„House of Cards” to kolejna pocztówka z Waszyngtonu – próba wejścia w polityczne i towarzyskie realia stolicy. Korespondencja Agaty Popędy.
Telewizja jako instytucja kulturotwórcza zmienia się na naszych oczach. Kilka lat temu obserwowaliśmy zlewanie się fikcji i rzeczywistości, z obsesją reality shows jako symbolem czasów. Teraz eksperymentuje się ze sposobem oglądania. „House of Cards” jest pierwszym serialem, wyprodukowanym przez Netflix, przedsięwzięcie, które zadało klęskę wypożyczaniu i sprzedaży DVD w Stanach Zjednoczonych. 27 milionów użytkowników Netflix ogląda telewizję przez media strumieniowe, dzięki którym czekanie na następny odcinek ulubionego serialu jest anachronizmem, wywołującym dziś takie samo rozbawienie jak idea czekania w kolejce po mydło.
„House of Cards” został wpuszczony do sieci 1 lutego 2013 (piątek), co pozwoliło większości zainteresowanych uporać się z 13 odcinkami w ciągu weekendu, tak żeby w poniedziałek rano rozpocząć dyskusję. Jest o czym rozmawiać, bo „House of Cards” to nie tylko eksperyment z formą odbioru, ale też kolejna po „Homeland” pocztówka z Waszyngtonu – próba wejścia w polityczne i towarzyskie realia stolicy. W erze post(?)reality tv, gdzie lepką materię fikcji zagniata się z rzeczywistością, nasuwa się pytanie o to, do jakiego stopnia Waszyngton jest gotowy na dialog.
O ile „Homeland” zadawał pytania o funkcjonowanie CIA i politykę walki z terroryzmem, o tyle „House of Cards” idzie o krok dalej. Już sam tytuł jest cyniczny i obiecujący; House of Cards to nic innego jak House of Representatives (Izba Reprezentantów), którą główny bohater, Frank Underwood, trzęsie, jak się patrzy, puszczając prz tym do nas oko. Ale nie dajmy się zwieść pozorom. Abstrahując od tego, że większość politycznych komentatorów uznała serial za mało realistyczny i w krzywym zwierciadle pokazujący procesy legislacyjne oraz dynamikę władzy w Kongresie, najbardziej zastanawia fakt, że w obu przypadkach – „Homeland” i „House of Cards” – inspiracja pochodzi spoza Stanów Zjednoczonych („Homeland” jest oparty na pomyśle izraelskim, „House of Cards” na serialu BBC pod tym samym tytułem, który tak mało pasuje do amerykańskiej mentalności, a tak mocno wyraża tradycję brytyjskiej satyry politycznej).
Jest oczywiście parę smaczków dla politycznych koneserów. Gorycz Jima Matthewsa (serialowego wiceprezydenta) bywa porównywana do sytuacji Lyndona Johnsona, „drugiego człowieka po Kennedym”, a relację między Zoe Barnes (korespondentką „The Washington Herald”) a głównym bohaterem można rozpatrywać w kontekście skandalicznego romansu Davida Petraeusa, byłego dyrektora CIA, ze swoją biografką, Paulą Broadwell. Nawet jeśli serial rzuca słabe światło na rolę legislatury, związków zawodowych i wyborców, to z pewnością dogłębnie analizuje problem, czy – jak pisze Alyssa Rosenberg dla „Think Progress” – „wszystkie kobiety uprawiające dziennikarstwo polityczne sypiają ze swoimi źródłami”.
„Homeland” może być „ulubionym serialem Obamy”, ale nie zmienia to faktu, że Biały Dom trzyma media mocno na wodzy. „New York Times” od dawna dopytuje się o drony, bezkutecznie próbując wjeżdżać liberalnym politykom na ambicję, a lokalni dziennikarze narzekają, że bycie White House Correspondent to dziennikarstwo politycznie bezużyteczne. To, co faktycznie interesujące, odbywa się poza Press Briefing Room, poza piramidami butelek z wodą mineralną, croissantami i kanapkami z tuńczykiem. Czy Jebb Bush będzie ważną figurą w wyborach 2016? Co sprawia, że fiskalnie nieugięty Paul Ryan sprzeniewierza się własnym ideałom i pracuje nad kompromisem w sprawie budżetu? Albo też, jak to się dzieje, że liberalne media i Rand Paul mówią jednym głosem? Paul teraz protestuje przeciw obsadzeniu Johna Brennana, „architekta polityki dronów”, na fotelu szefa CIA. Przynajmniej dopóty, dopóki nie zostanie wyjaśniona kwestia dopuszczalności użycia dronów przeciw „amerykańskim obywatelem” na „amerykańskiej ziemi”.
Dostępny od kilku dni w sieci 16-stronicowy dokument z Departametu Sprawiedliwości, który miał wyjaśnić politykę amerykańską w kwestii dronów, to czysta literatura, otwarta na wszystkie możliwe interpretacje. Obama milczy. I jeśli faktycznie chcemy dowiedzieć się więcej o dronach albo na czym polega różnica między zabiciem „amerykańskiego obywatela” a zabiciem „człowieka” – chyba będziemy musieli poczekać na trzeci sezon „Homeland”.