Świat

Popęda: To nie jest miasto dla biednych ludzi

San Francisco, bastion kultury alternatywnej i najdalej wysunięta latarnia liberalizmu na Zachodzie, skręca dziś w zaskakującą stronę. 

W tej chwili San Francisco ma dwa razy więcej miliarderów niż Londyn. Średni czynsz za dwupokojowe mieszkanie wynosi tu ponad trzy tysiące dolarów miesięcznie – najdrożej na amerykańskim rynku nieruchomości. Pod względem przepaści między biednymi a bogatymi miasto właśnie wskoczyło na drugą pozycję w kraju, zaraz za Nowym Jorkiem. Także dlatego, że od 2011, kiedy burmistrz Ed Lee wprowadził ulgi podatkowe dla firm technologicznych, do miasta zaczęła napływać nowa klasa imigrantów. To pracownicy oddalonej o 40 mil Doliny Krzemowej, dla których San Francisco stało się nową sypialnią.

Rdzenni mieszkańcy szybko zaczęli kojarzyć ich jako „ludzi z autobusów Google’a” – przesuwających się bezszelestnie, poza i ponad komunikacją miejską, pojazdów z pokładowym internetem, które stały się stałym elementem miejskiego krajobrazu. Dzielnice miasta takie jak SOMA (South of Market) stały się siedzibą firm jak Twitter, Dropbox czy Angel List (bezpośrednie inwestycje w start-upy) oraz wylęgarnią start-up’ów (ma ich być tam obecnie ponad pięć tysięcy). Aż 50 tysięcy ludzi zatrudnionych jest tu w nowych technologiach. W rezultacie stopa bezrobocia w San Francisco wynosi zaledwie 4,8%, podczas gdy dla całej Kalifornii wskaźnik wynosi aż 8,3%.

W czym problem? San Francisco jest dumne ze swojej historii. Szczyci się tym, że nigdy nie było miastem gospodarczych kontrastów. To się jednak zmienia.

Wraz z napływem młodych miliarderów biedniejsi mieszkańcy są coraz bardziej wypierani z miasta. Czynsze szybują w górę, za nimi idą spekulacje na rynku nieruchomości i masowe eksmisje. Praca w San Francisco jest, owszem, ale nie dla tubylców, tylko na eksport.

Młodzi informatycy przybywają z zewnątrz. Ich wysokie pensje zmieniają miasto, dostosowując je do nowych potrzeb. San Francisco staje się coraz bardziej elitarne i luksusowe. Niektórzy poddają się bez dyskusji, porzucając swoje małe biznesy i zamykając galerie sztuki. Wyjeżdżają na przykład do Oakland, które gości coraz więcej alternatywnej kultury wyciekającej z San Francisco. Ale są tacy, którzy nie zamierzają odejść.  

Jakiś czas temu media z przyjemnością relacjonowały blokadę autobusów Google’a – tych wież z kości słoniowej na kółkach, ruchomych symboli izolacji. Ale jest też mniej medialny aspekt buntu – związek lokatorów i najemców, którzy żądają systemu kontrolowanych czynszów. Ich celem jest obalenie Ellis Act, prawa umożliwiającego właścicielom nieruchomości eksmitowanie najemców. To nie pierwsza podobna sytuacja. W latach 60. przybyli tu artyści, geje i lesbijki, uciekający przed homofobią, zaściankowością konserwatywnej Ameryki i ogólnym brakiem tolerancji. W tamtych czasach, gdy geje i artyści wypierali klasę pracującą (Włochów i Irlandczyków), czynsze też szły do góry. Mimo to miasto poradziło sobie ze zmianami, dumne ze swej społecznej, rasowej i seksualnej różnorodności. Od tamtej pory San Francisco to symbol pewnego sposobu widzenia społeczeństwa – małżeństwa gejowskie, legalna marihuana, sensowna płaca minimalna, trasy rowerowe, służba zdrowia i duch działania na rzecz wspólnoty.

Dlatego mieszkańcy San Francisco, zwykle dumni ze swojej otwartości, z niechęcią patrzą na kulturę nowych technologii. Jej najbardziej widocznymi reprezentantami, którzy rzutują na całość, są ludzie tacy Mark Zuckerberg czy Larry Ellison. Mają opinię skrajnych libertarian, indywidualistów bez poczucia sensu wspólnoty, żyjących w odrealnionym świecie cyfrowego kapitalizmu. Nie dotykają miasta, unoszą się nad nim, jak permanentni turyści. Właściwą im formą kontaktu jest kontakt przez sieć, symbolizujący rozkład więzi międzyludzkich i niemożność geograficznego zakorzenienia. Jej przykładem może być kontrowersyjna i szeroko dyskutowana wypowiedź Grega Gopmana ze start-upu AngelHack, którego zdaniem San Francisco powinno „przestać być miastem wynaturzeńców i degeneratów”. Czyli miastem bez całej tej kultury gejowskiej i dzielnicy Castro, gdzie zresztą walczy się dziś z długą tradycją nagości w miejscach publicznych i usuwa ławki z Milk Plaza, żeby bezdomni nie mogli na nich spać.

To właśnie na Gopmana postawiły władze miasta. To on i jemu podobni mieli uratować lokalną gospodarkę po krachu w 2008. Kreatywność artystów miała zastąpić kreatywność programistek. Pieniądze miały popłynąć do miasta, jak obiecuje teoria skapywaniatrickle-down economics. Nadzieje wiązane przez miasto z nowymi technologiami to też wiara w rozwój ekonomiczny, który nie ma końca, i samoregulujący się wolny rynek. „San Francisco Chronicle” ostro krytykuje sarkanie na młodych z Doliny. Tym, którzy postulują regulację rynku nieruchomości, zarzuca hamowanie postępu.

Progresywiści zatrzymujący progres. Zachowawcza lewica. „Martyrologia i wiktymizacja”, jak niektórzy określają książkę Hollow City Rebecki Solnit, która porównuje najazd Doliny Krzemowej do inwazji hiszpańskich konkwistadorów. Nie ma sensu zatrzymywać tego, czego nie da się zatrzymać. Ale stare San Francisco wskazuje na skuteczne akcje z przeszłości broniące charakteru miasta. Postęp za wszelką cenę wcale nie zrealizował obietnicy nowoczesności. Pochód ludzkości ku lepszemu zawsze pozostał użytecznym narzędziem retorycznym, ale nie miał szansy się zmaterializować. Niezależnie jednak od pułapek niedokończonego projektu, lewica w San Francisco próbuje dziś odzyskać kategorię postępu. W konfrontacji z nowymi technologiami to trudniejsze niż kiedykolwiek. 

Mimo że San Francisco staje się już wizytówką nierówności i dysfunkcji amerykańskiego kapitalizmu, Fred Turner ze uniwersytetu Stanforda wskazuje na podobieństwa między kulturą hipisów i kulturą nowych technologii. Obie grupy charakteryzuje podobne poczucie misji i bardzo mocna wiara w zmianę. W obu przypadkach granica między życiem a pracą praktycznie nie istnieje – to praca gwarantuje samorozwój. Zbyt młodzi, zbyt biali i zbyt heteroseksualni informatycy z Doliny Krzemowej mają pasję, przekonuje Turner.

Tylko trzeba by ich skłonić, żeby wysiedli z autobusów Google’a i stali się obywatelami San Francisco.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Agata Popęda
Agata Popęda
Korespondentka Krytyki Politycznej w USA
Dziennikarka i kulturoznawczyni, korespondentka Krytyki Politycznej w USA.
Zamknij