Czyli o takim jednym, co chce zostać prezydentem, żeby zbawić nas od rządu.
Pierwsze koty za płoty. Mamy pierwszego oficjalnego kandydata do wyborów prezydenckich 2016. Ted Cruz właśnie rozpoczął swoją kampanię.
Kiedy słucham ludzi takich jak Cruz, przychodzą mi do głowy dwie rzeczy. Po pierwsze, myślę o kulturowych powodach wojny secesyjnej (które przeszły sobie wygodnie do lamusa zbiorowej podświadomości), czyli o tym, że są dwie Ameryki. Po drugie, myślę o własnej naiwności i o tym, że żyję w liberalno-anarchizującej bańce, a moją główną aktywnością jest psioczenie na demokratów, że zachowują się jak republikanie.
A przecież Waszyngton jest dokładnie tym miejscem, gdzie Północ spotyka się z Południem, gdzie zima jest siarczysta jak w Bostonie, a latem powietrze bywa tak tropikalne, że wydaje się, iż w Potomaku żyją krokodyle. To tu właśnie zjeżdżają się młodzi, ambitni konserwatyści z Biblią i parą drogich kowbojskich butów pod pachą. Przyjeżdżają, żeby zbawić nas od rządu, powiększając jego szeregi. W barach na Capitol Hill roi się od tych młodych jastrzębi – antyrządowców na federalnym kontrakcie.
Ale anegdoty na bok. Kim jest Ted Cruz? Ted Cruz jest senatorem z Teksasu. To jego pierwsza kadencja i z tego powodu bywa porównywany do Obamy, który startował na prezydenta dokładnie z tego samego miejsca. Ale na tym nie kończą się „podobieństwa”. Mimo że Cruz stara się być bardziej „teksański” niż sam Teksas, jego ojciec był Kubańczykiem, a on sam urodził się w Kanadzie. Więc teoretycznie demokraci mogliby zgotować mu to samo piekło, przez które republikanie przepuścili Obamę: Barack Hussein Obama, urodzony na Hawajach, z ojca Kenijczyka…
Jednocześnie Ted Cruz jest tym typem, który pod koniec 2013 roku spowodował „zamknięcie rządu” i paraliż Waszyngtonu na kilka tygodni. Przez 21 godzin Cruz przemawiał w Senacie przeciwko Obamacare – to czwarta najdłuższa mowa w amerykańskiej historii. To właśnie retoryka jest jego największym powodem do dumy: od wczesnych lat był mistrzem szkolnych debat, które (niestety) stanowią typowy element edukacji amerykańskich polityków. Ukończył prawo na Harvardzie (tak jak Obama), gdzie zasłynął ze swojej rzekomej „błyskotliwości”.
Ted Cruz to marzenie konserwatysty: chce małego rządu, zlikwidowania Urzędu Podatkowego (IRS) i odwołania „każdego słowa” z Obamacare, na który się właśnie zapisałam.
Nie wierzy też w globalne ocieplenie. Ku uciesze liberalnych dziennikarzy porównuje się do Galileusza „w czasach gdy inni wierzą, że ziemia jest płaska” (a więc mieszając epoki i postaci). Wierzy natomiast w prawo do posiadania broni. Jego poglądów w kwestii imigracji nie da się na razie ustalić, ale idą bardziej w stronę „uszczelnienia granic” niż konkretnej reformy. Mimo że sam jest przeciwny aborcji i legalizacji marihuany, uważa że poszczególne stany powinny mieć wolność decydowania w tych sprawach. Jeśli chodzi o politykę zagraniczną, Cruz nagle staje się mniej złotousty. W sumie niewiele go różni od tradycyjnego republikańskiego jastrzębia. Kilka tygodni temu zdecydowanie poparł Benjamina Netanyahu. Przestał też słuchać rocka po 9/11, bo rock nie zareagował na tragedię tak patriotycznie, jak na przykład muzyka country… Hmm.
Jakie są szanse Cruza? Największą przeszkodą będzie dla niego brak wsparcia w obrębie własnej partii. Cruz to indywidualista, który – jak się zastrzega – nigdy nie zagłosuje wbrew własnym przekonaniom. Choć faktycznie odzwierciedla poglądy lokalnych odłamów Tea Party, niewiele ma wspólnego z republikańskim Waszyngtonem. „Zamknięcie rządu”, z którego Cruz wydaje się być dumny, jest oceniane przez republikanów jako strategiczna porażka. Cruzem nie da się sterować. Cruz nienawidzi Waszyngtonu a Waszyngton nienawidzi Cruza, nawet na poziomie osobistym mało kto go lubi. Z drugiej strony, jak twierdzi część politycznych komentatorów, republikanie mają dość prób ustawiania się w politycznym centrum, tak żeby mieć szanse w wyborach generalnych.
Może więc znów przyszedł w szeregach konserwatystów czas na kogoś takiego jak Cruz – nowego Reagana, niezłomnego wyznawcę Miltona Friedmana, który wrył świętą konstytucję na blachę i tłumaczy swoim słuchaczom, że polityka Waszyngtonu nie jest w rękach Waszyngtonu, ponieważ jest w rękach Boga.
Cruz ogłosił start swojej kampanii 23 marca na Liberty University, „największym chrześcijańskim uniwersytecie na świecie”. Najczęściej powtarzającym się zwrotem w jego przemowie było: „wyobraź sobie!”. Jak przystało na amerykańskiego polityka, w rzewnym tonie opowiedział historię swojej matki, ojca, stryjka i kogo tam jeszcze, a potem zaapelował do ludu: „Wyobraź sobie rozwój gospodarczy zamiast ekonomicznej stagnacji. Wyobraź sobie młodych ludzi kończących szkoły i mających pięć lub sześć ofert pracy”. No dobrze, zamykam oczy i wyobrażam sobie… I co dalej?
Na koniec akcent humorystyczny: kiedy wchodzimy na stronę www.tedcruz.com, wita nas czarny ekran i wiadomość: „Support President Obama. Immigration Reform Now!”
**Dziennik Opinii nr 91/2015 (875)