Od flirtowania z Donaldem Trumpem do socjalistycznego koszmaru powszechnej opieki zdrowotnej, czyli pięć najnowszych symptomów amerykańskiej prawicowej paranoi.
Niczym w europejskim średniowieczu, w USA panują millenijne nastroje. Czystki na prawicy przyjmują wymiar odnowy duchowej. Jak wiadomo, paranoja to kulturowa reakcja na kryzys. Oto lista najświeższych symptomów.
1. Flirt z Trumpem
Amerykanie mają dwie koncepcje inteligencji. Ktoś może być albo book smart (oczytany), albo street smart (bystry albo obrotny), przy czym to drugie cieszy się wśród Amerykanów wyjątkowym, zaiste, szacunkiem. To właśnie na fali szacunku dla „obrotności” bilionerzy tacy jak Donald Trump dopuszczani są do politycznej dyskusji. O tym, że Trump odgrażał się w zeszłym roku, że będzie startować na prezydenta, wszyscy już zapomnieli, łącznie z nim samym. Obecnie Waszyngton zaśmiewa się nad koktailami, opowiadając o tym, że Trump uparcie zaprzecza jakoby prezydent Obama urodził się w Ameryce. Choć akt urodzenia został przedstawiony publicznie, Trump mówi każdemu, kto chce słuchać, że on osobiście uważa, iż dokument jest zręcznie podrobioną fałszywką. I wszystko byłoby dobrze – ostatecznie Ameryka nie byłaby sobą bez „wolności słowa”, więc publiczne gadanie głupot spotyka się tu z dużą wyrozumiałością – gdyby nie to, że kandydat republikanów, Mitt Romney, pokazuje się publicznie z Trumpem i wspólnie z nim zbiera pieniądze. Tak to się kończy, ostrzegają demokraci, jak biznesmeni zabierają się za politykę. Ostatecznie, również Romney buduje swoją kampanię wokół tego, że jest street smart i umie zarabiać pieniądze. Ale państwo to nie firma, przypominają zwolennicy Obamy. A obywatele to nie pracownicy.
2. Wielkie zakupy
W umiarkowanych kręgach coraz częściej ubolewa się nad tym, że ekstremiści rujnują amerykańską prawicę. Fantastyczny artykuł Jane Mayers w „New Yorkerze”. Jej głośna książka Dark Side: The Inside Story of How the War on Terror Turned Into a War on American Ideals obnaża kulisy imperium braci Charlesa i Davida Kochów. Pokazuje, że większość zjawisk na prawo od politycznego centrum wcale nie „wyrasta wprost z amerykańskiej gleby” (grassroots), ale stanowi staranny konstrukt ideologiczny kilku osób. Te wszystkie tea party i „think tanki”, gdzie naukowcy pracują nad dowodami na fikcyjność globalnego ocieplenia, to prywatne inicjatywy kilku amerykańskich bogaczy, którzy wciąż robią pieniądze na nastrojach rodem z „zimnej wojny”. Innym przykładem tego zjawiska jest próba dodatkowego opodatkowania papierosów w Kalifornii. W stanie, w którym prawie nikt nie pali, większość obywateli popierała reformę, według której dodatkowy dochód miał być przenaczony na walkę z rakiem. Przemysł tytoniowy wpompował w przeciągu paru miesięcy prawie 47 milionów dolarów, żeby zmienić zdanie opinii społecznej. I udało mu się. Wolność wydawania pieniędzy w absolutnie dowolny sposób, w tym także na agresywną politykę, może się okazać ekwiwalentem polskiej „złotej wolności szlacheckiej”. Tak jak liberum veto, amerykańska wolność pokazuje swoje drugie oblicze.
3. Chorzy na konstytucję
Amerykanie przyzwyczaili się – przynajmniej oficjalnie – że nawet o religii się dyskutuje. Ale od świętego tekstu konstytucji – wara! Dokument, który ma już w tej chwili ponad 200 lat, był niegdyś symbolem nowoczesności. Obecnie – w dobie Arabskiej Wiosny – nowopowstające organizmy polityczne ignorują ją zupełnie. – To znak, że konstytucja jest przestarzała i niefunkcjonalna – pojawiają się pierwsze nieśmiałe głosy, oczywiście w obozie liberalnym. W czerwcowym podkaście politycznym magazynu „Slate”, reporterzy wzywają publiczność do dyskusji na temat zmian w konstytucji. Kevin Bleyer na antenie National Public Radio wskazuje, że już w 1798 czcigodny ojciec-założyciel, Tomasz Jefferson stwierdzał w liście do innego czcigodnego ojca-założyciela Jamesa Madisona, że konstytucja powinna wygasnąć za 19 lat. To znaczy, że amerykańska konstytucja powinna być przepisana do teraz aż 11 razy. Ale użycie słowa „zmiana” i „konstytucja” w jednym zdaniu to dla większości Amerykanów zdrada narodowa. Nie ruszać, nie modyfikować, ewentualnie można coś dodać, ale i to z ciężkim sercem. A wklepywanie kremu w zmarszczki konstytucji skończy się jej absolutną mumifikacją.
4. American fruit cake
6 czerwca Ron Paul po raz pierwszy oficalnie przyznał, że nie tylko zawiesza kampanię, ale że nie ma szans na nominację. Wygląda jednak na to, że ruch, który nakręcił, wyrwał się już spod wszelkiej kontroli. Co zrobić z tym tłumem dzieciaków? Wbrew instrukcjom doktora Paula, jego zwolennicy odgrażają się, że i tak będą na niego głosować. – Po prostu dopiszemy jego nazwisko do listy wyborczej – zapowiadają, demonstrując tym absolutny brak zrozumienia dla logiki „demokratycznych” wyborów prezydenckich w Ameryce (inaczej niż w Polsce – wyborcy nie głosują bezpośrednio na kandydatów, ale wybierają elektorów, którzy wybierają prezydenta).
Paranoję pogłębia fakt, że „rewolucja” doktora Paula cieszy się cichą sympatią wielu mniej naiwnych politycznie Amerykanów. Niejeden republikanin, a i wielu demokratów, uważa, że Ron Paul jest świetnym kolesiem, tylko trochę świrniętym. Obie strony grzebią w koncepcji Paula jak w świątecznym keksie, wydłubując smakowite bakalie. – Absolutnie zgadzam się z jego polityką wewnętrzną (zamknąć Bank Rezerw Federalnych, obniżyć podatki, ograniczać władzę federalną), ale uważam że oszalał, chcąc wycofać naszych żołnierzy i pozamykać nasze bazy wojskowe – krzyczą republikanie.
– Ron Paul ma rację. Nasi chłopcy powinni wrócić do domu, nigdy nie powinniśmy posyłać ich do Iraku i Afganistanu – mówią liberałowie. – Ale polityka wewnętrzna Paula to katastrofa.
Zgodnie z amerykańską tradycją, według której keks jest ciastem, które ładnie wygląda, ale nikomu nie chce się go jeść w czasie świąt – całego Rona Paula nikt nie chce.
5. Żyjemy w socjalistycznym kraju
Kiedy Amerykanie widzą, że jest źle, ale nie wiedzą dlaczego, zazwyczaj sięgają po najprostszą odpowiedź. Banał, który tak mocno wsiąkł w amerykańską glebę, że ciężko będzie go wykorzenić: – Żyjemy w socjalistycznym kraju!
Dlatego nawet umiarkowani wyborcy wahają się, czy na pewno głosować na Obamę. Ludzie boją się, że teraz dopiero prezydent poczuje, że nie ma nic do stracenia i zacznie bez trzymanki wdrażać swoją lewicową ideologię, czyli „socjalistyczny koszmar” powszechnej opieki zdrowotnej i militarna współpraca z Rosją – chodzi o te podsłuchane szepty z Miedwiediewem z początku roku.
Stwierdzenie, że Obama jest socjalistą jest oczywiście świetnym żartem. Ale niestety tylko w Europie.