„Neomarksizm bez żargonu i dla mas”, tak najczęściej przedstawia się w Stanach Bhaskara Sunkara.
Maj w Waszyngtonie to przelotne burze i przelotne skandale. Potem liście schną na słońcu, Obamie jest „przykro”, że Urząd Skarbowy monitoruje prawicę i nie mniej „przykro”, że Departament Sprawiedliwości podsłuchuje amerykańskich dziennikarzy. Czyste linie i niewinny design Apple okazują się nie być znowu takie anielskie, i w ogóle kwestia politycznego zaangażowania Muminków z Doliny Krzemowej staje się coraz bardziej problematyczna. Dolina nie chce płacić podatków, ale lobbuje sobie wesoło w Waszyngtonie wokół ustawy imigracyjnej, bo potrzebuje wiz dla nowych, super-mądrych Muminków z Indii i Chin. Jakby tego było mało, Anthony Weiner zdążył przekonać swoich pruderyjnych współziomków, że już teraz będzie dobrym chłopcem i w najlepsze szykuje się na burmistrza Nowego Jorku. Ale zejdźmy na chwilę z pierwszych stron gazet.
O istnieniu Bhaskara Sunkary i magazynu „Jacobin” nigdy nie dowiedziałabym się, gdyby nie krótki artykuł w „New York Times” na początku roku i obszerniejszy tekst w „The Nation” kilka dni temu. Sunkara zafunkcjonował tam trochę na zasadzie ruchu Occupy – jako egzotyczny obiekt, który obserwujemy z sympatią, ale z daleka. Stąd już jeden krok do fascynacji, do której przyznaje się ekscentryczny dziennikarz konserwatywnego „The National Review”, Reihan Salam, dla którego Sunkara jest jak groźne, niesamowite zwierzę, które fajnie wygląda w klatce.
Amerykański liberalizm to socjalizm bez zębów, twierdzi Sunkara. Jak stara, XVIII-wieczna ciotka, która mówi: „Krzysiu, nie kop Zdzisia, bo to brzydko”, nie podnosząc tyłka z otomany i zagryzając herbatnikiem. Jego przedstawicielem numer jeden jest Barack Obama, reprezentujący jedną z dwóch – zdaniem Sukanary – odmian liberalizmu, czyli tej miałkiej masy wypełniającej w Ameryce pustkę po lewicy. Sunkara wyróżnia liberalizm opiekuńczy (welfare liberalism) i technokratyczny (technocratic liberalism). Ten pierwszy opiera się na tradycji New Dealu i stanowi luźną koalicję ludzi, którzy zasadniczo nie mają ze sobą nic wspólnego. Jego grzechem pierworodnym jest brak klasy robotniczej. Dobrze zorganizowana partia, obejmująca pracujące masy, jest wynalazkiem europejskim i nigdy, na dobrą sprawę, nie zaistniała w Ameryce. „Ludzie, którzy identyfikują się jako klasa robotnicza, nie mają swojej partii tak jak np. w Wielkiej Brytanii i często po prostu nie głosują”, twierdzi Sunkara. Ci potencjalni wyborcy mogą zostać „zabrani” demokratom wraz z pojawieniem się kogoś takiego jak Reagan, a zwróceni tej partii na zasadzie jakiegoś innego przypadku, np. przez Clintona.
Drugą odmianę liberalizmu, tzw. liberalizm technokratyczny reprezentuje otoczony nimbem geniuszu Ezra Klein z „Washington Post”. „Progresywny projekt budowania państwa opiekuńczego zastąpiony zostaje tu technokratycznym namysłem nad tym, jak takie państwo sfinansować i jak nim zarządzać”. Wyznawcy technokratyzmu skłonni są do kompromisów, takich jak np. redukcja wydatków publicznych czy prywatyzacja szkół publicznych. Funkcjonalność jest tu ważniejsza od celów i ideałów, którym państwo opiekuńcze miało pierwotnie służyć. W Waszyngtonie roi się od ekspertów, błyskotliwych młodych ludzi, fantastycznych w obrębie wąskich specjalizacji, którymi zawiadują. Te błyskotliwe analizy są niepodłączone do żadnej idei, wiszą sobie w próżni – cyfry i rozwiązania, wysoko ponad głowami zdezorientoanego tłumu.
Kim są socjaliści w Ameryce? Vivek Chibber, Doug Henwood, Kathi Weeks – wylicza Sunkara. Z pewnością nie bezkrwiste MSNBS ani letni „New York Times”. Ani nawet „The Nation”, mówi Sunkara w wywiadzie dla „The Nation”, uśmiechając się przy tym pięknie i przepraszająco, mimo że to właśnie ta gazeta – pospołu z klasycznym chicagowskim „In These Times” – przedstawiła „Jacobina” szerszej publiczności. W tej chwili magazyn ma 4 000 prenumeratorów, co pozwoliło Sunkarze zatrudnić parę osób i wreszcie zacząć sypiać po nocach. Chodzi o to, żeby uaktywnić prawdziwe intelektualne zaplecze dla socjalizmu w Ameryce, czyli tych ludzi, którzy „między 18 a 29 rokiem życia mają bardziej przychylną opinię o socjalizmie niż o kapitalizmie”. Podobnie jak w Europie, większość z nich pozostaje poza polityką, studiując literaturę i robiąc doktoraty z poststrukturalizmu. „Neomarksizm bez żargonu i dla mas”, jak najczęściej przedstawia się Sunkarę, parafrazując jedną z jego wypowiedzi, ma uradykalnić politycznie przekaz dotychczas serwowany w magazynach literackich, takich jak n+1, który jako jeden z niewielu próbował zaangażować się w Occupy Wall Street.
„Jacobin” powstał w 2010 roku, ale na stronie internetowej datuje sam siebie: 1789–2013, podkreślając wagę rewolucji francuskiej, jednego z tych historycznych wydarzeń, które ignoruje się w Stanach Zjednoczonych. W Ameryce nikt nie wie, jak smakuje rewolucja, uśmiecha się Sunkara. Ani że złota era kapitalizmu i XX wiek określany jako „amerykańskie stulecie” wyrósł i wykarmił się dobrobytem opiekuńczego państwa lat 50. Sunkara przyjechał do Ameryki w tym samym roku, kiedy się urodził. Ma 25 lat, jest najmłodszym z pięciorga dzieci. Tylko dwójka rodzeństwa poszła do college’u i ten fakt – przypadkowy przywilej – drastycznie wpłynął na ich dalsze wybory i jakość życia. Największym kłamstwem Ameryki jest przeświadczenie – na nowo potwierdzane przez każdego amerykańskiego polityka w każdej przemowe do narodu – że jeśli będziesz pracować wystarczająco ciężko, wyżywisz rodzinę, kupisz dom i zarobisz na spokojną starość, wyjaśnia Sunkara w wywiadzie z Laurą Flanders. Ameryka na początku XXI wieku, wyczerpawszy kapitał, który zbudowała na sukcesie II wojny światowej i pozbawiająca sama siebie siatki bezpieczeństwa (safety net) z czasów New Dealu, pokazuje swoje prawdziwe oblicze. Kapitalizm obnaża kły.
Trzy lata temu, kiedy magazyn powstawał, dialog nie był jeszcze możliwy. Obecnie „Jacobin” przyciąga uwagę mediów, które z coraz większą śmiałością wzmiankują o neomarksizmie w Ameryce. Socjalizm wciąż jest słowem, które wypowiada się szeptem, ale jest szansa, że już wkrótce to się zmieni. Ciężko być socjalistą w USA, przyznaje Sunkara. Rozmowy przy kolacji czy winie z przyjaciółmi „sprowadzają politykę do konwencjonalnych wyborów: Kerry czy Bush, liberalizm czy konserwatyzm, prewencyjne bombardowanie czy ściśle wymierzone sankcje? Nie ma opcji: żadne z powyższych. Naciskany, nieśmiało przyznawałem, że jestem socjalistą i zaraz żałowałem, że nie użyłem słowa liberał. Jak w Szwecji? – padało pytanie. Nie – odpowiadałem. Jak w rosyjskiej rewolucja przed degeneracją w stalinizm. Byłem pewien, że moi znajomi już nigdy więcej nie zaproszą mnie do siebie”.