idei. Powszechne programy pozbywają się stygmatyzowania: każdy dostaje pieniądze na konto i nikt nie zadaje pytań.
Szarfenberg: 500+ promuje tradycyjną rodzinę, dochód podstawowy jej zagraża
czytaj także
Muszę jednak dodać, że PDP to plan na odległą przyszłość, w mojej opinii nie osiągniemy tego w ciągu najbliższych dziesięciu lat. Ale postulatem łatwiejszym do zrealizowania byłoby ograniczenie tygodnia pracy (wprowadzone już do pewnego stopnia we Francji, choć wycofywane, kiedy rozmawiamy).
Skupmy się znów na rynku pracy. Mówisz, że jest coraz bardziej prekaryjny. Jest jednak kontrargument, używany również nieraz w polemikach z Guyem Standingiem: rynek pracy nie jest bardziej prekaryjny niż chociażby w przedwojennych Stanach, gdzie ludzie czekali pod drzwiami fabryki, aż zostaną zatrudnieni choć na jeden dzień, robotnicy również wówczas pozbawieni byli prawa chroniącego przed zwolnieniami i tak dalej. Pewność zatrudnienia w nowoczesnym sensie była tylko historyczną anomalią przypadającą na kilkadziesiąt lat po II wojnie światowej.
Tak, zgadzam się, że to, co udało się po drugiej wojnie światowej w zachodnich gospodarkach, było wyjątkowym okresem – pewność pracy, rosnące płace, pełne zatrudnienie. Pytanie brzmi: co możemy zrobić teraz? Moglibyśmy spróbować cofnąć się do lat pięćdziesiątych i pełnego zatrudnienia – ale przecież niektóre z ówczesnych warunków i aspektów rynku pracy są nie do odtworzenia, przede wszystkim powojenne zniszczenia. Gospodarki państw były zrujnowane, co dawało możliwości szybkiego wzrostu. Dla kontrastu dzisiejsze gospodarki rosną niesamowicie wolno. A każdy ekonomista głównego nurtu zastanawia się, dlaczego światowa gospodarka nie może „wystrzelić”, wbrew ich wszelkim staraniom. Co więcej, z powodu niezadowolenia w latach trzydziestych i ekspansji faszyzmu przed wojną, powojenne rządy na Zachodzie świadomie starały się realizować politykę pełnego zatrudnienia. Dzisiejsze rządy zrezygnowały z tej polityki na rzecz austerity. I wreszcie – nie zapominajmy, że w złotej erze powojennego kapitalizmu niemal połowa ludności – kobiety – siedziała zamknięta w domach i zajmowała się dziećmi, więc na rynku było mniej pracowników. To wszystko warunki, których nie da się dziś odtworzyć. Świat dobrej, stabilnej pracy był wyjątkowym okresem kapitalizmu, który już minął. Pogódźmy się z tym.
Nie bójmy się start-upów, tylko „Doliny Krzemowej nad Wisłą”
czytaj także
Nie można pominąć faktu, że w trakcie tak zwanej złotej ery kapitalizmu w Stanach w amerykańskim społeczeństwie nadal panowała segregacja. A można było to gospodarczo wykorzystać – celowo pozbawić jedną grupę okazji na poprawę swojej sytuacji, za to stworzyć drugiej łatwą drogę awansu.
Oczywiście. Aż do przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych czarni Amerykanie nie zyskali pełnego dostępu do pracy w produkcji, a wtedy miejsca pracy w produkcji zaczęły znikać z powodu automatyzacji i globalizacji. Przez to zaostrzają się problemy gettoizacji, biedy, nierówności i bezrobocia (na przykład bezrobocie wśród czarnych jest stale dwa razy większe niż wśród białych).
Jednym z kroków ku radykalnej przyszłości jest automatyzacja. W którym okresie historycznym automatyzacja poprawiła warunki pracy?
Dobre pytanie. Podam ci jeden przykład: dokerzy, czyli pracownicy portów. Przed wprowadzeniem do portów maszyn dokerzy musieli sami wchodzić na statki, wyładowywać ciężki towar, w zasadzie doprowadzając swoje ciało do ruiny w ciągu kilku lat. Teraz tę pracę wykonują za nich roboty. Udało się wyeliminować jeden z najcięższych i fizycznie wyniszczających zawodów.
I pozbawić dokerów posad.
Ale my chcemy, żeby ludzie mniej pracowali – żeby mieli więcej wolnego czasu na to, co woleliby robić. Cały czas mówimy o wolności od rządu, ale równie ważna jest wolność od szefa. Wyzwanie polega na zbudowaniu systemu społecznego, który pozwoli nam przetrwać bez zajmowania się wyłącznie pracą.
OK. Technologia poprawia warunki pracy – jak dokerom w Twoim przykładzie. Trudno jednak zapomnieć o walce o prawa pracownicze, ponieważ bez tego właściciele portów, hut czy kopalni nigdy nie wzięliby pod uwagę dobra swoich pracowników. Ironią losu jest to, że ludzie wydobywający surowce potrzebne do budowy robotów – w Chinach, Kongu czy na Ukrainie – pracują w podłych warunkach, żeby umożliwić proces nieuchronnie prowadzący do ich zwolnienia.
Zdecydowanie – technologia zwiększa możliwości i zmniejsza koszty, ale nie determinuje skutków. To zależy od polityki. Dokerzy są dobrym przykładem, bo Międzynarodowy Związek Dokerów i Magazynierów w Stanach wykorzystuje swoje związkowe wpływy, by przez dekady mieć kontrolę nad wprowadzaniem technologii w portach. To oznacza, że płace utrzymano na tym samym poziomie, a pracownicy zyskują na wprowadzeniu nowych technologii.
Chiny to również interesujący przypadek, odkąd mają dość silne ruchy pracownicze. Przez jakieś piętnaście lat doświadczają rzeczywistego wzrostu płac, co czyni wiele innych państw tańszymi. W konsekwencji coraz więcej firm woli zautomatyzować tamtejszy rynek pracy. Rozmawiają o tym Foxconn i inni. Chiny to gospodarka, która najwięcej inwestuje w roboty przemysłowe.
czytaj także
Ten konflikt jest nieuchronny, ponieważ żyjemy w kapitalizmie. W końcu maszyny potanieją i kapitaliści zastąpią nimi pracowników. Co wtedy? Ze wszystkich powodów, o których mówiłem wcześniej, nie sądzę, żeby polityka pełnego zatrudnienia miała zadziałać w przyszłości, więc zostaje nam alternatywa w postaci jakiegoś społeczeństwa postpracy.
Czy w takim razie chińska walka o prawa pracownicze nie jest tą najważniejszą? Kwestia tego, czy 1,3 miliarda ludzi dostanie emerytury albo zasiłki w jakieś formie, czy nie dostanie ich w ogóle, może zaważyć na przyszłości bardziej niż długość tygodnia pracy w Europie.
Odpowiem na to argumentem makroekonomicznym. Mają tam olbrzymie oszczędności – ponieważ nie ma emerytur, muszą oszczędzać. A jest to interesujące, ponieważ posiadanie takich oszczędności wymaga inwestowania lub trzymania gdzieś tych pieniędzy – w związku z tym skupują amerykańskie obligacje skarbowe i nieruchomości. To utrzymuje amerykańskie stopy procentowe na niskim poziomie, a ludzie tacy jak Ben Bernanke twierdzą, że to nadmiar chińskich oszczędności spowodował kryzys 2008 roku. Tak więc zgadzam się z tobą, że to, co w przyszłości stanie się z największym rynkiem pracy, jest sprawą kluczową. Myślę też, że chińskie władze już to wiedzą i próbują przekształcić system na taki, w którym więcej pieniędzy się wydaje niż oszczędza. A to, jak to zrobią, rzeczywiście będzie miało większe znaczenie niż to, co dzieje się tu, w Europie.
Skoro Chiny coraz bardziej skupiają się na rynku wewnętrznym, konsumpcji, popycie, sile nabywczej płac i tak dalej… dlaczego nie zrobiły tego jeszcze Stany? W kampanii prezydenckiej więcej niż dotychczas mówiło się o handlu i przemyśle, o konieczności przywrócenia miejsc pracy.
Cóż, sytuacja w Stanach jest inna, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę zarówno obecny globalny rynek pracy, jak i bardzo zaawansowane technologie produkcji. Po upadku ZSRR światowy rynek pracy właściwie się podwoił, co oznaczało również łatwiejsze niż kiedykolwiek wyprowadzenie produkcji za granicę. Powstała cała masa taniej siły roboczej pozwalająca przenieść fabryki gdzie indziej. Jeśli Wielka Brytania albo Stany chciałyby sprowadzić produkcję z powrotem do siebie, musiałyby konkurować z najtańszą siłą roboczą na świecie. A z powodu nowych technologii, te miejsca pracy w końcu i tak przejmą roboty. Przy okazji dodam, że państwa rozwijające się mają wielki problem, bo produkcja była niegdyś sposobem na przeskok do bardziej wartościowych sektorów gospodarki, a takiej opcji już nie ma. Niektórzy producenci wracają do Stanów i Wielkiej Brytanii, tak zwany re-shoring, ale nie przynosi to wielu miejsc pracy.
Zapomnijmy o dochodzie podstawowym, porozmawiajmy o gwarancji zatrudnienia
czytaj także
Podobnie jak dochodowy i wymagający wysokich kwalifikacji, ale niekoniecznie wielu pracowników model biznesowy, który powstał w Dolinie Krzemowej.
Facebook zatrudnia jakieś 12 000 ludzi, Google jakieś 60 000…
…a to są te większe firmy.
Właśnie, a to są te firmy o niewiarygodnie wysokiej wartości. Według badań najnowsze gałęzie gospodarki (mówiąc ogólnie to, co uznajemy za gospodarkę cyfrową) zatrudniają jakieś pół procent siły roboczej – nie tworzą miejsc pracy i koniec kropka. Cały świat się dezindustrializuje. Procent ludzi pracujących w produkcji spada, a w usługach – rośnie. Więc o ile ten trend się nie odwróci, nie ma przepisu na reindustrializację.
Można powiedzieć, że argumenty Doliny Krzemowej wcale nie różnią się od Waszych: roboty i automatyzacja wkrótce rozwiążą każdy problem. Może będziemy też mniej pracować. Na ile wasze argumenty współgrają, a na ile kłócą się z tą logiką?
Technologia to siła, która może nam sprzyjać, ale musimy wytworzyć polityczną zdolność używania jej na naszą korzyść. Nie proponujemy technologicznego cudu, nie sądzimy, że technologia może cokolwiek zmienić sama z siebie. Twierdzimy natomiast, że potrzeba nam zmiany stosunku między naszym życiem a naszą pracą – tak, byśmy mieli więcej pierwszego, a drugie nas nie pochłaniało. Nasz postulat jest polityczny i wymaga zbudowania politycznej siły z prekariatu, bezrobotnych, młodych, zmarginalizowanych i wszystkich, których pozbawiono tradycyjnych form zapłaty.
Dobra. Społeczeństwo postpracy. Kto i jak je umożliwi?
Pytanie za milion dolarów… Powiedzmy to jasno: nie uda się to teraz. Współcześnie wiele energii politycznej pochłaniają ruchy przeciw polityce cięć. Ale przesłanie antyoszczędnościowe nie odniosło sukcesu w Wielkiej Brytanii ani nigdzie indziej. Moim zdaniem dlatego, że brakuje mu propozycji, co dalej? Musimy wiedzieć, co proponujemy, a nie tylko być przeciwko czemuś. Za czym jesteśmy? Do tego może przydać się idea społeczeństwa postpracy, jako kierunek, w którym zmierzamy.
Chwileczkę, czy mówiąc, że lewica nie odnosi sukcesów, bo nie ma wizji, sugerujesz, że prawica je odnosi, bo jakąś wizję ma?
Od lat siedemdziesiątych prawica jest bardzo sprawna we wmawianiu ludziom czegoś, co Karl Polanyi nazywał „rynkowym utopizmem” – idei mówiącej, że jeśli uwolnimy siły samoregulującego się rynku, nadejdzie utopijna przyszłość. Nie jest to co prawda ani zbyt wiarygodna, ani zbyt optymistyczna wizja przyszłości – ale przynajmniej jest jakaś.
czytaj także
Myślę, że lewicy dobrze zrobi przyswojenie opowieści o postpracy, zwłaszcza biorąc pod uwagę zmiany wpływające na dzisiejszą gospodarkę. Nie twierdzę, że jest opowieścią jedyną możliwą i z otwartymi ramionami przywitam inne. Musimy mieć po prostu JAKĄŚ pozytywną wizję społeczeństwa, jeśli chcemy wyjść z defensywy.
Jak stabilna byłaby gospodarka zorganizowana według Twoich postulatów? W jaki sposób chcielibyście zachęcić najbardziej wykwalifikowanych robotników do pracy, zapewnić popyt na wyższe wykształcenie?
W większości przypadków motywacją byłaby zapewne wyższa płaca. Nie proponujemy postkapitalizmu. Nadal płaci się za pracę, PKB nadal musi rosnąć i tak dalej. Powszechny dochód gwarantowany zapewnia poziom, poniżej którego twój dochód nie może spaść, ale nie wyklucza zachęt rynkowych. Ale, co istotne, względna wartość tych zawodów zmieniłaby się, biorąc pod uwagę, że ludzie nie byliby już zmuszeni do ich wykonywania. Za wiele ze społecznie najbardziej potrzebnych, ale niepoważanych i niebezpiecznych zawodów trzeba by zapłacić więcej.
Ale jeśli PKB nie będzie rosło o jakiś stały procent…
Tak, widzę, do czego zmierzasz. Gdy PKB tkwi w miejscu, tak jak dziś, problem polega na tym, że zaczynamy tracić wzrost zatrudnienia i coś trzeba z tym zrobić, bo w społeczeństwie rośnie frustracja. Gwarantowany dochód mógłby okazać się rozwiązaniem problemu tego rodzaju fal recesji. W kwestii podatków i generowania źródeł dochodu podstawowego rozwiązaniem byłoby skupienie się raczej na opodatkowaniu kapitału niż na podatkach dochodowych.
Migracja. Jak mogą współistnieć ze sobą projekt powszechnego dochodu gwarantowanego i migranci ekonomiczni szukający stabilności gdzie indziej?
To istotna kwestia, ale musimy też wyjaśnić sobie, jak niepokojąca logika stoi za takim argumentem. Jest ona właściwie taka: nie możemy stworzyć zbyt dobrego społeczeństwa, bo przyciągniemy zbyt wielu ludzi z zewnątrz. Jest coś przewrotnego w tej logice.
czytaj także
Jeśli jednak popatrzymy na badania nad migracją, ludzie najczęściej migrują z powodu czynników wypychających niż przyciągających. Zazwyczaj ludzie nie chcą zostawiać miejsca, w którym znają język, zwyczaje, mają całą sieć znajomych, przyjaciół, rodzinę… Chyba że coś ich do tego zmusza. Tak jest i dziś, co widać szczególnie w przypadku Syrii.
Zanim skończymy rozmowę o radykalnej przyszłości, chciałbym spytać, jak Twoje poglądy zmieniły się od czasów manifestu #PRZYSPIESZ? Od jego publikacji pojawiło się więcej niż kilka sprzecznych interpretacji, również całkiem sporo wydarzyło się przez ostatnie parę lat. Czy wciąż potrzeba nam przyspieszenia?
Cóż…
Potrzeba? [śmiech obydwu]
Nie używam już pojęcia „przyspieszenia” ponieważ, jak zauważyłeś, prowadzi do wielu sprzecznych interpretacji. Wielokrotnie próbowaliśmy, również w manifeście, odróżnić prędkość i przyspieszenie. W końcu zgodnie z definicją fizyczną przyspieszenie może również oznaczać spowalnianie i zawracanie. Nie chodzi o prędkość, tylko o zmianę kierunku. Samo pojęcie, jak widać, było niejasne i przestało się sprawdzać.
To, co zmieniło się, odkąd po raz pierwszy użyliśmy pojęcia „przyspieszania”, to możliwości jego praktycznego zastosowania. Widzisz, #PRZYSPIESZ to bardzo filozoficzny tekst, pełen pojęć, których zrozumienie wymaga lektury Deleuze’a i Guattariego, a i tak nie każdy, kto czytał ich prace, będzie do końca wiedział, o co chodzi… Z kolei naszą nową książkę zrozumie każdy, kto choć trochę interesuje się polityką.
Obecnie bardziej interesuje nas praktyczna polityka – jak połączyć migrację i PDP, ograniczony tydzień pracy z potrzebą wzrostu i tworzeniem miejsc pracy, jak poradzić sobie z rosnącymi kosztami pracy. Po prostu, co trzeba zrobić, żeby to osiągnąć. Mówiąc krótko: jak radykalna przyszłość ma się stać radykalną teraźniejszością.
*
Nick Srnicek – wykładowca na City University, autor m.in. #PRZYSPIESZ. Manifestu akceleracjonistycznej polityki, Inventing the Future: Postcapitalism and a World Without Work (Verso, wraz z Aleksem Williamsem). Wkrótce ukaże się After Work: What’s Left and Who Cares? (Verso, wraz z Helen Hester).
Rozmowa pochodzi z Krytyki Politycznej nr 45: Znudzeni, zmęczeni, wściekli