„Żyjemy w wielkim więzieniu i nikogo to nie obchodzi” – to zdanie słyszę w Palestynie najczęściej.
Wieczorami, na tyłach wynajmowanego przeze mnie domu w palestyńskim Betlejem, nasłuchuję odgłosów dobiegających z okolic Aida Camp. To tam, w równie niewielkim jak Betlejem miasteczku Bajt Dżala, każdego dnia dochodzi do większości starć izraelsko-palestyńskich, jakie mają miejsce w mojej najbliższej okolicy. Te wieczory, pełne doniesień o rannych i atakujących, przepełnione hukami, odgłosami strzałów i syren, nieraz wypełnione strachem i obawami ale przerywane swobodnymi rozmowami o niczym i śmiechem – bo nie można bać się cały czas – te wieczory zapamiętam najlepiej.
Mój przyjazd do Betlejem przypada na moment szczególny. Świat obiega wiadomość o porwaniu trzech młodych Izraelczyków. Oskarżony zostaje Hamas. Późnymi wieczorami i nocami izraelskie wojsko przeszukuje palestyńskie domy. Dochodzi do pierwszych aresztowań, które trwają tygodniami (w ich wyniku do 26 lipca aresztowanych zostaje ponad 2,5 tysiąca osób). Palestyńczycy, z którymi rozmawiam w Betlejem, Bajt Dżala i Bajt Sahur, mają nadzieję że porwani zostaną odnalezieni żywi. Lokalna policja oraz inne jednostki interwencyjne prowadzą poszukiwania, chcąc zapobiec najgorszemu. – Nie chcemy trzeciej Intifady. Odebraliśmy naszą lekcję – mówią moi rozmówcy. Niestety, media donoszą, że porwani 12 czerwca nastolatkowie zostali zamordowani.
Informacja o zabójstwie zaognia sytuację. Izraelscy żołnierze zachowują się w Palestynie jeszcze bardziej swobodnie. Trwają aresztowania. W położonym w pobliżu Jerozolimy lesie zostaje spalony żywcem 16-letni Palestyńczyk. Ma to być akt rewanżu dokonany przez żydowskich ekstremistów. Co jakiś czas dochodzi także do ataków na Palestyńczyków ze strony izraelskich osadników. Nadciągają dużymi grupami, rzucają kamieniami w ludzi i samochody, strzelają do zbiorników z wodą, pozbawiając jej palestyńskie domy, blokują ulice, uniemożliwiając ludziom powrót do mieszkań, podpalają drzewka oliwne. Mieszkańcy palestyńskich miasteczek przekazują sobie ostrzeżenia przed wyjazdami nad Morze Martwe, na drogach regularnie dochodzi do prób spychania samochodów z palestyńskimi rejestracjami z jezdni.
W rozmowach Palestyńczycy nie dowierzają – przynajmniej część z nich – że mord na żydowskich 16-latkach i 19-latku popełnił Hamas. Nie wierzą, że mogło się to odbyć bez wiedzy czy nawet współpracy ze strony izraelskiej. Ponieważ porwanie dwójki nastolatków ogłoszono w czasie, gdy za sprawą prowadzonego przez około trzystu palestyńskich więźniów strajku głodowego udało się nieco nagłośnić problem przetrzymywania Palestyńczyków w aresztach bez wyroku sądowego, moi rozmówcy pozostają podejrzliwi. Nie ma możliwości porwania Izraelczyków w regionie pozostającym pod całkowitą kontrolą Izraela, monitorowanym przez kamery, położonym w pobliżu drugiego pod względem wielkości izraelskiego obozu wojskowego na Zachodnim Brzegu, mówią.
Gdy media obiega wiadomość o tym, że porwanie zostało zgłoszone na policję przez jedną z ofiar, a rozmowa trwała 27 sekund i nikt z tym zgłoszeniem nic nie zrobił przez sześć kolejnych godzin, teoria spiskowa zaczyna być jeszcze bardziej przekonująca. – Trzy lata temu w zamian za uwolnienie jednego izraelskiego żołnierza byli w stanie przetrząsnąć Palestynę i uwolnić ponad tysiąc palestyńskich więźniów, a teraz nie reagują na zgłoszenie porwania trzech żołnierzy?! Nie wierzę! – wykrzykuje w moją stronę młody Palestyńczyk, przekonany o tym, że poszukiwani byli żołnierzami. Tożsamość porwanych to dla Palestyńczyków kolejna zagadka. Zaraz po zaginięciu nastolatków palestyńskie służby otrzymały zawiadomienie o porwaniu żołnierzy. Także telewizyjne serwisy informacyjne informowały o żołnierzach. Informacja, która obiegła świat, dotyczyła jednak uczniów szkół talmudycznych.
– To niemożliwe, żeby Izrael nie wiedział, kogo porwano. Jestem pewien, że to byli żołnierze, ale oni nigdy tego nie przyznają – mówi mi tutejszy lekarz. – Izrael chce trzeciej intifady. Dlatego potrzebują tej śmierci. Chcą mieć wymówkę dla tego co robią – twierdzi kolejny z moich rozmówców. Mimo napiętej sytuacji moi pierwsi rozmówcy wydają się optymistami. Szybkie zakończenie całej sprawy wciąż wydaje się możliwe. Z każdym kolejnym dniem ich obawy zaczynają jednak rosnąć, a teoria, zgodnie z którą Izrael zaplanował pewne wydarzenia, by doprowadzić do konfliktu, pojawia się coraz częściej. Ale po co Izraelowi ten konflikt? – dopytuję młodego lekarza. – W wyniku pierwszej intifady straciliśmy dużo ziemi. Izrael zabrał nam najpiękniejsze miejsca. Chcieliśmy je odzyskać, ale przez drugą intifadę straciliśmy jeszcze więcej. Kiedy latają kule i giną ludzie, wtedy nie myślisz o ziemi. Myślisz o tym, żeby przeżyć. Jeśli dojdzie do trzeciej intifady, Izrael nie tylko zabierze nam jeszcze więcej ziemi, ale także aresztuje i pozbawi życia wielu z nas, ilu tylko będzie chciał. I o to im właśnie chodzi – odpowiada.
Wraz z nadejściem Ramadanu konflikt zaostrza się po raz kolejny. Zaostrzają się ataki na izraelskie punkty kontrolne oraz wieże strażnicze przy palestyńskich zabudowaniach. Dla mieszkańców Betlejem, Bajt Dżala i Bajt Sahur miejscem codziennych starć są okolice Aida Camp, który znajduje się w samym centrum Zachodniego Brzegu. Każdego wieczoru po modlitwie coraz liczniejsze grupy Palestyńczyków ruszają pod oddzielający Palestynę i Izrael mur w pobliżu wspomnianego obozu dla uchodźców. Setki ludzi (około 500 osób każdego dnia), przede wszystkim mężczyzn i przede wszystkim muzułmanów, rzucają kamieniami w wieżę strażniczą z izraelskimi żołnierzami w środku. Obok kamieni padają fajerwerki, czasem także koktajle Mołotowa i foliowe torebki wypełnione farbą. Wokoło płoną opony. Ludzie krzyczą. Ale mur stoi niewzruszony. Krótkofalówka znajomego policjanta nadaje non stop. Znajomy przekazuje: „dwóch rannych w nogę, mężczyzna postrzelony w głowę, Hamas zwołuje do oporu, sześćset osób nadciąga pod mur, dziś będzie się działo, chcesz zobaczyć?”. Od dwóch tygodni wytrwale odpowiadam „nie”. Jednak wielu ludzi chce to zobaczyć.
W położonej na skrzyżowaniu niewielkich uliczek kawiarni w Bajt Dżala dzielę owocową fajkę wodną wraz z młodym, wytatuowanym mężczyzną. To znajomy znajomego. Po pół godzinie palenia oznajmia, że jednak pójdzie zobaczyć, co dzieje się pod murem. Izraelska kula trafia go w nogę, rozłupuje kość i przechodzi przez genitalia. Wczesnym wieczorem, jadąc samochodem przez miasteczka, których granice wciąż wydają mi się dość płynne, widzę zmęczone twarze Palestyńczyków. Większość z nich pości ze względu na Ramadan. W Palestynie nie ma bieżącej wody, na dostawy trzeba czasem czekać nieznośnie długo. Na ulicach płoną kosze na śmieci, słychać głośne narzekania na palestyńskie władze. Policja ma nowy problem – niewielkie grupy młodych chłopaków z okolicznych wiosek, którzy – wykorzystując sytuację – wzięli się za włamania i kradzieże, głównie samochodów.
Uderza, że w ciągu dnia życie toczy się bez zmian. Ludzie pracują, świętują, odpoczywają. Akompaniament w postaci strzałów, krzyków i wybuchów otrzymujemy dopiero po zmroku. Na razie.
Razem ze znajomymi pieczemy warzywa w folii aluminiowej na ognisku. Rozmawiamy o sytuacji, ale jest jakoś inaczej. Już nie podskakuję na odgłos strzałów. Nie wiem, czy się oswoiłam, czy znieczuliłam. Bez wątpienia pewna część mnie nie chce dopuścić do świadomości tego, co się dzieje. Stworzyłam sobie kokon, który pozwala mi skupić się na pracy i uniknąć strachu. Nie lubię go i potrzebuję jednocześnie. Jeden ze znajomych mówi, że nie chce się zbytnio wczuwać w sytuację, bo boi się, że sięgnie po broń i zacznie walczyć. Drugi ma na swoim koncie trzy izraelskie kulki w nogę oraz izraelskie więzienie. Mówi, że już niczego się nie boi. Wtedy przypomina nam o sobie jego krótkofalówka. Rakiety spadają na Har Gelo, Gelo i Jerozolimę. Wszystkie trzy miasteczka są oddalone od nas o zaledwie kilka kilometrów w linii prostej. Wchodzimy na dach domu, w którym mieszkam, żeby zobaczyć, co się dzieje. Zaskakuje mnie głośny huk, pochodzący bez wątpienia z mojej bliskiej okolicy. Rozglądam się i widzę, że w domu oddalonym ode mnie o jakieś 150 metrów rodzina świętuje urodziny swojej młodej członkini. Huk pochodzi z przekłuwanych balonów. Życie toczy się dalej…
…ale coraz bardziej się zmienia. Izraelskie wojsko rozpoczyna ofensywę lądową w Strefie Gazy. Doniesienia o kolejnych rannych i zabitych, wśród których nie brakuje najmłodszych, doprowadzają ludzi do płaczu, złości i agresji. Wszyscy mówią o Gazie. W telewizji w kółko lecą filmiki przedstawiające bombardowane miasto, ranne dzieci, płaczące kobiety oraz mężczyzn wspominających pierwszą i drugą intifadę. W telewizji al-Mayadeen widzę kilkuletniego chłopca, który opowiada o swoim życiu w ciągłym strachu i w obliczu otaczającej go ze wszystkich stron śmierci. Mówi, że woli umrzeć niż żyć jak teraz. Nie chce takiego życia. Patrząc na to wszystko, nie jestem w stanie przewidzieć, że zaledwie kilka godzin później na ulicach Betlejem i Bajt Dżala zobaczę ludzi, którzy świętują. Palestyńczyków obiega informacja o porwaniu przez Hamas izraelskiego żołnierza. Wychodzę na ulice i widzę młodych mężczyzn objeżdżających miasto samochodami, z których dobiega głośna muzyka. Z niektórych samochodów wystrzeliwane są imponujące i niewątpliwie drogie fajerwerki. Część ludzi w rękach trzyma flagi, śpiewa, tańczy na ulicach. Część przecząco i niedowierzająco kręci głowami. Dostrzegam pierwsze wyraźne i nieekonomiczne podziały. Między moimi znajomymi po raz pierwszy dochodzi do bardzo żywej dyskusji, która budzi we mnie lęk. Krzyczą, wymachują rękami i spierają się między sobą o sposoby walki z okupacją. Czy rzucanie kamieniami w mur może cokolwiek zmienić? Czy nie jest tak, że kolejni ranni ponoszą obrażenia całkowicie bezsensownie? Co w ogóle jest sensownym rozwiązaniem w sytuacji, w której znalazł się naród – w tym chrześcijańscy i muzułmańscy Palestyńczycy?
– Tego właśnie chcą Izraelczycy. Skłócić nas ze sobą. Robią to od lat – szepcze do mnie koleżanka siedząca obok mnie na materacu. Jedną z linii podziałów, które przebiegają przez palestyńskie społeczeństwo, tworzy religia. W Betlejem, Bajt Dżala i Bajt Sahur mieszka zdecydowana większość palestyńskich chrześcijan – pozostających w Palestynie religijną mniejszością. Krzyże oraz najrozmaitsze przedstawienia Matki Boskiej i świętych można zobaczyć nie tylko w kościołach, ale także w restauracjach, cofee shopach, na budynkach mieszkalnych oraz na szyjach tutejszych katolików. Dość często słyszę od nich, że właśnie dzięki obecności ludzi różnej religii oraz znacznej liczbie turystów, którzy przez cały rok odwiedzają „ziemię świętą”, tutejsi muzułmanie są – jak mówią – „bardziej otwarci”.
– Większość moich przyjaciół to muzułmanie. Razem się bawimy, pijemy piwo, chodzimy tańczyć. Gdybyśmy mieszkali w Jatcie, taka przyjaźń byłaby niemożliwa – mówi mi znajomy chrześcijanin. Osobiście różnorodność religijną ludzi, z którymi się tu zaprzyjaźniłam i z którymi spotykam się na co dzień, zauważam dopiero podczas rozmów o konflikcie. Nie znaczy to jednak, że linia podziału przebiega prosto. Co prawda rzucanie kamieniami w mur dla moich chrześcijańskich rozmówców zwykle jest jedynie wyrazem bezmyślności, to jednak wiem, że kamienie znajdują się nie tylko w rękach muzułmanów.
I choć to od muzułmanów słyszę tak zdecydowaną opinię, że codzienne starcia są wyrazem oporu, słusznej walki oraz wynikiem potrzeby psychologicznej wynikającej z życia pod okupacją, wiem, że w Palestynie nic nie jest proste i oczywiste.
21 lipca, po ulicznym świętowaniu, ale także śmierci 200 osób w Gazie, palestyńskie miasta wyglądają jak wymarłe. Wszystko jest zamknięte, ludzie nie idą do pracy, nie prowadzą żadnych usług i nie bardzo mają dokąd się udać. W Betlejem pod wieczór otwierają się dwa sklepy, ale zaraz po otwarciu młodzi muzułmańscy mężczyźni każą je zamknąć. Do dziewiątej wieczorem miasto śpi. Potem zaczyna się to co zwykle. Rzucanie kamieniami i strzały. Z domu wywołuje mnie manifestacja kobiet, które z flagami Hamasu w rękach wykrzykują hasła, w których odcinają się od władz Autonomii. Mijają grupę policjantów, na twarzach których widzę uśmiechy. Nie umiem ich odczytać, ale słyszę wygłoszony w języku angielskim komentarz, że gdyby Hamas przejął władzę, nie mogłyby chodzić po ulicach, wyglądając tak, jak wyglądają teraz – w strojach odsłaniających ciało i rozpuszczonych włosach na widoku wszystkich. Na ulicach znajdujących się w pobliżu Aida Camp stoją tłumy mężczyzn. Większość z nich przyszła zobaczyć, co się dzieje. Stoję między nimi. Ktoś częstuje mnie papierosem i zagaduje, tymczasem przed nami zaraz po stworzeniu przez Izraelczyków dymnej zasłony dostrzegamy zielone światełka ze snajperskich karabinów, a po chwili także kroczących za zasłoną izraelskich żołnierzy. W pewnym momencie brama w oddzielającym Izrael od Palestyny murze otwiera się. Wyjeżdżający z niej izraelski jeep zaczyna strzelać. Jest to scenariusz, który powtarza się każdego dnia. Jedyną zmienną jest broń, której używają. Czasem jest to M16, czasem gaz łzawiący, granaty hukowo-błyskowe czy siedzący wewnątrz samochodu snajperzy. Każdego dnia rannych zostaje minimum dwadzieścia osób. Zdarza się, że rany okazują się śmiertelne.
Palestyńska policja oraz inne służby specjalne starają się pacyfikować zbiegowiska. Rozmowy z rzucającymi kamienie nie przynoszą jednak pożądanego rezultatu. Część osób dodatkowo zaczyna rzucać kamieniami w budynki wspomnianych służb, uznając je za spiskujące z Izraelem. Manifestowanie poparcia dla Hamasu i niechęci do władz Autonomii niepokoi rząd oraz popierającą go część obywateli. 23 lipca w okolice codziennych starć przy Aida Camp zostają wysłane specjalne służby policji, których celem ma być powstrzymanie wszelkich zamieszek. Kiedy je mijamy, znajomy adwokat krótko komentuje: „Z nimi się nie zadziera”. Pół godziny później dowiadujemy się jednak, że izraelskie wojsko jest innego zdania. Po otwarciu bramy z jeepa wyrzucony zostaje gaz łzawiący. Policja wycofuje się. Wydarzenia rozgrywają się więc zgodnie z dobrze znanym scenariuszem: rzucanie kamieniami, snajperzy, ranni, zabici…
Izraelski atak na służby, które miały powstrzymać atak na wieżę z izraelskimi żołnierzami jest dla wielu potwierdzeniem przypuszczeń, że Izraelczycy chcą tego konfliktu i dążą do niego nawet wtedy, gdy strona Palestyńska dąży do jego powstrzymania. – Jeśli nic nie robimy, zaczynają nas prowokować – mówi mi mężczyzna, od którego zaraz usłyszę o śmierci jego przyjaciela z Betlejem. – Zginął w sklepie, wdał się w dyskusję z żołnierzem, więc go zastrzelili. Tak po prostu.
Coraz częściej słyszę nie tylko o zabójstwach, ale także o aresztowaniach. Co jakiś czas ludzie dzielą się ze mną informacją o swoich zamiarach kupienia broni, by w razie konieczności móc obronić swoje rodziny. Palestyna nie mówi jednym głosem, ale w każdym z głosów, które słyszę, pobrzmiewa cierpienie, strach lub brak zgody na okupację. „Żyjemy w wielkim więzieniu i nikogo to nie obchodzi” – to zdanie słyszę najczęściej.
Słucham więc i piszę, bo wierzę, że wielu to jednak obchodzi.
Czytaj także:
Przemysław Wielgosz, Gaza. Krwawy pomnik bierności
Nathalie Tocci, Izraelsko-palestyńska otchłań przemocy. Co ma robić Europa?
Londyn solidarny z Palestyną [Fotorelacja Jarosława Pietrzaka]