Kim są amerykańscy liberałowie? Wyborcy Obamy to przypadkowa koalicja grup, które często patrzą na siebie nawzajem z niesmakiem i zdziwieniem. Korespondencja z Waszyngtonu Agaty Popędy.
Obama ma dokładnie rok, żeby „zmienić świat”. Za rok od teraz Waszyngton zacznie przygotowywać się do zmiany dekoracji, a nie da się pracować w warunkach, kiedy wynoszą nam spod tyłków krzesła i wyrywają stołki. A to znaczy, że amerykański prezydent musi zadecydować już teraz, jak zapamięta go historia.
Cztery lata temu był jednym z nas, najbardziej europejskim z amerykańskich kandydatów, pisze portugalski magazyn „Expresso”, obecnie jest tylko „mniejszym złem”. Jednocześnie (umiarkowanie) konserwatywny dziennikarz „Washington Post” (ale i „Fox News”) Charles Krauthammer stwierdza, że przemowa inauguracyjna Obamy to „najśmielszy socjaldemokratyczny manifest wygłoszony przez któregokolwiek amerykańskiego prezydenta”. Z kolei Hendrik Hertzberg z „New York Times’a” przy okazji drugiej inauguracji Obamy zabiera się do analizy pewnego słowa na „L”, którego użycie wiąże się w Stanach z pewną dozą politycznej kompromitacji. Jeszcze nie tak dawno, „kiedy George Bush, ojciec, odwołał się do «liberalizmu», krytykując swojego oponenta, Michaela Dukakisa, Dukakis oskarżył go o obrzucanie błotem”. A gdy w 2004 roku kandydat demokratów John Kerry został zapytany o to, czy jest liberałem, odparł, że „to najłgłupsza rzecz, jaką w życiu słyszał”. W tamtym czasie w Waszyngtonie mówiło się (szeptem) o pragmatyzmie albo ewentualnie było się „progresywnym”.
W czasie sesji zdjęciowej po uroczystościach inauguracyjnych Obama żuje gumę. Nie zwyczajną, proszę się nie denerwować, Nicorette. A to oznacza – zdaniem Hertzberga – że nie odpuści. Bo Nicorette Obamy to odpowiednik cameli Roosevelta i kubańskich cygar JFK. I symbol dumnego liberalizmu, który Obama redefiniuje i odzyskuje dla amerykańskiego społeczeństwa.
Kim są amerykańscy liberałowie? Wyborcy Obamy to przypadkowa koalicja zbiorowości, które często patrzą na siebie nawzajem z niesmakiem i zdziwieniem. Latynosi i czarni. Kobiety i młodzież. Najlepiej wykształceni i przymierający głodem. Młodzi profesjonaliści w dużych miastach i klasa średnia, próbująca radzić sobie w małych, białych domkach na przedmieściach. Ludzi religijni i ci, którzy nie znajdują dla siebie miejsca w żadnym kościele. Głosowali na Obamę z zupełnie różnych powodów. Jednym chodziło o nierówności społeczne, innych interesuje globalne ocieplenie, niewielu jedno i drugie. Czy da się skleić z tych grup i mniejszości jakąś polityczną całość?
Do corocznej przemowy „State of the Union”, którą prezydent wygłasza przed Kongresem, zarysowując swoje priorytety i pomysły legislacyjne na najbliższy rok, został jeszcze trochę ponad miesiąc. I być może wtedy dowiemy się, co Obama faktycznie zamierza zdziałać. Czyli czas na zakłady, co przejdzie: 1) ustawa imigracyjna, 2) kontrola broni i/lub 3) klimat. I – jeśli w ogóle – to które z nich. I w jakiej kolejności.
Biorąc pod uwagę problemy republikanów z wyborcami latynoskiego pochodzenia, ustawa imigracyjna wydaje się najbezpieczniejszym strzałem. Politycznie. Tylko tu bowiem współpraca między obiema partiami byłaby dla wszystkich zainteresowanych owocna. Być może republikanie zdali sobie sprawę, że żeby uratować partię, będą musieli coś poświęcić. Dlatego Marco Rubio, światłość i nadzieja Tea Party, bierze udział w przygotowywaniu międzypartyjnego projektu ustawy o „ścieżce do obywatelstwa”. Prezydent poruszył ten temat, przemawiając dwa dni temu, 29 stycznia, w Las Vegas.
„To już prędzej kontrola broni przejdzie niż imigracja”, komentuje Danilo, lat 30, umiarkowany – jak mówi – zwolennik Obamy. Zegarek na jego ręce i powaga, z jaką planuje zakup pierścionka zaręczynowego za 15 tysięcy dolarów, zdradzają, że pracuje jako analityk średniego stopnia w banku, gdzieś w Georgetown. „Jeśli cokolwiek przejdzie to tylko broń. No bo przecież nie klimat, co do tego nikt się nie łudzi. A middle America, te całe połacie Arizony i wzgórza Kolorado, nie wspominając nawet o dotkliwej pustce obu Dakot, tam gdzie ostatecznie «n i k t nie mieszka»… oni prędzej oddadzą ukochane strzelby, niż odstąpią choć o milimetr od swojej ksenofobii”.
Rozczarowanie, którego doświadcza to społeczeństwo, przyniesie polityczne konsekwencje tyleż ciekawe, co niebezpieczne. Jesteśmy w kraju, gdzie nieradzący sobie z życiem 30-latek wytoczył (i wygrał!) sprawę przeciwko swoim rodzicom za to, że go zepsuli. Niezależnie od armii zwolenników Obamy, która formuje się w Waszyngtonie – w Stanach Zjednoczonych powstaje nowa armia – armia Przygotowujących Się. Gromadzą się na kursach online, organizują kampingi i konkursy na najlepiej spakowany plecak. To ci sami, którzy czekali na koniec świata w grudniu, ci sami, którzy obejrzeli o jeden film za dużo o tajemnicach 9/11 lub masonach, albo bez przekonania wybrali się okupować Wall Street, ale zrobiło im się zimno i wrócili do domu.
W Waszyngtonie styczeń spokojnie dobiega końca. Pogoda kaprysi, od śniegu do krótkiego rękawka, a w metrze rośnie liczba samobójstw. Ceny domów w okolicy zaczynają rosnąć, a Kennedy Center planuje poważną rozbudowę (łącznie z nową sceną na wodzie). Trzy mile dalej, Pentagon pracuje nad otwarciem nowej bazy dla dronów w Nigrze.