Fragment książki "Obcy we własnym kraju".
To właśnie Kościół nauczył Janice, że praca przynosi zaszczyt.
– Kiedy miałam osiem lat, co niedzielę i środę zamiatałam po nabożeństwie całą świątynię. Kosiłam też trawnik. Sprzątałam toalety, męską i damską. Rodzice podrzucali mnie do kościoła i odbierali, gdy skończyłam.
Kiedy podrosła, zachowała tę pracę, ale oprócz tego podjęła drugą, w lodziarni sieci Tastee-Freez. Po skończeniu liceum:
– Przez całe studia na McNeese pracowałam czterdzieści godzin tygodniowo jako telefonistka. Dyżurowałam od trzynastej trzydzieści do dwudziestej drugiej, od piętnastej do dwudziestej trzeciej i od szesnastej do północy. Niełatwo było tak dużo pracować, a potem wstawać rano na zajęcia i jeszcze się uczyć. Miałam wolny tylko jeden weekend w miesiącu i żadnych wakacji. Naprawdę było mi ciężko.
Po studiach zatrudniła się w przedsiębiorstwie, w którym pracuje do dzisiaj. Janice jest bardzo dumna z tego, że tak jak jej ojciec nie wzięła „od rządu ani dziesięciu centów”.
– Nie byłam na bezrobociu nawet przez miesiąc i nigdy nie korzystałam z rządowej pomocy – oznajmia. – Owszem, dostałam małą pożyczkę na studia, wtedy jeszcze rząd nie dawał ci tak po prostu pieniędzy, ale spłaciłam ją co do grosza.
Wielu moich rozmówców uważało to, że ktoś nie dostał nic albo dostał bardzo mało od rządu, za powód do dumy. Branie państwowych pieniędzy było – albo przynajmniej powinno być, jak twierdziła Janice – powodem do wstydu.
– Najbardziej kłującym rzepem pod moim siodłem są ludzie, którzy biorą pieniądze od rządu i nie pracują – oświadcza. – Znam budowlańców, którzy w sezonie łowieckim idą na zasiłek. – Podobnie dzieje się z rentą inwalidzką. – Mąż córki mojej przyjaciółki, kiedy przepracował wymaganą liczbę miesięcy, zrobił sobie krzywdę w pracy i złożył podanie o rentę inwalidzką. Moi kuzyni, wujowie i bracia też tak postąpili. Czasem nie ma pracy i wtedy fajnie jest pobierać zasiłek – przyznaje. – Ale jeśli praca jest, dlaczego nie pójdą kosić trawy przed kościołem, składać ubrań w ośrodku pomocy albo sprzątać łazienek w szkole? Płacimy im za nicnierobienie, najpierw za pośrednictwem TANF [Temporary Assistance for Needy Families, program tymczasowego wsparcia dla rodzin w trudnej sytuacji], a potem SSI [Supplemental Security Issue, zasiłek dla osób starszych i inwalidów]. To nie w porządku. Powinni robić coś pożytecznego.
Dla pokolenia jej ojca praca była paszportem umożliwiającym ucieczkę od strachu, biedy i poniżenia. Ale Janice nie mierzy honoru, własnego i innych, po prostu pieniędzmi. Wyznacznika honoru nie stanowi również talent, z jakim wykonuje swoją pracę, ani to, czy czyni ona świat lepszym – w każdym razie te aspekty nie pojawiły się w naszych rozmowach. Jeśli ludzie pracują tak ciężko jak ona, świat już jest lepszy.
czytaj także
Sposób, w jaki Janice myśli o pracy, jest elementem kodeksu moralnego określającego jej stosunek do osób, które stoją przed nią i za nią w kolejce po amerykański sen. Istotną rolę odgrywa w nim słowo „ciężko”. Ciężka praca to większy powód do dumy niż zdolności, nagrody lub znaczenie. Łączy się z przyzwoitym życiem i „ukościelnieniem”. Janice czuje, że ludzie, którzy stoją przed nią w kolejce, nie podzielają jej poglądów na pracę. Liberałowie nie przywiązują należytej wagi do moralności jednostki, może dlatego, że nie są ukościelnieni. Janice jest przeciwniczką usuwania ciąży z wyjątkiem określonych sytuacji, ale wyobraża sobie, że „mamy pięćdziesiąt milionów aborcji rocznie i prawdopodobnie wszystkie przeprowadzają demokratki”. (Po chwili w przypływie czarnego humoru dodaje: „Może powinnam przemyśleć swoje stanowisko w tej sprawie”). W państwie, gdzie Sąd Najwyższy uznał prawo gejów do zawierania związków małżeńskich, rząd federalny daje pieniądze niepracującym, a poprawność polityczna każe zapomnieć o bohaterstwie chłopców, którzy oddali życie za Południe (nawet jeśli Konfederaci walczyli w niesłusznej sprawie), jej kawałek Ameryki wydaje się małym, dzielnym przyczółkiem oporu przeciwko zalewającej kraj potężnej fali. Również amerykański sen się zmienił – stał się niezgodny z Biblią, ultramaterialistyczny i niezbyt honorowy. Stojąc cierpliwie w kolejce, Janice czuje się obca we własnym kraju. Tylko Partia Republikańska broni jeszcze pozytywnych aspektów przeszłości.
Janice uważa, że jeśli masz pracę, musisz się do niej przykładać, nawet jeśli wiąże się to z pewnym ryzykiem.
– Dwóch moich braci spawa rurociągi. Ich koledzy z byle powodu przerywają pracę – narzeka. – Raz spawali aluminiowe rury. Picie mleka neutralizuje szkodliwe działanie wdychanych oparów, dlatego firma o dziesiątej rano dostarcza im mleko. Tak jest w umowie ze związkiem zawodowym. Jeśli o dziesiątej nie dostaną mleka, nie pracują. To przecież głupota, prawda? Mogliby jeden dzień obejść się bez mleka. Nie umarliby od tego. Albo mogą przynosić własne mleko.
czytaj także
Janice przyjmuje punkt widzenia firmy. Przez pewien czas pracowała dla Lake Area Industry Alliance, odwiedzając szkoły i opowiadając o pożytkach z przemysłu uczniom, którzy mogli co innego słyszeć w domu albo w liberalnych mediach.
Praca pełniła także funkcję dyscyplinującą.
– Jeśli nie ma dość pracy dla wszystkich, niech do budowy autostrad używają taczek i łopat, a nie wywrotek – mówi. – Jak się zmęczą, wieczorem będą wracać do domów zamiast szlajać się po mieście, pić i brać narkotyki.
Janice wymyśliła nawet pomysłowy sposób sprowadzenia miejsc pracy z powrotem do kraju. „Powinniśmy wykopać każdy kamień i każdy nagrobek” z mogił amerykańskich żołnierzy poległych w czasie drugiej wojny światowej we Francji, „która wcale nie jest naszym przyjacielem, i przywieźć je do ojczyzny, żeby to Amerykanie kosili wokół nich trawę amerykańskimi kosiarkami”.
Skoro nie możemy dla umoralnienia bezrobotnych zastąpić wywrotek taczkami ani sprowadzić z Europy cmentarzy, myśli Janice zwracają się ku wojnie.
– Nie jestem zwolenniczką wdawania się w konflikty zbrojne po to, by stworzyć miejsca pracy – zastrzega pospiesznie. – Ale wojna ma swoje dobre strony (Janice popierała inwazję na Irak oraz wierzyła, że przed wkroczeniem amerykańskiej armii Saddam Husajn ukrywał broń masowego rażenia i utrzymywał kontakty z Al-Kaidą). Produkcja amunicji, wielozadaniowych pojazdów wojskowych, szycie mundurów, to wszystko daje pracę.
Nie wszystko w Sulphur wiąże się z pracą, zapewnia mnie Janice. Podjeżdżamy pod nowe, gigantyczne centrum targowo-rozrywkowe z salą balową o powierzchni tysiąca trzystu metrów kwadratowych i areną, na której odbywają się zawody Silver Spur Rodeo w barrel racing (objeżdżaniu slalomem beczek na czas) i steer-roping (pętaniu młodego wołu).
– W dniach rodeo rodzice nie podrzucają dzieciaków, żeby odebrać je po zawodach. To imprezy rodzinne.
Janice rozumie dylemat, przed którym stają bezrobotni.
– Możesz znaleźć pracę za osiem dolarów na godzinę i wyciągać jakieś dwieście pięćdziesiąt dolarów tygodniowo – mówi. – Ale jeśli możesz dostać zasiłek, to się zupełnie nie opłaca.
Co nie zmienia faktu, że Janice (i wielu innych) lubi opowiadać, że widziała „na własne oczy”, jak rodzice podwożą lexusami dzieci na zajęcia Head Start (finansowanego ze środków federalnych wyrównawczego programu edukacyjnego dla dzieci z rodzin o niskich dochodach). Ma poczucie, że rząd oczekuje od niej współczucia dla tych ludzi. Nie ma mowy. Niech znajdą pracę.
Na chwilę odwraca wzrok od drogi i patrzy na mnie szeroko otwartymi oczami, przekonana, że mnie zaszokuje.
– Niektórzy uważają, że nie mam serca – mówi – ale uważam, że jeśli ktoś odmawia pracy, to niech sobie głoduje. Niech będzie bezdomny.
Jest gotowa oddać te czterdzieści cztery procent stanowego budżetu, które dokłada rząd federalny, w dużej części w zasiłkach dla najuboższych. Dawanie pieniędzy za nic? To pogwałcenie zasady moralnej „wynagrodzenie za pracę”. Janice nie dostrzega paradoksu w tym, że stan, który zajmuje czterdzieste dziewiąte miejsce w kraju pod względem rozwoju społecznego i ostatnie, pięćdziesiąte, pod względem stanu zdrowia mieszkańców, odrzuca ideę pomocy ze strony administracji w Waszyngtonie. Niech sobie zajmują takie miejsce, jakie chcą, skoro nie chce im się pracować.
Zajeżdżamy do Burger Kinga dla zmotoryzowanych, kupujemy dwa whopper juniory i dwie duże słodkie herbaty. Siadamy na ławeczce, żeby zjeść. Janice ma mi pokazać dom swoich marzeń. Dorastała dwie ulice od zakładów Citgo i jesień życia chce spędzić z dala od przemysłu, dlatego nabyła działkę na północ od miasta. Stawia tam, jak mówi, swoją „emerycką stodołę”. Buduje ją pokój po pokoju z pomocą siostrzeńca, który zamierza wprowadzić się tam ze swoją rodziną. W czasie jazdy głośno dzwoni telefon: siostrzeniec chce sprawdzić jakiś szczegół dotyczący armatury hydraulicznej.
Przez moje pytania o Wielki Paradoks jestem kolejnym rzepem pod jej siodłem, jednak nie powstrzymuje mnie to przed zadaniem ostatniego: co z dziećmi, które urodziły się biedne? Czy aż takie oburzenie wzbudzają w niej niepracujący rodzice, że odebrałaby pomoc ich dzieciom? Czy jest przeciwna subsydiowanym przez rząd programom edukacyjnym i dotowanym obiadom w szkole?
– Chciałabym wierzyć, że dziecko powie: „Będę się ciężko trudzić, by zdobyć wykształcenie, a potem dobrą pracę i wyrwać się z tego środowiska” – odpowiada. Inne proponowane przez nią rozwiązanie to „ukościelnienie” i ograniczenie płodności biednych kobiet. – Niektórzy uważają, że nie mam serca – powtarza – ale po jednym albo po dwójce dzieci podwiązałabym takiej jajniki.
– Czy nie byłoby to ze strony rządu zachowanie w stylu Wielkiego Brata? – naciskam.
– Nie – odpowiada. – Mogłaby nie wyrazić zgody, ale pod warunkiem, że zrezygnuje z zasiłku.
Rozumowanie Janice opiera się na jej poglądach na nierówność. Być może niektórym ludziom pisane jest ostatnie miejsce w kolejce po amerykański sen. Dlatego Janice sprzeciwia się redystrybucji pieniędzy z podatków bogatych, tak by trafiły do biednych. To i tak nie przyniosłoby trwałych skutków.
– Dziesięć procent obywateli Stanów Zjednoczonych ma dziewięćdziesiąt procent pieniędzy, zgadza się? Jeśli to wyrównasz, po roku, albo nawet sześciu miesiącach, znów dziesięć procent będzie miało dziewięćdziesiąt procent pieniędzy. Ludzie wygrywają 247 milionów dolarów w kumulacji loterii PowerBall i dziesięć lat później są bankrutami. Nie umieją opędzić się od żebraków i nie znają się na inwestowaniu. Każdy z nas musi odnaleźć własną niszę i zadowolić się takim życiem, jakie ma.
czytaj także
Zdaniem Janice rząd federalny nie tylko za dużo daje, ale też za dużo robi i za dużo posiada.
– Potrzebujemy go tylko do tego, żeby zajmował się wojskiem i dyplomacją, budował drogi i pogłębiał szlaki wodne – mówi. Jeśli chodzi o tereny będące własnością państwa, uważa, że powinniśmy zatrzymać Wielki Kanion, część Yellowstone i kilka innych parków narodowych, a resztę sprzedać pod inwestycje, które stworzą miejsca pracy.
Rząd również za wiele kontroluje – na przykład broń. Nie spodziewając się, że mnie tym zaskoczy, Janice stwierdza, iż najlepszym sposobem wprowadzenia demokracji na Bliskim Wschodzie byłoby rozdanie broni.
– Gdyby każdy miał karabin i amunicję, sami rozwiązaliby wszystkie spory. Rządzą tam dyktatorzy, bo cała broń jest w ich rękach i ludzie nie mają do niej dostępu. Dlatego nie mogą się zbuntować. Jeśli rząd zabierze nam broń, u nas będzie tak samo – przepowiada ponuro.
Inni zwolennicy skrajnej prawicy, z którymi rozmawiałam, wyrażali podobne odczucie. Kiedy Obama objął urząd prezydenta, rozeszła się plotka, że odbierze obywatelom broń. Lee Sherman powiedział mi, że sklepy w okolicach DeRidder wysprzedały całą amunicję, bo ludzie rzucili się robić zapasy. Od innego mężczyzny usłyszałam historię o pastorze, który zorganizował wyprawę wiernych do Walmartu.
Janice odnosiła wrażenie, że urzędy państwowe zatrudniają absurdalną liczbę pracowników. Nie chciała strzelać w ciemno, ale wielu innych moich rozmówców szacowało, że od jednej trzeciej do połowy wszystkich zatrudnionych w Stanach Zjednoczonych pracuje dla rządu; najczęściej mówili o czterdziestu procentach. (Nie znałam właściwych liczb, więc je sprawdziłam. W 2013 roku pracownicy urzędów federalnych stanowili 1,9 procent wszystkich zatrudnionych w USA, a w ciągu ostatnich trzech lat ten wskaźnik zmalał. […]).
Zdaniem Janice rządowi urzędnicy marnują pieniądze podatników, wykonując działania, które nikomu nie przynoszą pożytku. Fox News dostarczyło jej wielu przykładów, których „nic nie przebije”. Najpierw produkująca baterie słoneczne Solyndra roztrwoniła 535 milionów dolarów rządowej pożyczki. Jakiś czas później pracownik EPA został przyłapany na oglądaniu na służbowym komputerze czterogodzinnego pornosa pod tytułem Sadism is Beautiful (Sadyzm jest piękny). Następnie agencja National Endowment for the Arts dała grant artyście Chrisowi Ofiliemu na namalowanie krowim łajnem postaci Matki Boskiej.
Wsiadamy do SUV-a i jedziemy z powrotem; w bagażniku grzechoczą wędki.
– Okej, to jest wolny kraj – mówi. – Ale nie aż tak wolny. Jeśli masz na to ochotę, maluj sobie Jezusa krowim łajnem. Albo Mahometa. Albo Buddę. Ale nie za pieniądze z moich podatków. Weź łopatę i sam zbieraj na polu krowie placki.
Według Janice za skandalem Solyndry, pornosem w EPA i malującym łajnem artystą stała „przeciwna drużyna”. Nie jej zespół. W żadnym razie.
*
Fragment książki Obcy we własnym kraju, która ukazuje się właśnie nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej, przełożyła Hanna Pustuła, fot. Gilbert Mercier, via flickr.com