Większość Amerykanów nie widzi – lub udaje, że nie widzi – związku między posiadaniem broni a jej użyciem. Z Waszyngtonu Agata Popęda.
Sam fakt, że w amerykańskich mediach toczy się dyskusja nad tym, czy piątkowa tragedia w Newtown będzie miała polityczne konsekwencje, wskazuje na to, że konsekwencji nie będzie. Kolejne ofiary podobnych scenariuszy – kino w Kolorado, centrum handlowe w Oregonie, szkoła w Virginii – raczej nic do tej dyskusji nie dodają. Zamiast tego są idealną metaforą głębokiej różnicy, która trawi współczesną Amerykę, udaremniając jakikolwiek polityczny konsensus. Kiedy Amerykanie wypowiadają się w sprawie broni, definiują swoją tożsamość.
Według Amy Sullivan rok 2012 to kulminacja. Kryzys pogłębia się. Mówimy o 70 masowych strzelaninach między 1982 a 2012, 543 ofiary śmiertelne. Aż 7 z tych masowych strzelalin miało miejsce w tym roku. Prawie połowa ofiar tragedii tego typu została zabita w przeciągu ostatnich pięciu lat. Jednak większość Amerykanów nie widzi – lub udaje, że nie widzi – związku między posiadaniem broni a jej użyciem. Wiele argumentów brzmi przekonująco w teorii (ludzi nie powstrzymuje od zbrodni to, że coś jest nielegalne), ale żaden z nich nie odpowiada na pytanie: jak duża jest szansa, że do wydarzeń w Newtown nie doszłoby, gdyby nie fakt, że matka mordercy miała zarejestrowaną broń i całe mnóstwo amunicji, którą jej syn zabrał ze sobą do szkoły, po tym, jak roztrzaskał jej głowę.
To zbijanie politycznego kapitału na osobistym dramacie rodzin, które straciły swoich bliskich – twierdzą ci, dla których konstytucja i druga poprawka wyrażają esencję tego, co w Ameryce poczytuje się za wolność. Jedyny sposób, żeby przejść z jednego obozu do drugiego, przejść od sporu ideologicznego na grunt praktyczny, to potraktować całą sprawę osobiście. „To mogliśmy być my”, pisze Emily Bazelon dla „Slate’a”. I faktycznie, po każdej tragedii – kino w Kolorado, centrum handlowe w Oregonie, szkoła w Virginii – mamy kilka takich osób. Najczęściej to demokraci, którzy dotychczas bronili posiadaczy broni, jak Mark Warner z Wirginii i Joe Manchin z Wirginii Zachodniej, i uświadomili sobie, że głos potencjalnych wyborców jest mniej ważny niż bezpieczeństwo ich dzieci. „Wydaje mi się, że rozsądniej jest bać się broni niż iluzorycznej politycznej władzy NRA [Narodowe Stowarzyszenie Strzeleckie Ameryki]”, stwierdził John Yarmuth z Kentucky. Czy Waszyngton również dojdzie do tego wniosku?
Jak zauważa w „New Yorkerze” Amy Davidson, Obama po raz czwarty, odkąd rozpoczął prezydenturę, występuje w roli „pocieszyciela” po masowej strzelaninie. I po raz czwarty mówi, że coś musi się zmienić, unikając przy tym jakichkolwiek politycznych konkretów. I choć nikt nie ma wątpliwości, jaka jest osobista opinia Baracka Obamy w tej sprawie, w Waszyngtonie – zdaniem „Politico” – nie zmieni się nic. Od 1994 roku roku nie udało się przeforsować żadnego konkretnego prawa ograniczającego dostęp do broni.
Dla większości Europejczyków, niezależnie jak konserwatywnych, sprawa jest prosta. Kontrola dostępu do broni oznacza zakaz posiadania broni. Albo przynajmniej konieczność występowania dobrego powodu, żeby broń posiadać. Oczywiście do tego najpierw trzeba udowodnić, że ani my, ani nasi bliscy nie mamy problemów typu: zaburzenia osobowości, narkotyki i alkohol. „To forma amerykańskiego narcyzmu”, pisze „The Economist”, o przekonaniu, że tylko uzbrojeni obywatele są w stanie zapobiec naturalnej tyranii rządu. To kult heroicznej jednostki, która stawia siebie poza prawem. Trochę tak jak w przypadku tych młodych amerykańskich mężczyzn, którym z pewnością wydawało się – kino w Kolorado, centrum handlowe w Oregonie, szkoła w Wirginii – że właśnie zbawiają Amerykę od jakiegoś mniej lub bardziej sprecyzowanego zła. Co bardziej konserwatywni Amerykanie uważają wręcz, że problemem jest nie zbyt duża, lecz zbyt mała liczba uzbrojonych ludzi. Ich zdaniem to właśnie dość ostre (?) ograniczenia w kwestii dostępności broni w Connecticut przyczyniły się do tragedii w Newtown. Gdyby więcej ludzi miało przy sobie broń, ktoś mógłby powstrzymać Adama Lanzę. We wtorek rano gubernator Wirginii, Bob McDonnell, zaproponował, żeby uzbroić personel w szkołach.
Mają rację ci, którzy uważają, że mamy do czynienia z problemem kulturowym. Co oznacza zmiany powolne (jeśli w ogóle), związane ze stopniową przebudową współczesnej amerykańskiej tożsamości. Tak jak z papierosami: jeszcze dekadę temu był to problem ograniczania wolności palaczy, teraz palenie na ulicy (przynajmniej w takich miastach jak Waszyngton) jest postrzegane jako niegrzeczne, społecznie niewłaściwe. Czy Obama powinien dostosować się do reszty narodu i czekać aż społeczeństwo będzie gotowe? Czy też, jak utrzymują inni, teraz, kiedy nie ma nic do stracenia, powinien natychmiast przeforsować nowe prawa. Jak pisze David Remnick w „New Yorkerze”, Obama musi przestać zachowywać się w tej sprawie jak zatroskany rodzic i zacząć działać jak prezydent.
W wtorek 18 grudnia dzieci w Newtown wróciły do szkoły. NRA powstrzymuje się od komentarzy, na oficjalnej stronie organizacji brak nowych wpisów. Ostatni traktuje o tym, jak coraz większa liczba sztuk broni w Wirginii przekłada się na zmniejszenie przestępczości w tym stanie.