Część mieszkańców wschodniej Ukrainy z nadzieją patrzy na rosyjskie wozy opancerzone na ulicach swoich miast.
– Podział Ukrainy tak naprawdę już się dokonał. Już dłużej nie możemy żyć razem – mówi Maksym z Doniecka. Sytuacja we wschodnich obwodach Ukrainy jest coraz bardziej napięta. Z jednej strony zajmowane są kolejne strategiczne budynki w miastach obwodu donieckiego. Z drugiej pojawia się coraz więcej wojsk, specjalnych oddziałów i niedawno utworzonej Gwardii Narodowej.
Główny konflikt rozgrywa się w Słowjansku i Kramatrosku, gdzie poza wozami pancernymi ukraińskich wojsk pojawiły się także inne, pod rosyjskimi flagami. Nie wiadomo, czy należą one do rosyjskiej armii, czy ukraińskie oddziały przeszły na stronę protestujących. Chociaż w Słowjansku twierdzą, że są wśród nich ukraińskie wojska desantowe. – Nie jest źle – mówi Maja z Doniecka na wieść o wozach pancernych z rosyjskimi flagami. – Przeszli na stronę narodu – stwierdza zadowolona. Chce, aby wschodnia Ukraina odłączyła się od reszty kraju.
– Trzeba było tu przyjechać i powiedzieć, jak mamy teraz żyć, a politycy po Majdanie postanowili zająć się wyborami – uważa Wasilij, etniczny Rosjanin, który od kilkunastu lat mieszka na Ukrainie. Obecnie w Doniecku, wcześniej między innymi we Lwowie. Jest byłym wojskowym.
Mieszkańcy wschodniej Ukrainy czują się poniżeni i są rozgoryczeni. Mają poczucie, że są traktowani jak obywatele drugiej kategorii.
– W Kijowie myśleli, że mają z nami spokój i nie trzeba się nami interesować. Żaden polityk tu nie przyjechał – stwierdza Maksym. Jednocześnie uważa, że niesprawiedliwe jest określanie ich mianem separatystów. – Gdy w Kijowie rzucali koktajlami Mołotowa w milicję, to byli to aktywiści. My od razu zostaliśmy separatystami – stwierdza. Chociaż nie mówi wprost, że chce odłączenia się od Ukrainy, to uważa, że już nie ma drogi powrotnej. Wierzy przede wszystkim, że ludzie po tym, jak zajęli administracje obwodowe, rady miejskie, posterunki milicji, już nie odpuszczą. On – jak i większość osób, z którymi rozmawiałem – twierdzi, że Rosja nie jest w to wszystko zamieszana. – Gdyby robił to Putin, zorganizowano by to inaczej – stwierdza Wasilij.
Doniecka Państwowa Rada Obwodowa jest otoczona oponami, drutem kolczastym i różnymi metalowymi elementami. Na budynku nie ma ani jednej ukraińskiej flagi – zastąpiono je rosyjskimi.
Wokół prowizorycznego ogrodzenia stoi kilkanaście namiotów, między innymi służby medycznej i kuchni polowej. Nie są to jednak tak liczne wystąpienia społeczne jak na kijowskim Majdanie. Rano było tam kilkadziesiąt osób, chociaż jedna z kobiet zapewniała, że wkrótce przyjdzie ich znacznie więcej.
Jeśli na kijowskim Majdanie wszyscy są przekonani, że w konflikt zaangażowane są siły rosyjskie, to tutaj nikt nie ma wątpliwości, że strzelają do nich zachodni żołnierze.
– Jesteś z Polski? Wiesz, że wasi żołnierze też już tu są? – pyta mnie jeden z demonstrantów, Ołeksandr.
Wymienia też inne oddziały rzekomo obecne we wschodniej Ukrainie, przede wszystkim te prywatne, jak amerykański Blackwater.
Nawet jeśli wśród ludzi okupujących Państwową Administrację Obwodową w Doniecku są ci, którym zapłacono za przybycie, czy po prostu Rosjanie, to jednak nie wystarcza za opis demonstrantów. Wielu protestujących wcale nie jest pewnych, czy chcą odłączenia Donbasu od Ukrainy (co też nie oznacza, że chcą być częścią Federacji Rosyjskiej). Choć bez wątpienia chcą zmiany. Są jednak coraz bardziej pewni, że tej zmiany nie da się dokonać w ramach wspólnego państwa. Dlatego niewykluczone, że będzie tak, jak napisano na jednym z banerów pod doniecką Państwową Radą Obwodową: „Kijów zaczął, Donbas skończy”.
Autor dziękuje warszawskiemu przedstawicielstwu Fundacji im. Heinricha Bölla za umożliwienie wyjazdu na Ukrainę.