Atakujący islam i radykalizujący muzułmańską opinię publiczną, są pożytecznymi idiotami Państwa Islamskiego.
Zamachy w Brukseli pochłonęły jak dotąd życie 31 osób, około 130 jest rannych. To najbardziej krwawy zamach przeciw ludności cywilnej na terytorium Belgii od czasu zakończenia drugiej wojny światowej. Po dwukrotnych zamachach w Paryżu w 2015 roku, tym razem terror uderzył w stolicę niewielkiego państwa, będącą jednocześnie stolicą dużej liczby instytucji zjednoczonej Europy. Brukselskie metro i lotnisko to węzły komunikacyjne całego kontynentu, co dzień przemieszczają się nimi dziesiątki tysięcy pracujących w brukselskich instytucjach obywateli wszystkich krajów wspólnoty, od Portugalii do Estonii, od Szwecji do Malty.
Atak z 22 marca był więc także atakiem na zjednoczoną Europę. Dokonanym w momencie, gdy znajduje się ona w głębokim politycznym kryzysie. Coraz mocniej dochodzą w niej do głosu siły skrajne, szowinistyczne, nacjonalistyczne, pełne populistycznego gniewu, a jednocześnie pozbawione pomysłów na to, jak naprawdę rozwiązać europejskie problemy. Na całym kontynencie brukselskie wydarzenia tylko je wzmocnią. Nie tylko zresztą tam.
W Stanach Zjednoczonych kandydaci prawego skrzydła Republikanów już próbują politycznie wyzyskać tragedię ze stolicy Belgii. Ted Cruz wezwał wczoraj amerykańskie siły policyjne, by w odpowiedzi na terror, wysłać specjalne patrole do muzułmańskich dzielnic amerykańskich miast. Jeszcze dalej poszedł Donald Trump, który obwieścił, że zamachy potwierdzają jego diagnozy: nie doszło by do nich, gdyby belgijska policja mogła stosować tortury i zamknąć granice. Po zamachach w Paryżu poparcie dla Trumpa skoczyło w górę, zamachy w Brukseli będą miały najprawdopodobniej podobne skutki. Terror często przeciąga także umiarkowaną część opinii publicznej ku nierozsądnym pozycjom.
Terror często przeciąga także umiarkowaną część opinii publicznej ku nierozsądnym pozycjom.
Ataki na Brukselę zwiększą wątpliwości co do skuteczności i sensu europejskiego projektu także u obywateli na co dzień nie rozważających nawet oddania głosu na Marine Le Pen, Alternatywę dla Niemiec, czy Nigela Farage’a. Z pewnością pomogą temu ostatniemu w mobilizacji głosów na „nie” w referendum o przyszłości Wielkiej Brytanii w UE. Ryzyko jako spore oceniły rynki finansowe. We wtorek, kilka godzin po zamachach funt jako jedyna globalna waluta tracił do euro, jak twierdzą pytani przez „Wall Street Journal” eksperci, właśnie z powodu obawy Brexitu.
Do zagubienia opinii publicznej przyczyniają się też postawy liderów opinii i mediów, straszących swoich czytelników i słuchaczki, grających na ich uprzedzeniach, uruchamiających oswojone, choć pozbawione kontaktu z rzeczywistością schematy poznawcze. Znamy je i z polskiej debaty publicznej.
Jak zwykle po zamachach można spodziewać się zalewu memów z Sobieskim pod Wiedniem, tekstów, telewizyjnych komentarzy, okładek prasowych atakujących islam, wieszczących „koniec europejskiej cywilizacji”, wzywających do rozprawy z islamem i zamknięciem granic, z wyraźną Schadenfreunde ogłaszających „klęskę multi kulti” i „samobójczej poprawności politycznej”. Na ten wagonik wskakują już media Karnowskich, Lisickiego, Sakiewicza, ale i Leszek Miller. Ten ostatni w środę rano napisał w „Superekspresie” komentarz zaczynający się od poetyckiego wyznania – „Ilekroć słyszę o kolejnej zbrodni islamskich terrorystów, wraca do mnie obraz florenckiego cmentarza i upalnej niedzieli, kiedy składałem kwiaty i zapalałem znicz na grobie Oriany Fallaci” – a kończy diagnozą: „Wczoraj w Brukseli znów zginęli niewinni ludzie. Po raz kolejny okaże się, że masowa imigracja dostarcza bazy społecznej dla radykalnego islamu […]. I dlatego kraje, takie jak Polska, gdzie to zjawisko jeszcze nie występuje, mają prawo powiedzieć: nie chcemy i nie dopuścimy do czegoś podobnego u siebie”.
Trudno dyskutować z całym medialnym antyislamskim kompleksem, silnym w polskich mediach, w kraju, gdzie muzułmanów w zasadzie nie ma. A jednak dyskutować trzeba –inaczej opinia publiczna nie będzie miała żadnych środków do tego, by zrozumieć sytuację poza populistycznymi memami.
Jeśli jednak problemem nie jest „konflikt cywilizacji”, to właściwie co? Zastanówmy się, co wiemy naprawdę o zamachach.
Nie wystarczy zbombardować Syrii
Do zamachów przyznało się Państwo Islamskie. Czy to oznacza, że centrum dowodzenia znajdowało się na terenie Iraku lub Syrii i odpowiedzią zachodu powinna być intensyfikacja działań zbrojnych w regionie, biorąca na cel przede wszystkim pokonanie PI, za cenę dogadania się z Rosją i Assadem? Jak pokazuje napisana po listopadowych zamachach w Paryżu analiza eksperta Brookings Institution, Daniela Bymana – niekoniecznie. PI od Al-Kaidy różniło do tej pory to, że nie prowadziła globalnej wojny w imieniu islamu na wszystkich możliwych frontach – zamiast tego skupiła się na walce o wykrojenie dla siebie na terenie Bliskiego Wschodu quasi-państwa, mającego stać się zalążkiem przyszłego wielkiego kalifatu.
Militarne sukcesy grupy zainspirowały islamskich bojowników na całym świecie. Różne organizacje, wcześniej niezależne lub afiliowane przy Al-Kaidzie zgłosiły swoje podporządkowanie się PI. Często to podporządkowanie nie oznaczało wcale bezpośredniej strategicznej kontroli z Rakki, a jedynie przyjęcie budzącego postrach globalnie rozpoznawalnego terrorystycznego brandu. Choć, jak uważa społeczność wywiadowcza na zachodzie, zamachowcy z Paryża mieli związki z funkcjonariuszami PI w Syrii, to w przyszłości możemy sobie wyobrazić ataki na europejskie cele, podejmowane przez działających niezależnie, zradykalizowanych młodych ludzi, z PI dzielących tylko markę.
Nie wiemy jeszcze, jak wyglądała sytuacja w Brukseli. W środę rano belgijskie służby zidentyfikowały trzech zamachowców . Są oni powiązani z siatką, która przygotowywała jesienne zamachy w Paryżu. Nie wiemy jednak, czy ich działanie było od dawna zaplanowaną w Syrii (albo niezależnie w Belgii) akcją, ich własną odpowiedzią na aresztowanie ostatniego z przebywających na wolności zamachowca z Paryża kilka dni temu, czy desperackim aktem w obawie przed własnym aresztowaniem.
Dlatego w odpowiedzi na kolejny akt terroru nie wystarczą kolejne bombardowania celów w Syrii – choć w ogólnym planie jakieś bombardowania mogą być potrzebne.
Niszczenie militarnych celów PI nie przełoży się bezpośrednio na bezpieczeństwo w Europie, a ewentualne straty wśród ludności cywilnej tylko zradykalizują potencjalnych kandydatów na terrorystów.
Problem tkwi w Europie…
Zamachy z Brukseli pokazują, że problem z terrorem nie tkwi tylko na Bliskim Wschodzie, ale w Europie. I to nie za sprawą niedawnego napływu uchodźców. Wszyscy trzej zamachowcy z brukselskiego lotniska mieli belgijskie obywatelstwo. Obywatelami UE byli też sprawcy zamachów w Paryżu. Europa ma problem z radykalizacją niewielkiej grupy islamskiej młodzieży, którego nie da się łatwo opisać, nie mówiąc o rozwiązaniu.
Na pewno nie opisują go narracje o niezintegrowanym, ziejącym nienawiścią do Europy islamie. Jak pokazują przeprowadzone na Oksfordzie badania tylko jeden na dwudziestu bojowników PI z Europy dołącza do organizacji zrekrutowany w którymś z europejskich meczetów. Zdecydowana większość (75%) dołącza za sprawą sieci przyjacielskich złożonych z rówieśników, często zapośredniczonych przez social media. Rekrutacja do radykalnego, islamskiego terroryzmu przebiega dziś nie w modelu centralnej, jednokierunkowej agitacji, wychodzącej z jednego ośrodka, ale raczej w ramach sieci peer-to-peer. Co czyni walkę z nią szczególnie trudną. Łatwo jest deportować głoszącego nienawistne, antyliberalne kazania imama, o wiele trudniej monitorować rosnącą radykalizację grupy dwudziestolatków porozumiewających się przez zaszyfrowane komunikatory.
Radykalizacji ulegają osoby często w ogóle nie wywodzące się z rodzin religijnych, niejednokrotnie same wcześniej w ogóle nie religijne, mające za to za sobą przypadki antyspołecznych zachowań i konfliktów z prawem. Niektóre z nich wywodzą się z rodzin nigdy nie mających nic wspólnego z islamem. W 2005 roku w Iraku w samobójczym zamachu na amerykański konwój zginęła konwertytka na islam z chrześcijańskiej rodziny z Charleroi. Inny konwertyta, Jean-Louis Denis, został niedawno skazany na 10 lat więzienia za rekrutowanie młodych ludzi w Brukseli w szeregi PI. Sąd w uzasadnieniu wyroku napisał, że Denis „wykorzystywał naiwność młodych ludzi pozbawionych prawdziwej wiedzy na temat, wyznawanej przez nich religii”.
Dla wielu młodych bojowników i bojowniczek islam jest bowiem wygodnym narzędziem, jakie znajdują na drodze własnej radykalizacji, frustracji, rozczarowania – nie ich przyczyną.
Choć jednocześnie nie jest przypadkiem, że wszystkie te uczucia wyrażają się w języku religijnego ekstremizmu, a nie np. postępowej polityki.
Co radykalizuje tych młodych ludzi? Poczucie wykluczenia, instytucjonalnego rasizmu? Z pewnością. Bieda i brak szans? Tak, ale nie wyjaśniają one wszystkiego. Wielu zamachowców z Paryża należało do klasy średniej. Poczucie wyjałowienia demokracji i braku sprawczości? Nie ma tu łatwych odpowiedzi. Tym trudniej przygotować środki przeciwstawiające się tej radykalizacji.
… a zwłaszcza w Belgii
Zamachy z 22 marca to nie pierwszy akt islamskiego terroru w Begi. Do tej pory miał on jednak przede wszystkim związek z konfliktem w Palestynie. Od zamachu na biuro izraelskich linii lotniczych w Brukseli w 1969 roku, do masakry w Muzeum Żydowskim w tym mieście dwa lata temu, islamistyczny terror w Belgii miał wyraźny antysemicki, antyizraelski program, co ułatwiało jego śledzenie i zwalczanie. Dziś jest to o wiele trudniejsze, trudno wskazać jasną agendę terroru.
Belgia, a zwłaszcza Bruksela, w ostatnich latach stała się przy tym centrum europejskiego dżihadu. Jak podaje „The Guardian”, z Belgii na Bliski Wschód wyjechało walczyć w szeregach PI i innych islamistycznych bojówek około 500 osób. Kraj ma niecałe 11 milionów ludności (z czego mniej niż pół miliona to muzułmanie), co w efekcie daje największy odsetek bojowników PI wśród populacji europejskich państw.
Do ogólnych problemów z integracją kolejnych pokoleń imigrantów w Belgii dochodzą też problemy państwa, które – podzielone na wspólnotę walońską i flamandzką – ciągłe głośno zastanawia się, czy w ogóle chce jednym państwem pozostać. Z pewnością nie ma ono atrakcyjnej, obywatelskiej tożsamości dla młodych ludzi z postimigranckich dzielnic.
Zamachy dowodzą też klęski belgijskich służb. Wszyscy zamachowcy byli wcześniej znani policji. Mimo faktycznego stanu wojennego, jaki policja wprowadziła na ulicach w Brukseli w czasie poszukiwania sprawców ataków z Paryżu, służby przeoczyły, że pod ich nosem przygotowywany jest kolejny atak.
Potrzebujemy islamu
Jakie są przyczyny klęski belgijskiej policji? Eksperci wskazują między innymi na fakt braku zaufania do policji w muzułmańskich dzielnicach. Panuje w nich znana także w Polsce kultura „nie sprzedawania na psy”. Policja nie potrafi nawiązać kontaktów z lokalnymi liderami, ci nie czują się w kontaktach z państwem na tyle bezpiecznie, by informować je o niepokojących zjawiskach w swoim sąsiedztwie.
Bez zbudowania takiego zaufania Belgia i Europa nie mają szans rozwiązać problemów terroru. Nie uda się zbudować zaufania, jeśli muzułmanie uznają, że państwo wzięło ich na celownik.
Do wygrania wojny z Państwem Islamskim Europa potrzebuje umiarkowanych muzułmanów i poparcia muzułmańskiej opinii publicznej.
Do wygrania wojny z Państwem Islamskim Europa potrzebuje umiarkowanych muzułmanów i poparcia muzułmańskiej opinii publicznej. Zarówno w Syrii, Iraku, na całym Bliskim Wschodzie, jak i w muzułmańskich dzielnicach europejskich miast. Ekstremiści muszą być izolowani w swoich społecznościach, nie mogą liczyć na ich wsparcie.
Aktorzy, atakujący dziś islam i radykalizujący muzułmańską opinię publiczną, są dziś pożytecznymi idiotami Państwa Islamskiego.
Musimy żyć z terrorem?
Ta wojna nie zakończy się szybko. Niewykluczone, że kolejne ataki nastąpią w tym roku, być może w Londynie, może we Francji przy okazji mistrzostw w Europie w piłce nożnej. Bezpieczna nie jest też Polska – Światowe Dni Młodzieży i Szczyt NATO to z pewnością atrakcyjne cele, a jak widzieliśmy na przykładzie „afery oponowej” nasze służby potykają się o własne nogi. Być może terror znów stanie się częścią życia w Europie, tak jak był nią w Niemczech i Włoszech w latach 70.
Radykalizacja lewicy i prawicy w tym okresie brała się z klęski kontrkulturowych ruchów lat 60. Była tym silniejsza, im silniejsze były represje państwa wobec nich i im mniej przestrzeni dawała ona weteranom roku ’68. Czy dzisiejsza fala radykalizacji także nie wiąże się z brakiem postępowego projektu, zdolnego w sensowny sposób nie zgodzić się na zastaną rzeczywistość? Tak paryskie zamachy z jesieni interpretuje Alain Badiou – w świecie, gdzie dla hierarchicznego porządku wyznaczanego przez pieniądz i władzę nie ma żadnej alternatywy, hipotezy, w imię której można się przeciwstawić wyznaczanym przez nie stratyfikacjom, większości pozostaje tylko frustracja, prowadząca często do nihilistycznej przemocy.
A jednak, nawet gdyby pojawiła się taka alternatywa, problem terroru na długo nie zniknie z mapy Europy. Ma on zbyt wiele przyczyn, by móc go bez trudu zrozumieć – dlatego tak łatwo ten temat zawłaszczany jest przez populistów – i wymaga bardzo skomplikowanych, nie gwarantujących natychmiastowych sukcesów działań – od militarnych, przez policyjne, polityczne, socjalne, po ideologiczne.
By poprawnie rozpoznać przyczyny i zaaplikować właściwe im środki, scena publiczna musi zostać najpierw odebrana żerującym na strachu politycznie i biznesowo populistom – ale właśnie tego dzisiejsze europejskie elity polityczne i intelektualne wydają się nie potrafić.
Jeśli szybko się tego nie nauczą, kontynent podryfuje w naprawdę nieciekawe regiony – islamski terror okazać się może lodołamaczem czegoś znacznie gorszego.
**Dziennik Opinii nr 83/2016 (1233)