Mamy populizm w wersji idealizującej (Bernie) i populizm w wersji dla idiotów (Trump).
W Waszyngtonie wszyscy cieszą się na koniec lata. Upał zelżeje, turyści pojadą do domu i skończy się wakacyjna nuda — bo chyba tylko nią da wytłumaczyć się ów przydługi, letni flirt z Donaldem Trumpem.
Media ziewają, demokraci toną w bagnie starej poczty Hillary Clinton, a prezydent Obama oddaje się detalom. Właśnie wykończył wieżyczkę na solidnym gmachu swojego politycznie poprawnego dziedzictwa, przywracając górze McKinley jej dawne imię — Denali.
Przez amerykańskie miasta przewala się fala zbrodni, w Waszyngtonie znów wzrosła liczba morderstw, a wiceprezydent Joe Biden nie może się zdecydować — startować na prezydenta czy nie startować? Nikt nie ma serca mu powiedzieć, że symboliczne poparcie dla jego ewentualnej kandydatury wynika z desperacji demokratów, którzy po cichu rozglądają się za jakąś alternatywą. A propos alternatyw, zainspirowany sukcesem Donalda Trumpa raper Kanye West zgłosił chęć ocalenia narodu — będzie startował w wyborach prezydenckich 2020. Lecz póki co musimy poradzić sobie bez niego.
W czasie gdy media na zmianę biją się w piersi („za dużo pisaliśmy o Trumpie, to my jesteśmy odpowiedzialni za jego popularność”) i poklepują po plecach („Trumpowski zamek z piasku rozsypie się lada dzień”), Partia Republikańska próbuje odzyskać grunt pod nogami. Donald Trump jest póki co jedynym kandydatem, który hipnotyzuje prawicowe tłumy. Ale dla GOP Trump jest tym, czym jest Bernie dla establiszmentu demokratów — kandydatem niemożliwym, bo proponującym rozwiązania kompletnie nie po oficjalnej linii. W 2015 Amerykanie są spragnieni jakiejś wersji autentyczności — mamy więc populizm w wersji idealizującej (Bernie) i populizm w wersji dla idiotów (Trump).
Nawet chamstwo Trumpa nie odstrasza jego fanów – mimo obraźliwych wypowiedzi na temat kobiet republikanki postrzegają go jako bardzo atrakcyjnego kandydata.
Partia Republikańska boi się Trumpa jak ognia, ponieważ Trump ma swoje własne pomysły — może i głupie, ale z całą pewnością zamaszyste — np. wywalenie 11 milionów imigrantów z USA i zbudowanie muru na południowej granicy. Prezydent Trump proponuje też konkretną kampanię wojenną przeciw ISIS, mimo że w ostatnich wywiadach nie popisał się wiedzą, myląc Kurdów z siłami specjalnymi Gwardii Rewolucyjnej Iranu. Jednak nieoblatanie w polityce zagranicznej tylko dodaje mu uroku — potencjalni wyborcy nie szukają w nim zawodowego polityka, a z kolei Trump zapewnia, że zanim obejmie urząd, ustali różnicę między Hamasem a Hezbollahem .Wszyscy mają świadomość, że program Trumpa nie będzie ani programem republikańskim ani demokratycznym, a będzie… programem Trumpa.
Przejdźmy jednak do problemów demokratów. Najnowsze statystyki pokazują rosnące poparcie dla Berniego Sandersa — np. w ważnym dla wyborów stanie Iowa, gdzie Bernie zaczyna deptać Hillary po piętach. Po wielu miesiącach sceptycyzmu polityczni komentarzy zaczynają przyznawać, że kampania socjalisty z Vermont ma w sobie przebłyski gorączki Obamy z 2008 roku. Nie jest to jedynie metafora — dla Berniego pracuje kilku ludzi, którzy znacząco poomogli Obamie osiem lat temu, np. Scott Goodstein (media społecznościowe i Internet) czy Zack Exley (grafika i wideo). Na głównej stronie Sandersa zarejestrowało się 140 tysięcy ochotników, wykorzystuje się też inne platformy, takie jak Reddit, gdzie „Sanders na prezydenta” ma 95 tysięcy popleczników. Inni kandydaci mogą pozazdrościć mu tłumów.
To Sanders przyciągnął do siebie najmłodszych wyborów, tych, którzy mają czas i entuzjazm, żeby telefonować, pukać do drzwi i robić polityczny hałas z prawdziwego zdarzenia.
Bernie ma więc za sobą młodość i entuzjazm Ameryki, ma też konkretny i niezmienny od lat program — czyli dokładnie to, o czym może pomarzyć Hillary Clinton. Niestety, wciąż brakuje mu kilku ważnych rzeczy — nie ma pieniędzy i poparcia żadnego z polityków, co czyni jego kampanię bardzo egzotyczną w świetle amerykańskiej polityki. Poza tym jego zwolennicy stanowią pewną konkretną grupę, którą nie tak łatwo będzie poszerzyć. Bernie nie trafia do gustu osób starszych, które z góry zakładają, że mają do czynienia z politykiem radykalnym (etykietka socjalisty). Nie przyciąga też Afroamerykanów, którzy najczęściej nigdy o nim nie słyszeli. Obie grupy mają wiele do skorzystania w przypadku prezydentury Sandersa, ale z dotarciem do nich będzie problem. Okazuje się, że to właśnie koalicja z Afroamerykanami, którzy stanowią do 25% tradycyjnych demokratycznych wyborców, zdecyduje o wygranej demokratów. To właśnie ta koalicja w 2008 roku wyeliminowała Hillary Clinton z gry o tron.
Amerykańskie media wciąż powtarzają swoją mantrę — Trump nie ma szans, Bernie nie ma szans. Żyjemy w świecie skazanym na Hillary, ewentualnie na Jeba Busha, jeśli republikanie wymyślą jakąś sensowną kampanię reklamową dla tego słabo idącego produktu. Postanowiłam dłużej nie czekać. Nie bez sceptycyzmu zarejestrowałam się na stronie Sandersa. Przekazałam symboliczną kwotę na kampanię i cierpliwie czekam na nalepkę na auto.
Czytaj dalej
Popęda: Bernie Sanders wciąż woła na puszczy
**Dziennik Opinii nr 252/2015 (1036)