Zwolennicy Trumpa wstąpili do armii Mordoru i są gotowi walczyć u boku Sarumana.
W jednym z ostatnich wywiadów Noam Chomsky wyraził pełną zdziwienia aprobatę dla sukcesów kampanii Berniego Sandersa. Tak właśnie wygląda grassroots – demokracja oddolna z prawdziwego zdarzenia. Otóż kampania Trumpa działa na podobnych zasadach i nie ma co się oburzać na nieapetyczną analogię. Warto się natomiast nad nią zastanowić. Republikańskie masy – sól ziemi – po raz pierwszy wypowiedziały wojnę swojej partii – i jest to odruch tak autentyczny, że napędzany pieniędzmi grassroots braci Koch (mam tutaj na myśli niesławną Tea Party) rozpadł się jak domek z kart. Okazuje się, że samym pro-life człowiek się nie naje.
Oczywiście, nie ma się co łudzić. Republikańska biedota nie tyle poszła po rozum do głowy, nie tyle zdemaskowała GOP (potoczne określenie republikanów, od Grand Old Party – przyp. red.) i zrozumiała, że partia od dawna nie reprezentuje jej interesów, co po prostu zrezygnowała i postanowiła wysadzić się w powietrze. Od zwolennika Trumpa do zamachowca-samobójcy droga niedaleka; jego wyborcy zdają sobie sprawę, że zaciągnęli się na statek szaleńców. Wstąpili do armii Mordoru i są gotowi walczyć u boku Sarumana. Trump nie jest aniołem, ale mówi „jak jest” – jest jedynym, który jest gotów przygarnąć republikańskich trędowatych.
Niedawno trafiłam na w BBC na rozmowę z francuskim dziennikarzem, Nicolasem Heninem, który przez prawie rok siedział w niewoli u ISIS. Grał w szachy z Jamesem Foleyem, którego odpadającą głowę możemy obejrzeć na YouTube. Kiedy tłumaczy, na czym polega wielka pomyłka Zachodu, w jego głosie słychać frustrację. Wie coś, czego my nie wiemy. Obserwował „bojowników” Państwa Islamskiego na co dzień – ludzie jak ludzie. Problem w tym, że w ich głowach wyświetla się nieodpowiedni film. Narracja zastępcza, która pozwala nadać sens koszmarnej i zupełnie beznadziejnej sytuacji społeczno-politycznej. Najbardziej fascynujące jest to, że ISIS żywi się imidżem z gier komputerowych – bardziej amerykańskich niż McDonald’s. Czyli bardziej Call of Duty niż Koran. A wszystko to odbite przez globalne media społecznościowe, które pozwalają „bojownikom” delektować się własnym obrazem – dużo bardziej atrakcyjnym niż rzeczywistość.
Pomyliśmy się. ISIS nie jest chorobą, jest tylko jednym z jej objawów.
Nie wchodząc w logikę postulowanych przez Henina krok-po-kroków (najpierw Assad, a dopiero potem ISIS) – ludzi radykalizuje tożsamościowa pustka. To dlatego łatwiej o terrorystę zagubionego w Paryżu lub Brukseli – współczesna wersja islamskiego terroryzmu to import z gett Europy Zachodniej.
Co to ma wspólnego z wyborcami Trumpa? W pewnym sensie Ameryka doświadcza tego samego, czego doświadcza młody Islam. Braku nadziei. Nierówności ekonomicznej, która wyrzuca ludzi z siodła w takim tempie, że kiedy wstają, nie mają już nic do stracenia. Młody Muzułmanin albo Amerykanin bez pracy – tak, płeć też ogrywa tu rolę. Trump i ISIS w identycznym stopniu reprezentują kryzys męskości. GOP zagłodziło białych mężczyzn na śmierć. Umarli i zmienili się w zombie.
A więc siła narracji – Milan Kundera i Richard Rorty, a może nawet Michel Foucault? Trump nie istnieje naprawdę, ISIS nie istnieje naprawdę – istnieje tylko nierówność ekonomiczna i strach. Jak z nimi walczyć? Niestety, narracji nie da się wyjebać w powietrze. Można ją za to zbudować z powietrza – zbudować nową narrację, która nakarmi nową tożsamość.
Że się powtórzę – Bernie Sanders i Donald Trump to dwie odpowiedzi na to samo pytanie (wersja pozytywna i wersja negatywna).
Wracając na ziemię – partia republikańska stoi na rozdrożu. Czy spełnić wolę ludu (nominacja dla Trumpa) i wskoczyć w przepaść jak bezużyteczny Sfinks po rozwiązaniu zagadki? A może po raz kolejny skorzystać z faktu, że amerykańska demokracja nie jest prawdziwą demokracją (właśnie dzięki jednomandatowym okręgom wyborczym i możliwości manipulowania delegatami)? W chwili, gdy to piszę Ted Cruz pokonał Trumpa w Wisconsin. Bernie od paru tygodni też radzi sobie nie najgorzej – właśnie wygrał Wisconsin, a tydzień temu zdobył Alaskę, Hawaje i Waszyngton. Clintonowej w mediach jak na lekarstwo – siedzi cicho, czekając na rozwój sytuacji.
Tymczasem na amerykańskiej scenie straszy. Z prawej napiera zradykalizowana armia zombie (Trump), a od Vermont nadciąga widmo komunizmu. Amerykański zły sen. Jak stwierdził kilka lat temu zmarły niedawno George Carlin – nazywa się go snem nie bez przyczyny. Trzeba być w głębokiej komie, żeby w niego wierzyć.
**Dziennik Opinii nr 97/2016 (1247)