Czy wzrost gospodarczy można pogodzić z ochroną klimatu i przyrody?
Możemy mieć wszystko – oto obietnica naszych czasów. Posiadać dowolny gadżet, nawet taki, którego jeszcze nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić. Możemy żyć po królewsku, a Ziemia nadal będzie w stanie nas utrzymać. Opiera się to na przekonaniu, że w miarę rozwoju gospodarka coraz efektywniej wykorzystuje zasoby naturalne. Innymi słowy, następuje tzw. decoupling, czyli rozdzielenie wzrostu ekonomicznego od presji, jaką wywiera on na środowisko.
Istnieją dwa rodzaje tego zjawiska – rozdzielenie relatywne i absolutne. Relatywne oznacza wykorzystanie mniejszej ilości surowców na każdą jednostkę wzrostu gospodarczego, natomiast absolutne oznacza całkowite zmniejszenie wykorzystania surowców przy jednoczesnym, ciągłym wzroście gospodarczym. Niemal wszyscy ekonomiści uważają, że rozdzielenie – relatywne bądź absolutne – stanowi nieodłączną cechę wzrostu gospodarczego.
Na tym pojęciu opiera się koncepcja zrównoważonego rozwoju, będąca clou tegorocznej konferencji klimatycznej w Paryżu i w zasadzie każdego innego szczytu dotyczącego ekologii. Niestety – wygląda na to, że nie ma to uzasadnienia.
Autorzy pracy, opublikowanej w tym roku w czasopiśmie „Proceedings of the National Academy of Sciences”, twierdzą, że nawet przekonanie, iż osiągnęliśmy relatywne rozdzielenie, opiera się na fałszywych przesłankach. Okazuje się, że rządy i ekonomiści mierzą nasz wpływ na środowisko w sposób najwyraźniej nieracjonalny.
A oto na czym polega błąd – liczymy wydobywane w naszych krajach złoża, dodajemy do nich import i odejmujemy eksport, by otrzymać wartość określaną jako „krajowa konsumpcja materiałów” (ang. domestic material consumption). Jednak biorąc pod uwagę jedynie ilość produktów transportowanych z kraju do kraju, a pomijając materiały, z których powstały, znacząco zaniżamy ilość surowców zużywanych przez najbogatsze państwa.
Przykładowo, jeśli rudy metalu są wydobywane i przetwarzane u nas, to wraz ze sprzętem i infrastrukturą wykorzystywaną do otrzymania gotowego produktu włącza się to wszystko do krajowej konsumpcji materiałów. Jednak kiedy kupujemy metal z zagranicy, liczy się jedynie jego waga. A więc w związku z tym, że kopalnie i fabryki przenoszą się z państw takich jak Wielka Brytania i Stany Zjednoczone do Chin czy Indii, może się wydawać, że najbogatsze państwa zużywają mniej surowców. Bardziej sensowny miernik, nazywany śladem materiałowym (ang. material footprint), to wzięcie pod uwagę wszystkich surowców, jakie są wykorzystywane przez gospodarkę danego kraju – nieważne gdzie zostały wydobyte. Gdy spojrzymy na to w ten sposób, wówczas sytuacja przedstawia się całkiem inaczej.
Okazuje się, że na przykład w Wielkiej Brytanii nie tylko nie zachodzi rozdzielenie absolutne, lecz nie zachodzi nawet relatywne. Co więcej, aż do kryzysu finansowego w 2007 r. wykres szedł w przeciwną stronę – nawet w stosunku do wzrostu PKB nasza gospodarka stawała się coraz mniej wydajna w wykorzystywaniu surowców. Wbrew wszelkim przewidywaniom, zamiast rozdzielenia (decoupling) nastąpiło ponowne połączenie (recoupling).
Innymi słowy okazało się, że wzrost gospodarczy może następować tylko kosztem środowiska.
Podczas gdy OECD twierdzi, że najbogatsze kraje zużywają surowce naturalne z dwa razy mniejszą intensywnością niż wcześniej, nowa analiza dotycząca śladu materiałowego wykazuje, że w Unii Europejskiej, w Stanach Zjednoczonych, w Japonii i w innych bogatych krajach „nie nastąpiła żadna poprawa w kwestii wydajności zasobów”. To zadziwiające stwierdzenie, ponieważ wygląda na to, że wszystko, co nam dotychczas mówiono na temat trendu dotyczącego naszego wpływu na środowisko, było nonsensem.
Przesłałem tę analizę jednemu z głównych specjalistów w tym temacie w Wielkiej Brytanii, Chrisowi Goodallowi. Twierdził on do tej pory, że Zjednoczone Królestwo osiągnęło już szczyt zużycia materiałów (ang. peak stuff), czyli następuje zmniejszenie ilości zużywanych materiałów, a zatem rozdzielenie absolutne. Co on na to?
Trzeba mu oddać, że jego odpowiedź brzmiała: „Oczywiście, w sensie ogólnym autorzy tej analizy mają rację”, a przyznanie tego było o tyle niełatwe, że ci autorzy podważyli jego własne argumenty. Miał jednak pewne zastrzeżenia, zwłaszcza co do sposobu, w jaki obliczono wpływ budownictwa na środowisko. Skonsultowałem się również z głównym ekspertem ze świata akademickiego, z profesorem Johnem Barrettem. Powiedział mi, że wraz z gronem współpracowników przeprowadził podobną analizę dotyczącą zużycia energii i emisji gazów cieplarnianych w Wielkiej Brytanii, i zaobserwowali oni podobne tendencje. Z jednej z jego prac naukowych możemy dowiedzieć się, że podczas gdy brytyjskie emisje dwutlenku węgla w latach 1990-2012 oficjalnie zmniejszyły się o 194 miliony ton, to spadek ten całkowicie przekreśla wytwarzanie na nasz rynek produktów za granicą, które w tym samym okresie spowodowało wzrost emisji o 280 milionów ton.
Wyniki wielu innych badań wskazują na te same wnioski. Na przykład zgodnie z raportem opublikowanym w czasopiśmie „Global Environmental Change”, z każdym podwojeniem dochodów państwo potrzebuje o jedną trzecią więcej powierzchni lądowej i morskiej, by utrzymać gospodarkę, a to z powodu zwiększenia się konsumpcji produktów pochodzenia zwierzęcego. Z kolei według artykułu opublikowanego niedawno w czasopiśmie naukowym „Resources”, globalne zużycie materiałów wzrosło o 94 procent w ciągu ostatnich trzydziestu lat, a od 2000 r. jeszcze przyspiesza. „W ciągu ostatnich 10 lat na poziomie globalnym nie osiągnęliśmy nawet rozdzielenia relatywnego” – czytamy.
Możemy sobie wmawiać, że – jak przewidywali to naiwni futurolodzy w latach 90. – dzisiejsza gospodarka opiera się na myśli i wiedzy, a nie na surowcach i fabrykach. Ale to tylko iluzja stworzona przez nieracjonalne mierniki naszego wpływu na środowisko. Ta iluzja pozwala na pozorne pogodzenie całkowicie nieprzystających do siebie celów politycznych.
Politycy namawiają nas do tego, by konsumować więcej, a zarazem by lepiej chronić środowisko. Mamy wydobywać więcej paliw kopalnych, a jednocześnie spalać ich mniej. Powinnyśmy pamiętać o ograniczaniu konsumpcji, recyklingu i ponownym wykorzystywaniu przedmiotów, które kupujemy, a przy tym zwiększać konsumpcję, wyrzucać zepsute sprzęty i zastępować je nowymi, gdyż dzięki temu gospodarka konsumpcyjna będzie mogła zanotować wzrost. Powinniśmy jeść mniej mięsa, aby chronić przyrodę, a jednocześnie jeść go więcej, by wspierać hodowców. Te cele są nie do pogodzenia.
Nowe analizy wskazują, że problemem jest sam wzrost gospodarczy, niezależnie od tego, czy opatrzy się go przymiotnikiem „zrównoważony”, czy też nie.
Nie chodzi tylko o to, że nie staramy się znaleźć rozwiązania dla tych sprzeczności. Mało kto ma odwagę, by przyznać, że one w ogóle zachodzą. Jak gdyby problem był zbyt olbrzymi, zbyt przerażający, by o nim choćby pomyśleć. Wygląda na to, że nie jesteśmy w stanie stawić czoła temu, że nasza utopia jest również naszą dystopią. W dzisiejszym świecie nie wydaje się, aby produkcja różniła się czymś od destrukcji.
**
Tekst ukazał się w dzienniku The Guardian 24 listopada 2015 r. oraz na stronie monbiot.com. Tłum. Martyna Tomczak.
***
CZYTAJ NASZ SPECJALNY SERWIS O SZCZYCIE KLIMATYCZNYM W PARYŻU: RELACJE / KOMENTARZE / ANALIZY / FILMY / INFOGRAFIKI
Serwis przygotowany dzięki wsparciu European Climate Foundation
**Dziennik Opinii nr 337/2015 (1121)