Przestrzegam przed falą entuzjazmu dla protestów – rozmowa z Małgorzatą Nocuń.
Michał Sutowski: Kilkudniowe protesty społeczne na Białorusi zdają się wygasać. Czy fala zatrzymań demonstrujących okazała się jednak skuteczna? A może po prostu to nie jest „moment rewolucyjny”, tzn. za naszą wschodnią granicą nie ma warunków do budowy jakiegoś ruchu społecznego wymierzonego w dyktaturę?
Małgorzata Nocuń, zastępczyni redaktora naczelnego „Nowej Europy Wschodniej”: W całej sytuacji jakoś zaskakujące, ale też budzące nadzieję jest to, że protesty wyszły poza Miński czy Grodno. Demonstrowano także w mniejszych miastach na wschodzie kraju, co stanowi pewne novum na Białorusi. Ciężko mieć jednak nadzieję na wielką falę rewolucyjną i długie trwanie protestów, bo po prostu nie ma komu zagospodarować energii tej części społeczeństwa, która się sprzeciwia władzy. Nie ma komu poprowadzić protestów.
A kto je organizuje?
To głównie lokalne inicjatywy oddolne, inspirowane przez studentów czy miejscową inteligencje, ale bez żadnego organizacyjnego koła napędowego, które popchnęłoby protesty dalej. Pamiętajmy też, że liczebność wystąpień nie była wielka ani nawet porównywalna z protestami po sfałszowanych wyborach 2010 roku. 25 marca w Mińsku siły OMON-u były nieproporcjonalnie duże co do liczby samych demonstrantów.
czytaj także
Same władze spodziewały się, że będzie ich więcej?
Władza pokazuje w ten sposób, że łatwo może przytłoczyć siłą opozycję i rozgonić demonstracje w jeden dzień. I faktycznie tak się stało – kiedy po zatrzymaniu około 300 osób ludzie wyszli w geście solidarności dzień później, machina represji ruszyła po raz kolejny. Najważniejsze jest jednak to, że wystąpienia nie były na tyle duże, żeby np. resorty się zastanawiały, czy ich pacyfikacja im się na dłuższą metę opłaca.
Mówiłaś, że protestom brakuje „koła napędowego”, tzn. organizacji. A gdzie w tym wszystkim są partie opozycyjne?
Protesty są oczywiście podgrzewane przez opozycję, ale ja sama od ludzi na Białorusi wielokrotnie słyszałam deklaracje, że wychodząc na ulicę przeciw władzy nie chcą być utożsamiani z żadnym ugrupowaniem opozycyjnym. Chcą, by ich protest traktować jak ruch obywatelski, oddolny, jako wyraz samoorganizacji społeczeństwa, a nie organizacji partii politycznych. Wśród tych ostatnich panuje zaś ogromny pluralizm polityczny.
To źle?
Prezydent Łukaszenka rozgrywa je rewelacyjnie: na Białorusi jest wiele partii opozycyjnych, których programów nikt nie zna albo wręcz mało kto o nich słyszał. Wiele z nich istnieje od połowy lat 90. i mają swobodę kanapowego działania, tzn. mają np. legalne biura w Mińsku, a nawet organizują publiczne spotkania z wyborcami, są też wewnętrznie skłóceni, ale nie ma to nic wspólnego z normalnym życiem politycznym. A ludzie widzą, że ci politycy nie mają na nic wpływu. I przed każdymi kolejnymi wyborami prezydenckimi powtarza się ten sam dylemat. Brać w nich udział, czy nie.
Bo jeśli tak, to się legitymizuje reżim?
Teoretycznie tak, ale z kolei jak się je zbojkotuje, to traci się szanse na ewentualną rewolucję… Ciągle gra się tę samą zdartą płytę, odgrywa rytuał i czasem wystawia trzech kandydatów opozycji, a czasem jednego, ale widać wyraźnie, że nie ma wśród opozycji woli walki o rzeczywistą zmianę systemu. Poza tym pamiętajmy: białoruscy opozycjoniści są znani w Polsce, to w naszych gazetach przeprowadza się z nimi wywiady, w których przepowiadają „rychły ” upadek systemu. Na białoruskiej prowincji ich rozpoznawalność wynosi może kilkanaście procent. Tam liczy się jeden polityk – Aleksander Łukaszenka.
Białoruscy opozycjoniści są znani w Polsce, ale na białoruskiej prowincji ich rozpoznawalność wynosi kilkanaście procent.
Katalizatorem protestów była niesławna ustawa o pasożytnictwie, która nakłada podatek na każdego, kto nie przepracuje przynajmniej połowy dni w roku. Do tego dochodzi ogólnie pogarszająca się sytuacja ekonomiczna, spadek konsumpcji żywności, itp. Czy prezydent Łukaszenka ma jakiś pomysł na reformy ustroju? Jakąś pieriestrojkę?
Prezydent zdaje sobie sprawę, że musi wykonać jakieś ruchy, choćby dlatego, że szantaż gospodarczy ze strony Rosji jest bardzo mocny – za pomocą cen surowców, ale też ilości surowców, które Rosja przekazuje Białorusi do przetworzenia, np. ropy w rafineriach. Kreml chce jasnych deklaracji, z kolei Zachód za kredyty również wymaga reform i nie chce dosypywać pieniędzy do tej gospodarki, która jest – niewydolnej, opartej na przestarzałych technologiach. I dlatego Łukaszenka puszcza oko do biznesu, którego zawsze przecież się bał i który silnie kontrolował – nawet małe firmy na prowincji były pod stałym nadzorem i spotykały się z różnymi szykanami. Dziś mówi, że warto pozwolić sektorowi prywatnemu na rozwój, że świat idzie do przodu, a i przecież Białoruś ma większy potencjał niż tylko przetwórstwo ropy, uprawa ziemniaków i produkcja przestarzałych traktorów Belarus.
A ma rzeczywiście?
Na pewno ma zasoby ludzkie, tzn. wykształcone umysły. Zawsze kształcono tam dużo inteligencji technicznej – to dziedzictwo ZSRR, który w podziale pracy między republiki wyznaczył Białorusi między innymi przemysł elektroniczny, nie przypadkiem pierwszy radziecki komputer skonstruowano w Mińsku i nie przypadkiem też headhunterzy z Zachodu właśnie na Białorusi szukają kadr. Krótko mówiąc, władze chcą jakoś poluzować śrubę, żeby gospodarka ruszyła z miejsca.
Czy ewentualny Majdan w Mińsku nie byłby dziś korzystnym scenariuszem dla Rosji?
Faktycznie, można wówczas interweniować, by „zaprowadzić pokój” i „ochronić ludność rosyjskojęzyczną” przed białoruską ekstremą nacjonalistyczną… Wariant ukraiński niestety wchodziłby tu w grę. Ale ja przestrzegam przed falą entuzjazmu dla protestów z innych powodów. Czytałam ostatnio w „Gazecie Wyborczej” wywiad z białoruskim opozycjonistą, Antonem Sannikauem, który twierdzi, że ludzie nienawidzą Łukaszenki. To prawda, że go niespecjalnie kochają i są zmęczeni trudnościami, ale zarazem nie widzą alternatywy.
A boją się zewnętrznej interwencji?
Media Łukaszenki przestrzegają na okrągło przed scenariuszem ukraińskim, mówią o groźbie Majdanu i wojny domowej, a zarazem pokazują, że te protesty są marginalne, że właściwie nic się wielkiego nie dzieje. I trzeba powiedzieć, że gdyby doszło do eskalacji, Rosja faktycznie mogłaby zechcieć jednym cięciem przerwać wszystkie te gry i podchody, jakie prowadzi z nią Łukaszenka od 1994 roku. Ale to nie tylko kwestia strachu: na pytania o postawę na wypadek jakiegoś konfliktu Zachodu z Rosją, większość obywateli Białorusi życzyłaby sobie neutralności, a tylko kilka procent opowiedziałoby się po stronie Zachodu; rośnie procent ludzi, którzy chcieliby integracji ze strukturami europejskimi, ale liczba zwolenników integracji z Rosją też. Krótko mówiąc, siły tamtejszego społeczeństwa obywatelskiego i opozycji są zbyt słabe, żeby doprowadzić protesty do zwycięstwa.
Czy polski rząd ma jakiś pomysł na politykę wobec Łukaszenki?
Nie, mamy raczej do czynienia z zestawem niespecjalnie spójnych działań. Nie ma całościowej polityki polskiej wobec Białorusi. Na marginesie, Polski rząd może teraz zobaczyć, jak to jest prowadzić politykę wobec państwa autorytarnego, które nie chce się demokratyzować: ministrowie Sikorski i Westerwelle zbierali straszne cięgi od rządu PiS, kiedy podjęli się misji dyplomatycznej na Białorusi, a przecież na dobrą sprawę dziś Łukaszenka zachowuje się podobnie – w ubiegły weekend nie zawahał się użyć siły wobec pokojowej i nie bardzo licznej manifestacji. Napomknął nawet o Polsce w kontekście inspirowaniu protestów przez zagranicę…
A co rząd PiS powinien zrobić?
Brakuje przede wszystkim konsekwentnej polityki wspierania różnych inicjatyw obywatelskich. Rozmowy oficjalne trzeba podtrzymywać, ale nie można wierzyć naiwnie, że to doprowadzi do demokratyzacji kraju. I nie należy mówić, że to „ciepły człowiek” jest, bo trzeba pamiętać, że on ma jednak krew na rękach i jest odpowiedzialny za mordy polityczne. Przede wszystkim jednak Polska sama nie może grać bez Unii Europejskiej: Łukaszence potrzebne są duże pieniądze, od których zależy los jego reżimu. To jest najpoważniejszy środek nacisku, a więc Polska samodzielnie nie może tu być liczącym się graczem.
czytaj także
Rozumiem, że na obaleniu Łukaszenki niespecjalnie nam dzisiaj zależy?
Leopold Unger wiele lat temu napisał w „Gazecie Wyborczej” komentarz, że historia lubi paradoksy: oto trzeba wspierać Łukaszenkę, bo to oznacza wspieranie niezależności Białorusi. Wszyscy się na niego rzucili, a potem i tak kolejni politycy realizowali ten program… Dziś sytuacja jest o tyle krytyczna, że Łukaszenka gospodarczo stoi pod ścianą i ma niewielkie pole manewru. Jeszcze kilka lat temu był program Partnerstwa Wschodniego, który miał swoje niedostatki, ale jednak istniał – można było zapraszać ludzi stamtąd, podtrzymywać kontakty, wspierać inicjatywy niezależne. A dziś, nawet jeśli Łukaszenka zechce się zwrócić o pomoc do Zachodu, to nie bardzo będzie miał z kim rozmawiać.
Nikt nie ma na niego pomysłu?
Jako Zachód nie możemy brać odpowiedzialności za wielkie procesy wewnętrzne na Białorusi, ale to jednak jest dziwne, że przez 20 lat nie udało się wesprzeć czy wzmocnić kogoś, kto mógłby być liderem jakiejś alternatywnej partii czy środowiska. Kogoś, kto wyraźnie opowiada się za praworządnością i prawami człowieka, a kto byłby partnerem do rozmowy niezależnym od władzy. Dzisiejsza opozycja tej roli nie spełnia, można wręcz odnieść wrażenie, że to często spokojne życie, toczone nieraz w Warszawie albo Wilnie, bycie dyżurną opozycją bez żadnego wpływu na cokolwiek zamiast brania odpowiedzialności za swój kraj – jest zwyczajnie wygodne.