Dziennik z Rosji, część druga.
15 października, środa
Z hotelu, położonego na ulicy Marata, w samym centrum Petersburga, tuż przy Newskim Prospekcie, idziemy do Muzeum Rosyjskiego. Miasto mnie zachwyca. Wspaniale zaplanowane, bardzo przestrzenne. Jest zimno, ale słonecznie, wszystko doskonale widać. Krajobrazu nie szpecą byle jak wetknięte w miejską tkankę wieżowce, tu działa planista. Marshall Berman pisał, że Petersburg jest jak okno wybite przez Piotra I na zachód. I rzeczywiście, po Moskwie ma się wrażenie, jakby stanęło się przy oknie będącym źródłem świeżego powietrza.
Muzeum mnie nudzi. Nie takie rzeczy przyjechałem oglądać do Rosji. To tak, jakby dziennikarzy z Rosji męczyć w Polsce Matejką z Malczewskim. Zaciekawiam się dopiero, gdy z kolejnej sali z ikonami przechodzimy do pomieszczania ze sztuką z czasów Piotra I. Płaskie, religijne, silnie symboliczne malarstwo nagle zostaje zastąpione operującym światłocieniem i iluzją trzeciego wymiaru intymnym portretem psychologicznym. „Jakby ktoś włączył światło” – myślę. Mógłbym tu patetycznie napisać, że zobaczyłem w tej sali obietnicę innej Rosji, modernizującej się, przekształcającej, progresywnej, ale po prostu poczułem ulgę, wychodząc z estetycznie opresyjnego otoczenia. Organizatorom zależy, żebyśmy zobaczyli salę z malarstwem Siemiradzkiego. Są chyba przekonani, że kilka rzymskich płócien akademickiego, anachronicznego już w swoich czasach polskiego malarza sprawi nam wielką przyjemność.
Następny przystanek to Ermitaż i wystawa sztuki współczesnej Manifesta. Budziła ona wielkie kontrowersje. Gdy zapowiedziano, że to objazdowe biennale w 2014 roku będzie organizowane w Petersburgu, holenderski oddział Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Sztuki (AICA) wystosował protest, wzywając do bojkotu imprezy odbywającej się w kraju, gdzie prześladuje się mniejszości etniczne i seksualne, a artyści zamykani są w więzieniach za swoją działalność. Podczas prac nad wystawą Rosja zaangażowała się w konflikt na Ukrainie i dokonała aneksji Krymu. Do bojkotu nawoływało także Obywatelskie Forum Sztuki Współczesnej, a słynny artystyczny kolektyw Szto Diełat’ wycofał się z udziału w projekcie. Z kolei pracujący przy wystawie artyści i kuratorzy, tacy jak kierująca jej programem publicznym Polka Joanna Warsza, przekonywali, że ta wystawa to minimum wolności, jakie możliwe jest w Rosji Putina, że stanowi ona pomost do liberalnej rosyjskiej opinii publicznej w samej Rosji i pozwala wyrazić treści, na które nigdzie indziej nie ma miejsca.
Kto miał rację? Mam wrażenie, że zbyt mało widziałem, by móc rozstrzygnąć. Organizatorzy wizyty udostępnili nam jedynie główną wystawę Manifesta, której kuratorem jest Niemiec Kasper König, i to zaledwie na czterdzieści minut. Na pewno jest dobra sztuka współczesna, świetnie zainscenizowana. Pierwsze miejsce w Rosji, w którym nie miałem poczucia obcości.
Ale przechadzając się wśród kolejnych instalacji, zadawałem sobie pytanie: czy tego właśnie potrzebuje dziś tutejsza publiczność?
Jasne, nie można było oczekiwać, że wystawa zostanie zbudowana wokół rosyjskiej sztuki krytycznej. Grupy Wojna nie można było zaprosić nie tylko przez cenzurę i policyjne represje, ale także dlatego, że na ogół to ona sama się zaprasza. Jednak nawet dość pobieżny przegląd wystawy dawał poczucie, że zbyt wiele dzieł jest całkowicie oderwanych od miejscowych problemów. W jednej z instalacji widzimy portrety gwiazd popkultury „dekonstruowane” – jak głosi kuratorski opis – „przy pomocy leninowskiej teorii reprezentacji”. Taki koncesjonowany na Zachodzie radykalizm, wrzucony w miejsce, gdzie władza ręcznie, brutalnie rozprawia się z niepokorną kulturą, gdzie problem stawiany przez znaczące „Lenin” jest zupełnie inny, wydaje się dość niepoważny. Z drugiej strony mamy jednak prace subtelnie odwołujące się do problemów za oknem, na przykład akwarele z portretami słynnych homoseksualistów Marlene Dumas – w innym kontekście uchodzić by mogły za „homoseksualną propagandę”, zakazaną tu prawem.
Kilka dzieł nawiązuje do historii rosyjskich i radzieckich awangard, nowatorskiej sztuki szukającej nowych zmysłowych form, które miały towarzyszyć radykalnym zmianom społecznym i je stymulować. Thomas Hirschhorn w jednej z najbardziej efektownych prac na wystawie zatytułowanej Abschlag przedstawia makietę wysadzonego w powietrze typowego petersburskiego bloku. Wybuch odsłania przekrój budynku: widzimy wnętrza mieszkań inteligentów znad Newy. Wśród wysłużonych sprzętów wiszą arcydzieła radzieckiej awangardy: El Lissitzky, Malewicz itd. Zerwijmy fasadę konserwatyzmu, odkryjmy rewolucyjną energię w historii, wykorzystajmy ją do demokratycznej odnowy Rosji – wydaje się mówić ta praca; można by tylko przyklasnąć. A jednak nie jest to takie proste. Na stronach „Blouin Artinfo” Anna Kats zarzuca Hirschornowi, że zupełnie ignoruje kontekst, w jakim działa: w Rosji Putina tradycje awangardy sprzedawane są jako elementy nacjonalistycznego dziedzictwa, wyprane z jakichkolwiek emancypacyjnych treści.
Nawet jeśli tak jest, to czy Manifesta nie mogłaby być polem negocjowania znaczeń takich zjawisk jak Malewicz? Odzyskiwania ich źródłowego znaczenia? Czy ogłoszenie – jak zrobili to też niektórzy krytycy Manifesty w Polsce – że cokolwiek robimy dziś w Rosji, służy to legitymacji władzy, nie jest politycznie i artystycznie przeciwskuteczne? Manifesta to nie tylko wystawa, to także bogaty program publiczny, działania w przestrzeni miejskiej i instytucjach publicznych. I to sami mieszkańcy Petersburga powinni w pierwszym rzędzie ocenić, na ile biennale wniosło jakiś świeży powiew, a na ile zostało zawłaszczone przez władzę. Mnie przekonuje to, co napisał petersburski poeta i aktywista Paweł Arseniew: „Im bardziej Rosja pogrążać się będzie w izolacji (na własne życzenie oraz w wyniku nakładanych na kraj „sankcji kulturalnych”), tym trudniej będzie jej się wydostać z własnych paradygmatów i w ogóle myśleć o takiej konieczności. Brak dialogu i wymiany kulturalnej z innymi krajami jest klasie rządzącej na rękę, uprości to jej otumanianie ludzi euroazjatycko-stalinowską mitologią”. Jakkolwiek Manifesta nasuwa wątpliwości, takie inicjatywy, przy całym ryzyku, wydają się w Rosji pożyteczne. Władza nigdy nie jest kompletna, każdy proces zawłaszczenia pozostawia jakąś wolną resztkę, na której można pracować.
Po sztuce współczesnej obiad, restauracja Masza i Niedźwiedź. „Tradycyjna rosyjska kuchnia”, zachwalają nasi przewodnicy. Na początek barszcz ukraiński. Ktoś z Polaków zwraca uwagę, że to przecież ukraińskie danie.
– Rosja, Ukraina, jeden kraj – odpowiada Dima. Nie wiemy, czy to żart.
Siedzę obok niego przy obiedzie, próbuję nawiązać rozmowę, ale na każde pytanie obrusza się, jakbym mu przeszkadzał w jedzeniu, odburkuje monosylabami.
Naprzeciw Maszy i Niedźwiedzia piękna secesyjna kamienica z wijącymi się kutymi dekoracjami i witrażami na fasadzie. Nie tylko przykład znakomitego rzemiosła artystycznego, ale także kupieckiej Rosji, zupełnie pogrzebanej przez rewolucję i zapomnianej także przez obecną falę restauracji.
Do końca dnia już tylko szacowne muzea. Sobór Kazański, Twierdza Pietropawłowska. Sobór zbudowany na planie centralnym, z kolumnadą wyglądającą jak przeszczepiona z placu Świętego Piotra. W środku wierni. Palą świeczki, modlą się – pierwszy wyraz nieupolitycznionej oddolnej religijności, jaki tu widzę. Prawosławni duchowni, w ciężkich, przetykanych złotem fioletowych ornatach, basowo mruczą jakąś religijną pieśń. Tempo powolne, transowe, usypiające. Teatralizacja religii jeszcze dalej posunięta niż w katolicyzmie. Choć w katolicyzmie ma ona radośniejszy charakter. Budowniczowie barokowych kościołów, projektanci szat liturgicznych, twórcy spektaklu mszy trydenckiej zawsze wydawali mi się kryptoateistami bawiącymi się formą, niegdyś może odnoszącą się do jakiejś transcendencji. Tu wszystko jest w jakiś mroczny sposób sieriozne.
Po drodze do Twierdzy mijamy wydział prawa petersburskiego uniwersytetu.
– Tu kształciło się czterech przywódców naszego państwa – mówi nasza przewodniczka. – Kiereński, Lenin, Miedwiediew i Putin. Oni wszyscy nasi.
Śmieje się szczerym, serdecznym śmiechem.
Nie wyobrażam sobie, by w Polsce jakikolwiek przewodnik chwalił się, że Józef Cyrankiewicz kończył Uniwersytet Jagielloński. Choć akurat tu postawa Rosjan wydaje mi się historycznie mądrzejsza.
Szkoda, że nie podzielają jej nasi opiekunowie z Centrum, z prezesem Bondarenką na czele, starający się sprawić wrażenie, że wiek dwudziesty nigdy się w Rosji nie zdarzył.
W Twierdzy najbardziej zaciekawił mnie sklep z pamiątkami prowadzony przez małżeństwo przybyszy z Azji Środkowej. Do kupienia czapki budionowki, pozłacane popiersia Lenina, Stalina i Putina w różnych rozmiarach, koszulki z półnagim Władimirem Władimirowiczem trzymającym karabin maszynowy w pozie à la Rambo. Polityka i historia miesza się z popkulturą, kubki z Putinem stoją obok kubków z Johnnym Deppem jako Jackiem Sparrowem.
Kolację mamy jeść w Piwnicy pod Bezpańskim Psem.
– To bardzo ważne miejsce na mapie Petersburga, swoja wiersze czytali tu Achmatowa, Majakowski i Błok – zachwala nam je Dima.
Tak, tylko było to sto lat temu. Dosłownie. Mniej więcej wtedy, gdy centrum towarzysko-artystycznego życia w Krakowie mieściło się w Jamie Michalika. W Jamie są przynajmniej meble z epoki i piękny witrażowy dach, Bezpański Pies wygląda jak jeden z niezliczonych krakowskich barów piwniczych dla turystów i studentów AGH.
Kolacji towarzyszy program artystyczny – monodram o historii zespołu, który podczas drugiej wojny światowej jeździł na front z programem patriotycznych pieśni Bij wroga!. Autorem jest Leonid Utiosow, jeden z pionierów jazzu w ZSRR, gwiazda najsłynniejszej komedii czasów stalinowskich – Świat się śmieje! Utiosow opowiada tu swoją własną historię, zespół śpiewa pieśni, które sam z muzykami wykonywał dla żołnierzy. Czuję się jak widz spektaklu z Misia Barei, na którym Stanisław Tym dosłownie rwał sobie włosy z głowy. Tylko czekam, aż ze sceny padnie: „A gdy zabrakło amunicji, znów najlepszą pociechą były słowa piosenki: koleżeńskiej, żołnierskiej, prostej”.
Gdy aktor śpiewa, jak dzielna Armia Czerwona odbije najpierw Krym, a potem zdobędzie Warszawę, robi mi się nieswojo.
Bardziej od spektaklu ciekawi mnie jednak publiczność. Jak to odbierają sami Rosjanie? Na sali głównie ludzie w średnim wieku. Wyglądają jak niższa klasa średnia w swoich najelegantszych strojach na „wieczór z kulturą”. Jest też trochę ludzi młodych. Moją uwagę przyciągają chłopak i dziewczyna, na oko 25–30 lat. Oboje piękni, świetnie ubrani, elegancko, trochę alternatywnie, ale bez wrażenia dziwactwa. Można by ich sobie wyobrazić na wernisażu czy alternatywnym koncercie w dowolnej europejskiej stolicy. Wydają się świetnie bawić. Śmieją się, klaszczą, patrzą na scenę z zainteresowaniem, na końcu podnoszą się do owacji na stojąco. Co oni tu robią? Są tu ironicznie czy na serio? Naprawdę się tym ekscytują, czy jest tu jakiś poziom meta, którego nie łapię?
Po spektaklu chcę kupić z kolegami krytykami jakieś piwo do hotelu na dobry początek wieczoru. Nie da się. Od dwudziestej drugiej prohibicja, alkoholu sklepy nie sprzedają, piwo wyłącznie w knajpach. Nasi gospodarze mówią nam z dumą o tym rozwiązaniu. I oczywiście dodają, że „nie przeczytamy o tym w polskiej prasie”, gdzie Rosję się przedstawia jako kraj zataczających się po ulicach alkoholików, a tu proszę: żadnych pijaków na ulicach nie ma. Z tego, co rozumiem, przepis jest świeży; zobaczymy, jak długo pociągną sklepy całodobowe.
Naprzeciw naszego hotelu znajdujemy bar Piwna Kartka. Okazuje się, że to multitap z piwem rzemieślniczym. W końcu obsługa mówiąca po angielsku. Rozmawiając o piwach górnej i dolnej fermentacji, IPA-ch, APA-ch i bitterach, mogę się w końcu dogadać z Rosjanami. Piję dobry, miejscowy, ciemny, ciężki i gorzki Russian Imperial Stout. Cena prawie dwa razy taka jak w warszawskich Kuflach i Kapslach czy Cudach na Kiju. Ale też nie wyższa niż małego Newskiego w Bezpańskim Psie.
Przed snem przeglądam sieć. Znajomi z Rosji i Polski wrzucają na fejsa informacje o wypowiedzeniu przez władze Moskwy umowy najmu niezależnemu teatrowi Teatr.doc.
Czytaj pierwszą część dziennika z Rosji
Kolejna część już w środę.