I czy Polska ma jakikolwiek wpływ na taktykę stosowaną przez koalicję pod wodzą Trumpa?
17 marca w wyniku nalotu sił amerykańskich na budynek w Mosulu śmierć mogło ponieść ponad dwustu cywilów. Pentagon potwierdził już, że siły koalicji walczącej z ISIS prowadziły w tej okolicy operacje przeciwko dżihadystom i istnieje duże prawdopodobieństwo, że to one dokonały tragicznego nalotu, choć użyta amunicja nie powinna doprowadzić do zawalenia się całego budynku.
Podobne informacje mnożą się w ostatnim czasie. Przynajmniej 30 cywilów miało zginąć 21 marca w miejscowości Al-Mansura, na zachód od Rakki po tym, jak amerykański pocisk trafił w dawną szkołę. Amerykanie nie potwierdzili informacji o ewentualnych ofiarach cywilnych, ale przyznali, że tego dnia w okolicy przeprowadzono 19 nalotów na cele związane z ISIS. Jak donoszą Syryjskie Obserwatorium Praw Człowieka i lokalni aktywiści, tydzień wcześniej prawie 50 osób, głownie cywilów, zginęło po tym, jak zbombardowany został meczet w okolicach Aleppo. Przedstawiciele Pentagonu utrzymują, że trafiony został obiekt, w którym przebywali bojownicy Al-Kaidy, znajdujący się w bezpośrednim sąsiedztwie meczetu, a sama świątynia nie została uszkodzona. Wszczęto jednak oficjalne dochodzenie mające sprawdzić, czy wśród ofiar znalazły się przypadkowe osoby.
Szybko pojawiły się spekulacje, że administracja Trumpa poluzowała regulacje dotyczące minimalizowania strat wśród cywilów przyjęte za czasów Baracka Obamy. Choć rząd amerykański oficjalnie temu zaprzecza, to New York Times donosi, że w ostatnim czasie wojskowi – także na wniosek swoich irackich sojuszników – swobodniej zaczęli podchodzić do przeprowadzania nalotów w gęsto zaludnionych rejonach. Tymczasem niezależna organizacja monitorująca przypadki cywilnych ofiar w Iraku i Syrii Airwars.org szacuje, że obecnie z rąk koalicji ginie więcej cywilów niż w wyniku działań Rosji. W samym tylko marcu zebrała ona doniesienia o ponad tysiącu ofiar, z czego prawie 400 uznano za bardzo prawdopodobne. Pentagon oficjalnie przyznał się do odpowiedzialności za śmierć 220 cywilów od połowy 2014 roku.
Tego wszystkiego mogliśmy się dowiedzieć w ostatnich dniach także z polskich mediów. Nie są to nawet informacje specjalnie szokujące. W końcu w trakcie kampanii wyborczej Donald Trump zapowiadał, że „spuści łomot” ISIS (a dosłownie: „bomb the shit out of them”).
Nikt się również chyba nie spodziewał, że Trump przejmie się faktem, że przy okazji rozbijania sił islamskich ekstremistów śmiertelnym rykoszetem dostać mogą również niewinni ludzie. Nie dziwi także, że Trump nie wyciąga wniosków z wcześniejszych odsłon „spuszczania łomotu” Irakowi, jakim Stany Zjednoczone trudnią się w mniejszym lub większym stopniu nieprzerwanie od 2003 roku. A przecież tak, jak na gruzach państwa irackiego wyrósł samozwańczy kalifat, tak na gruzach zbombardowanych szkół czy meczetów (nawet jeśli do ich bombardowań doszło omyłkowo) wyrośnie zapewne kolejne pokolenie dżihadystów.
czytaj także
Stany Zjednoczone nie są jednak na tej wojnie same. Wśród 68 państw tworzących Globalną Koalicję na Rzecz Walki z ISIS jest także Polska. W jej ramach służą m.in. cztery polskie samoloty F-16. Nie biorą one co prawda udziału w akcjach bojowych, lecz odbywają loty patrolowe i rozpoznawcze. Czy jednak fakt, że to nie polskie rakiety spadają na cele w Syrii i Iraku, zwalnia nas z odpowiedzialności za skutki działania koalicji?
Byłoby to założenie co najmniej naiwne. Rozpoznanie to nieodłączny element przeprowadzenia ataku. Nie można wykluczyć, że zdjęcia dostarczone przez polskie „jastrzębie” wyposażone w zasobniki rozpoznawcze DB-110 wykorzystane zostaną (a może już posłużyły?) do przeprowadzenia nalotu, w którym tragiczną śmierć poniosą niewinni cywile. Nie jest to nieprawdopodobny scenariusz. Przerabiają go właśnie Niemcy, których samoloty tornado na dwa dni przed nalotem fotografowały kompleks budynków, do którego należała zbombardowana szkoła w Al-Mansurze. Trzy dni po nim pojawiły się nad nim kolejny raz, aby ocenić zniszczenia.
Zasadne jest więc zadanie kilku pytań: czy polskie władze w jakikolwiek sposób zainteresowały się i zareagowały na skokowy wzrost liczby postronnych ofiar? Czy Polska ma jakikolwiek wpływ na taktykę stosowaną przez koalicję, w tym w zakresie minimalizacji liczby ofiar cywilnych? Czy materiały zebrane przez polskie F-16 wykorzystane zostały przy planowaniu nalotów, w których śmierć ponieśli cywile?
Nie są to wygodne pytania. Z pewnością o wiele przyjemniej w blasku kamer pozdrawiać stacjonujących w Polsce amerykańskich żołnierzy na uroczystych apelach (choć Antoni Macierewicz udowodnił niedawno, że i to zadanie przerasta jego możliwości) niż podnosić drażliwe kwestie w rozmowach z najbliższymi nawet sojusznikami.
Ale tego powinno się wymagać od władzy, która rzekomo podnosi Polskę z kolan. Tymczasem, gdy na spotkaniu państw koalicji 22 marca w Waszyngtonie sekretarz stanu Rex Tillerson zaapelował do pozostałych członków o zwiększenie zaangażowania w walce z ISIS, Witold Waszczykowski wyraził gotowość do rozważenia rozszerzenia mandatu polskich sił. „Na przykład teraz nasze samoloty wykonują loty patrolowe, ale mogą się przydać w pewnych misjach bojowych”, stwierdził minister.
Dlatego warto zadać jeszcze jedno, być może kluczowe, pytanie: czy aktualnym polskim władzom w ogóle zależy na ograniczeniu liczby ofiar wśród ludności cywilnej w Syrii i Iraku?