Zdaniem niektórych, wyścig już się zakończył. Hilary Clinton zostanie następnym prezydentem USA. Paradoksalnie – republikanie wydają się tego bardziej pewni niż demokraci.
Hillary wygrała w siedmiu stanach, a Bernie w czterech – lecz znacznie mniejszych, co wiąże się z mniejszą ilością delegatów. Trump wygrał siedem stanów, Ted Cruz trzy, a Marco Rubio jeden.
Czy jesteśmy zdziwieni? Nie jesteśmy. Łatwy populizm sprzedaje się lepiej niż trudny populizm – dlatego Trump tak, ale Bernie już nie.
Jeśli chodzi o Hillary, jest to kwestia rozpoznawalności marki. Niestety, partia demokratyczna to niezwykle luźna koalicja – biali liberałowie i imigranci nie mają szans bez Afroamerykanów, zaś czarne południe nie znajduje wspólnego języka z polskim Żydem i socjalistą z Vermont. Bezpieczniejsza jest obietnica Hillary, na którą składają się kontynuacja polityki Obamy i garść dobrych wspomnień po Billu.
Republikanie są w szoku – to przyznaje nawet Fox News. Partia została ukarana przez swoich dotychczasowych wyborców, a jej ideały wyszydzone w karykaturalny sposób – tak właśnie republikański mainstream postrzega popularność Trumpa. Dla niektórych jest to koniec, inni (umiarkowani) widzą w tym kryzysie szansę. Partia od dawna nie reprezentowała ekonomicznych interesów swoich wyborców, bazując na ich głupocie i rzucając im garść społecznych ochłapów: religia, zakaz aborcji i prawo do posiadania broni. Za te podstawowe amerykańskie „wolności” biali mężczyźni z umierającej na naszych oczach klasy robotniczej gotowi byli popierać interesy Wall Street. Okazało się jednak, że kryzys męskości i amerykańskiej tożsamości jest poważniejszy niż bracia Koch zakładali…
Tradycyjne republikańskie masy zwracają się więc stronę populistycznego kandydata, który deklaruje brak poparcia dla TPP i podatki dla najbogatszych. Największą różnicą między Trumpem a Sandersem – oprócz oczywiście poziomu intelektualnego i programowej spójności – jest kwestia imigracji. To właśnie ona definiuje różnicę między populizmem prawicy a populizmem lewicy. Przypomnijmy, że teoria spiskowa głosi, iż Trump jest koniem trojańskim demokratów, którego jedynym zadaniem jest destrukcja partii republikańskiej. Niestety, nie sądzę, żebyśmy mieli tyle szczęścia. A ci, którzy czekają na Bloomberga na białym koniu, niech czekają dalej. W następnych kilku miesiącach czeka nas raczej polityczny letarg – powolna śmierć Cruza i Rubio, okrzyki dogorywających zombie (Ben Carson) i oczywiście… koniec Berniego (bardzo chciałabym się mylić).
Jednocześnie jest to dobry moment do przypomnienia, że lewica odniosła pewien sukces – może nie dokonała się rewolucja, ale widać progres. Po pierwsze, Bernie, kandydat, którego nikt nie brał poważnie, wypadł bardzo ładnie w swoim rodzinnym Vermont, Kolorado, Minnesocie i Oklahomie (w białych stanach). Po drugie, napędził porządnego stracha Hillary, która wciąż zmuszona jest wziąć pod uwagę i zobowiązać się wobec silnego – jak się okazało – lewicowego elektoratu. Po trzecie – rewolucja Sandersa i mobilizacja młodej lewicy pokazuje, że fala wzbiera. Kilka lat temu mieliśmy Occupy Wall Street – ludzie często mówią, że nic z tego nie zostało. Nieprawda, mobilizacja wokół Berniego to ten sam tłum – zwielokrotniony i tym razem wreszcie zorganizowany politycznie.
Amerykańscy demokraci zwracają i będą zwracać na lewo.
Tak jak wspomniałam wcześniej, republikanie – poza samym Trumpem rzecz jasna – boją się, że Hillary ma wygraną w kieszeni. Faktycznie, wszystko na to wskazuje, oczywiście pod warunkiem, że „nie zrobi nic głupiego”. Problem polega na tym – i demokraci dobrze o tym wiedzą – że nazwisko Clinton to magnes na skandale, a Trump już dopilnuje, żeby walka o prezydenturę był tak brudna jak to możliwe.
Zapowiada się błotnista jesień.
**Dziennik Opinii nr 62/2016 (1212)