W połowie grudnia policja uprzątnęła z ulic Hongkongu resztki barykad po trwających tam 75 dni demokratycznych protestach.
Władze miasta i ich mocodawcy z Pekinu ogłosili powrót do normalności i przystąpili do identyfikacji „podżegaczy”. Jednak żaden z problemów, który pchnął ludzi na ulice, nie został rozwiązany. Pekin nie chce słyszeć o demokracji w Hongkongu, licząc, że poprawa warunków bytowych złagodzi frustrację mieszkańców. Czy to jednak wystarczy?
Raz tylko w czasie protestów uwaga miejscowych mediów skupiła się na innym wydarzeniu. 2 listopada pracujący w Hongkongu 29-letni angielski bankier, Rurik Jutting, poinformował policję o zamordowaniu dwóch młodych kobiet. Ciało jednej znaleziono okaleczone, drugiej poćwiartowane w walizce. Jutting, który nie stronił od alkoholu i narkotyków, z obiema utrzymywał kontakty seksualne. Tragedia wstrząsnęła miastem, ale nawet ona znalazła swoje miejsce w narracji protestu: otóż istnieją dwie twarze Hongkongu. Ta, która tak dobrze wypada na pocztówkach i w kolorowych magazynach – rozświetlone biurowce, luksus i hedonizm – oraz druga, bardziej skrywana, choć nieodzowna dla egzystencji miasta – setki tysięcy ludzi pracujących za marne pieniądze, często wykorzystywanych. Trudno powiedzieć, czy akurat te dwie dziewczyny z indonezyjskiej wioski, zatrudnione jako pomoc domowa za 500 dolarów miesięcznie i dorabiające w sex klubach, miały jakąś polityczną świadomość. Jest natomiast całkiem prawdopodobne, że Jutting, absolwent Cambridge od czterech lat pracujacy w bankowości, z dochodem przekraczającym pół miliona dolarów rocznie, był przeciwny demokratycznym protestom.
Jeszcze przed główną eksplozją społecznego niezadowolenia „wielka czwórka” firm konsultingowych (w tym Ernst & Young i Deloitte) wykupiła ogłoszenia w miejscowych gazetach, przestrzegając, że protesty mogą „podważyć atrakcyjność Hongkongu jako celu inwestycji i prowadzenia biznesu”. Ostatnia wpis Juttinga na Facebooku pochodzi z 31 października: „Pieniądze DAJĄ szczęście. Rosnące bogactwo Azjatów czyni ich szczęśliwszymi, choć bardziej kobiety niż mężczyzn”.
Money, money, money
Hongkong, odkąd przestał być wioską rybacką, zaczął wprowadzać w życie prostą ideę polityczną: miało to być miejsce do robienia pieniędzy, gdzie podatki i poziom redystrybucji są niskie, a płace (większości) i związki zawodowe trzyma się pod kontrolą. Demokracja jest zbędna, prowadzi bowiem do populizmu i jałowych konfrontacji – rzeczy mało dla biznesu korzystnych. Kiedyś zgodni byli co do tego Anglicy, teraz Pekin oraz – zarówno wtedy, jak i dziś – lokalna elita finansowa oraz międzynarodowe korporacje mające tu swoje siedziby.
Gdy Londyn wyraża teraz zrozumienie dla demokratycznych aspiracji młodych mieszkańców Hongkongu, to „Dziennik Ludowy”, tuba propagandowa Pekinu, nazwana z angielska „People’s Daily”, odpowiada: „W ciągu 150 lat kraj, który puszy się na wzór demokracji, nie dał naszym braciom z Hongkongu nawet jednego jej dnia”. I w zasadzie ma rację. Wypływają teraz wprawdzie dokumenty z lat 50. i 60., które pokazują, że Londyn – napotykając zasadniczy sprzeciw Pekinu – nosił się z myślą o demokratyzacji, a nawet usamodzielnieniu Hongkongu. Faktem jest jednak, że Anglikom, przynajmniej przez większość swojego panowania, odpowiadał kolonialny autorytaryzm idący pod rękę z leseferyzmem. Brak demokracji tłumaczono rzekomą „apolitycznością” Chińczyków albo ich niedojrzałością do samodzielnego rządzenia. Takie opinie słychać było w Londynie jeszcze w latach 90., gdy dobiegały końca rządy Margaret Thatcher. Gubernatorami kolonii mianowano zwykle dyplomatów lub urzędników korony, często tzw. znawców Orientu, a zwłaszcza „chińskiej mentalności”, chętnie podtrzymujących stereotypy o swoich poddanych.
Uczynić Hongkong choć w części demokratycznym chciał ostatni gubernator z nadania, Chris Patten. Inaczej niż większość swoich poprzedników, Patten był politykiem, nie stronił więc od mediów i zaglądał do biednych dzielnic. Do kolonialnego zbytku, w którym przyszło mu urzędować, miał stosunek ambiwalenty – trochę wyrzutów sumienia, że Anglia tak mało zrobiła dla swojej kolonii, trochę też pamięci o Tiananmen; powtarzał, że demokracja ma uniwersalny charakter i Hongkong również na nią zasługuje. Udało mu się wprowadzić częściowo wolne wybory do lokalnego parlamentu, tzw. Legislative Council, wzmocnił też prawa pracownicze. Spotkało się z niechęcią pekińskich władz, części elit Londynu i lokalnych oligarchów.
Ci ostatni to zresztą grupa, której najłatwiej było się odnaleźć po 1997 roku. Zaczęli służyć po prostu nowemu panu. Często po studiach na Zachodzie i zabezpieczeni drugim paszportem, do niedawna sponsorowali angielskich polityków, teraz z całymi rodzinami wchodzili do propekińskich komitetów i organizacji, wymazując pospiesznie tytuł „sir” sprzed imienia. To poprzez nich Pekin kieruje dzisiaj Hongkongiem. System wyborczy skonstruowano tak, by władza nie wpadła w ręce „niepożądanych elementów”. A poza tym jest business as usual: Pekin pozwala wszak oligarchom pomnażać majątek. Wolne wybory zaś, jak zauważył w czasie protestów C.Y. Leung, szef Rady Wykonawczej Hongkongu, „to gra liczb, numeryczna reprezentacja. W efekcie musielibyśmy uwzględniać opinie połowy ludności o dochodach poniżej 1800 dolarów miesięcznie”.
W ręku oligarchów
Kłopot w tym, że obrona wolnego rynku w wykonaniu magnatów z Hongkongu nie brzmi zbyt wiarygodnie. Ilustrują to dwa rankingi, w których Hongkong jest światowym liderem: wolności gospodarczej oraz w tzw. kapitalizmie kolesi, crony capitalism. Mowa o sytuacji, w której regulacje państwowe ograniczają konkurencję, faworyzując wybrane dziedziny biznesu. Firmy pobierają więc rentę, która w „czystym” kapitalizmie nie powinna istnieć. Chodzi tu zwykle o przemysł wydobywczy, zbrojeniowy, banki i transport. A także, szczególnie w przypadku Hongkongu właśnie, nieruchomości.
Na zamożność Hongkongu pracują tysiące małych i średnich firm oraz zagraniczne koncerny. Władza polityczna jest jednak skupiona w ręku garstki magnatów, mających poparcie Pekinu. O ile zatem niechęć obcych banków do demokratycznych protestów wynikać może z obawy przed popsuciem klimatu dla biznesu, o tyle oligarchii grozi również utrata jej uprzywilejowanej pozycji w tak skonstruowanym systemie władzy.
Jeśli dla uproszczenia przyjąć, że w Hongkongu, tak jak w Chinach, kapitalizm idzie w parze z brakiem demokracji, to podstawowym walorem takiego modelu powinna być ekonomiczna skuteczność: brak swobód politycznych ludzie mieli sobie kompensować poprawą warunków życia. W Chinach ciągle się ta zależność sprawdza, ale czy na pewno również w Hongkongu?
Ranking PKB na głowę mieszkańca przedstawia się bez zarzutu – Hongkong to światowa czołówka. Dalej jest już jednak gorzej. Poziom rozwarstwienia społecznego zbliżony jest tu do krajów Ameryki Łacińskiej.
W ciągu dekady dochody najbogatszych potroiły się, warstwa średnia tkwi w finansowej stagnacji, a biedni stają się coraz biedniejsi.
Co piąty z 7 milionów mieszkańców Hongkongu żyje poniżej granicy ubóstwa. Absolwent uniwersytetu, jeśli dostanie pracę na etat, liczyć może na 1500 dolarów miesięcznie, natomiast metr kwadratowy mieszkania, nawet w dzielnicach położonych najdalej od centrum, kosztuje powyżej 10 tys. dolarów. Do tego poczucie ograniczonych szans na awans zawodowy, problemy z systemem emerytalnym i służbą zdrowia: oto codzienne życie większości mieszkańców Hongkongu.
O ile rozwarstwianie się dochodów uznać można za trend globalny, o tyle astronomiczne ceny nieruchomości to lokalna specjalność. Wynikają nie tylko z małej powierzchni (w Singapurze problem jest mniej dotkliwy). To władza, a więc lokalna oligarchia z fortunami w nieruchomościach, kontroluje podaż gruntów i wcale nie zależy jej na niskich cenach ziemi i mieszkań. Tak więc system władzy w Hongkongu nie przynosi korzyści jego mieszkańcom, poza tymi najbogatszymi, i już samo to wydaje się wystarczającym powodem do protestów.
Podmywanie Hongkongu
Przyczyn niezadowolenia jest jednak więcej. Brytyjczycy nie wprowadzili tu demokracji, zostawili jednak po sobie rządy prawa oraz liberalne wartości, takie jak swoboda wypowiedzi i zgromadzeń, których w komunistycznych Chinach nie ma. Formuła „jeden kraj, dwa systemy” ma przez pół wieku gwarantować mieszkańcom Hongkongu tę odmienność. Ale co dalej? Pekin nie podaje konkretów, demokratyczna opozycja Hongkongu twierdzi jednak, że okres po 1997 roku, a zwłaszcza ostatnie lata, to planowe wypłukiwanie wolnościowego etosu.
Media, bojąc się utraty wpływów z reklam firm powiązanych z Pekinem, coraz częściej stosują autocenzurę.
Od sędziów, według nowego projektu władz centralnych, żąda się lojalności wobec partii komunistycznej. Członkowie szanowanej Komisji Przeciw Korupcji oraz funkcjonariusze policji są regularnie zapraszani na „wyjazdy serca i rozumu” do Chin, mające oswajać ich z tamtejszą rzeczywistością.
Do Hongkongu ciągnie też coraz więcej przybyszów z chińskiego interioru: biznesmeni, studenci, kobiety chcące tu dla zasiłku rodzić dzieci. A krewni komunistycznych notabli posiadają liczne udały w miejscowych firmach. Hongkong wciąż znosi Pekinowi złote jajka: 60% inwestycji zagranicznych jest lokowanych w tym mieście albo przez nie przechodzi. Dlatego władze Chin nie zechcą przelewać tu krwi, straty finansowe i wizerunkowe byłyby zbyt wysokie. W dłuższej perspektywie jednak, gdyby – jak się planuje – inne miasta zaczęły przejmować finansową rolę Hongkongu, zmniejszyłoby się jego znaczenie dla Pekinu, a także tolerancja dla tutejszych swobód. To poczucie niepewności, lęk, że Hongkong roztapia się powoli w chińskim interiorze, stanowi kolejny, choć nie do końca nazwany, motyw ostatnich protestów.
Taka postawa bliska jest zwłaszcza młodej generacji. Starsi, którzy chronili się tu przed komunizmem i szaleństwami Mao, nie utożsamiali się z Londynem, nie uznawali też jednak Hongkongu za swoją ojczyznę. Im łatwiej uznać było sytuację po 1997 roku, mimo żywej wciąż pamięci o Tiananmen. Młodzi, zanurzeni w liberalnych wartościach i w życiu globalnej metropolii, z własną popkulturą i językiem kantońskim, w naturalny sposób czują się bardziej „Hongkończykami” niż Chińczykami czy obywatelami ChRL. Władze w Pekinie wiedzą o tym, starając się, bezskutecznie na razie, wprowadzić patriotyczną edukację.
Kochajcie nas
Chodzi o to, jak powtarza oficjalna propaganda, że mieszkańcy Hongkongu mają kochać Chiny.
Niby nic w tym złego, pytanie tylko, o jaką konkretnie miłość tu chodzi: do chińskich obyczajów, historii, języka, kuchni? Jeśli tak, to chińskimi patriotami są też mieszkańcy „zbuntowanego” Tajwanu. Według formuły Pekinu patriotyzm oznacza jednak coś innego: ojczyznę kocha tylko ten, kto podporządkuje się chińskim władzom. Kiedyś był to cesarz, dzisiaj partia komunistyczna. Dopóki się to nie zmieni, trudno oczekiwać innej polityki Pekinu wobec Hongkongu, Tajwanu czy własnych dysydentów.
Chiński patriotyzm, by nabrać bardziej liberalnego, obywatelskiego sensu, musiałby zostać zdefiniowany na nowo. Jak? Odmienny od dzisiejszej linii nurt, choć słaby, w chińskiej tradycji filozofii istnieje. Demonstracje „ruchu 4 maja” z 1919 roku były patriotyczno-nacjonalistyczne, ale i wolnościowe zarazem, bo to demokracja i nauka miały wzmocnić Chiny. Młodzi ludzie z Hongkongu, którzy chcą wybierać władze w demokratycznych wyborach, czerpać mogą z właśnie tych inspiracji.
Iskrą, która roznieciła ostatnie protesty, była decyzja Pekinu, zgodnie z którą nowy szef administracji Hongkongu w 2017 roku wybrany będzie, owszem, w powszechnych wyborach, ale spośród dwóch czy trzech kandydatów wyznaczonych przez Komitet Elekcyjny, w większości posłuszny Pekinowi. Demonstranci twierdzą, że zostali oszukani, bo wybory miały być wolne. Władze Hongkongu uznają żądania protestujących za bezzasadne. Kto ma rację?
Cały kunszt lub perfidia władz polega na tym, że obietnice wolnych wyborów były składane nie raz, ale tylko słownie. Nie ma oficjalnego dokumentu z gwarancją takich wyborów w wyznaczonym terminie. Kanoniczny art. 45 z tzw. Basic Law, na który władze zawsze mogą się powołać, brzmi w całej swojej zawiłości tak: „Szef administracji Hongkongu jest wybierany w wyborach albo przez konsultacje na szczeblu lokalnym, uzyskując zatwierdzenie rządu Chin. Szczegółowy sposób wyboru (…) jest ustalany na podstawie bieżącej sytuacji w Hongkongu i w zgodzie z zasadą stopniowego i zgodnego z porządkiem rozwoju sytuacji. Celem ostatecznym jest wybór Szefa Administracji w wolnych wyborach, po uprzedniej nominacji przez szeroko reprezentowany komitet nominacyjny, w zgodzie z procedurami demokracji”.
Realizm kazał od początku sądzić, że protestujący nie mają szans. Brakowało im nawet poparcia solidnej większości współmieszkańców. Część ludzi z zasady nie miesza się w politykę albo boi się Pekinu, inni – jak właściciele sklepów czy taksówkarze – byli coraz bardziej poirytowani blokadą centrum miasta i utratą dochodów. W szeregi demonstrantów wdarło się też zmęczenie, brakowało przywództwa i strategii działania. Jednak 90 procent z nich jest w wieku 14-25 lat i oni w Hongkongu zostają, a z nimi wszystkie powody protestów. Profesor Benny Tai z Uniwersytetu Hongkongu, jeden z patronów ruchu, twierdzi, że okres nieposłuszeństwa obywatelskiego dopiero się zaczął.
Odpowiedź władz będzie zapewne wielotorowa. Mogą próbować podzielić protestujących, zwłaszcza liderów. Ci najbardziej nieprzejednani zostaną odseparowani, a pozostali dostaną być może ofertę jakiejś formy dołączenia do systemu władzy. Niejeden student, pod naciskiem rodziców lub bojąc się stygmatyzacji na rynku pracy, porzuci też drogę konfrontacji z władzą. W dłuższym okresie można natomiast oczekiwać reform mających poprawić materialne warunki życia młodych ludzi. W mediach już słychać głosy, że budowa tanich komunalnych mieszkań ostudzi zapał większości do protestów.
Ale nie musi się tak stać. Hongkong bowiem, pomimo braku demokracji, nierówności społecznych i cynicznych oligarchów, jest również oryginalnym, choć niedokończonym projektem politycznym. Jest po prostu wciąż inny od reszty Chin. Gesty i słowa rzucane w czasie protestów z obu stron barykady pozwalają tę specyfikę uchwycić. Wściekłe okrzyki „Nie jesteście już naszą policją!” po poturbowaniu demonstranta przez policjantów, których od razu zresztą zawieszono. Protestujący na kolanach, medytujący nad każdym pojemnikiem gazu pieprzowego użytego przez policję. Znienawidzony Leung, z karykaturą Hitlera w tle, klarujący młodym niczym srogi, ale chyba dobrotliwy wuj, że zapis w policyjnej kartotece uniemożliwi im studia za granicą. Sekretarz finansów John Tsang pouczający na blogu o wyższości moralnej Mandeli i Gandhiego nad liderami obecnych protestów. Wreszcie: grupka młodych ludzi próbująca bezskutecznie dostać się na pokład samolotu do Pekinu, by tamtejszym przywódcom wyłożyć swoje racje.
Przy całej powadze, a nawet tragizmie sytuacji, obie strony sprawiały czasem wrażenie uczestników jakiegoś rodzinnego spektaklu, gdzie relacje są może toksyczne, ale reguły pozwalają na dialog.
Reguł tych nie podziela jednak Pekin. Byłoby czymś bardzo smutnym, gdyby na ich miejsce chciał w Hongkongu wprowadzić własne.
PS. Zamieszki wybuchły na nowo z soboty na niedzielę; szacuje się, że wzięło w nich udział 18 tys. osób.
Artykuł jest rozszerzoną wersją tekstu, który ukazał się w „Tygodniku Powszechnym”.
Piotr Bernardyn – dziennikarz, autor książki „Słońce jeszcze nie wzeszło. Tsunami. Fukushima”, która ukazała się w styczniu 2014 nakładem wydawnictwa Bezdroża.