Dlaczego nie mówi się już o zderzeniu cywilizacji, tylko napięciu między centrum a ekstremizmem?
Dziewięć dni po zamachach na World Trade Center prezydent George W. Bush wystąpił przed amerykańskim Kongresem. Przemawiał w towarzystwie generałów, księży, rabinów, imamów, Tony’ego Blaira, Hillary Clinton i kilkuset najważniejszych osób w państwie. – Wojna z terroryzmem zaczyna się od Al-Kaidy, ale na niej się nie kończy – mówił Bush, a zebrani na sali oklaskiwali go na stojąco.
Mogłoby się wydawać, że czternaście lat później jesteśmy w zupełnie innym miejscu. George W. Bush podobno zmienił hobby – czas, który wypełniało mu kiedyś planowanie nalotów bombowych na Afganistan i Irak, teraz zajęło malarstwo. W Białym Domu urzęduje prezydent, który wybór na pierwszą kadencję sześć lat temu zapewnił sobie, w dużej mierze krytykując agresywną politykę swojego poprzednika. Dzięki poświęceniu Chelsea Manning i innych żołnierzy ryzykujących życiem, żeby upublicznić dokumentację zbrodni wojennych, poznaliśmy rzeczywistość wojny z terrorem. Byli więźniowie Guantanamo zdążyli już napisać książki wspomnieniowe, pełne opisów okrucieństwa i fanatyzmu oprawców, które spokojnie można by włączyć do kanonu lektur omawianych podczas lekcji dotyczących tzw. literatury obozowej. Wojny z terrorem, tak jak rozumiał ją Bush, bronią już tylko tacy zatwardziali konserwatyści jak Dick Cheney i Leszek Miller. Wreszcie, nie żyje Osama Bin Laden, przywódca Al-Kaidy.
Krajobraz zmienił się prawie nie do poznania. Nie zmieniło się jedno: wojna z terrorem trwa w najlepsze i nikt nie planuje jej zakończyć.
Arun Kundnani z Uniwerystetu w Nowym Jorku przeanalizował setki dokumentów – zarówno tych udostępnionych na stronach rządów i instytucji, jak i na serwerach Wikileaks. Rozmawiał z islamskimi radykałami i muzułmańskimi zwolennikami polityki USA, wczytywał się w zeznania policyjnych informatorów i podejrzanych o terroryzm. Wszystko po to, żeby w książce The Muslims Are Coming!: Islamophobia, Extremism, and the Domestic War on Terror przedstawić wpływ ponad dziesięciu lat wojny z terrorem na społeczność muzułmańską w krajach, które przewodziły inwazji na Irak i Afganistan – Ameryce i Wielkiej Brytanii.
Co z niej wynika? Że ze stanu wyjątkowego, wprowadzonego przez Busha w następstwie ataków na WTC, administracja Obamy uczyniła codzienność dla milionów swoich obywateli. A później posłusznie skopiowały to kraje sojusznicze, z Wielką Brytanią na czele. Ale treści książki Kundnaniego nie da się zamknąć w tej jednej – umówmy się, że mało odkrywczej – tezie.
Jak daleka jest droga od idei do czynu?
Kundnani już od pierwszych stron obiecuje, że skutecznie podważy sens założenia leżącego u podstaw wszystkich działań mających na celu przeciwdziałanie islamskiemu terroryzmowi.
Słowem: w przeciwieństwie do Busha, Obamy, Blaira i kilkudziesięciu tysięcy agentów CIA i FBI nie wierzy w istnienie związku przyczynowo-skutkowego między ideologią a terroryzmem.
Według autora Muslims are coming to, w co wierzy terrorysta, nie uczyniło z niego terrorysty. Albo jeszcze inaczej: jeżeli ktoś twierdzi, że wszyscy Amerykanie/żydzi/muzułmanie/geje/lewacy (niepotrzebne skreślić) powinni zawisnąć na latarniach, to wcale nie zwiększa to prawdopodobieństwa, że zamieni rozładowywanie frustracji poprzez nienawistne wpisy w internecie na rzeczywiste wieszanie swoich „wrogów”.
Cóż, zawsze byłem przekonany, że między myślą a działaniem zachodzi dość silna zależność. Zwłaszcza w domenie polityki, gdzie wyznawanie kultu siły, pogarda dla mniejszości, akceptacja przemocy, wychwalanie antydemokratycznych reżimów to całkiem niezły wstęp do tego, żeby podpalać skłoty czy romskie koczowiska. Dlatego przyznam, że nawet wciągnął mnie suspens budowany przez autora poprzez natrętne przypominanie o swojej obietnicy co kilka stron. Niestety, nie dotrzymuje jej.
Kundnani rozkłada na czynniki pierwsze „mit radykalizacji”, według którego istnieje wspólna wszystkim terrorystom ścieżka życiowa. Każde działanie, które ma zapewnić bezpieczeństwo przed atakami terrorystycznymi, jest w gruncie rzeczy pochodną wiary w istnienie takiego procesu radykalizacji.
Kundnani bierze pod lupę rządowe dokumenty, które pozwoliły na snucie wniosków na temat zależności między poczuciem izolacji, neofickim zwrotem w stronę islamu, wzmożonym zainteresowaniem polityką i zaangażowaniem w akty terroru. Według ideologów CIA gdzieś po drodze delikwent musi jeszcze tylko zapuścić brodę, żeby z czystym sumieniem uznać go za islamskiego radykała. Według Kundnaniego badania, które miały wykazać występowanie powyższej reakcji łańcuchowej, zostały przeprowadzone co najmniej niechlujnie. Lub po prostu spreparowano je, żeby politycy i funkcjonariusze władzy mogli się na nie powoływać, dodając swoim założeniom ciężar empirycznego dowodu. Nie wgłębiając się w szczegóły: chodzi na przykład o tak rażące zaniedbania, jak pominięcie wymogu zestawienia wyników grupy badanej z grupą kontrolną.
Tak więc pracownicy Pentagonu wespół z konserwatywnymi wyrobnikami z think-tanków nie dowiedli, że istnieje związek między ideologią a terroryzmem. Tyle dowiadujemy się z książki. Ale Kundnani również rezygnuje z przedstawienia dowodów na jego sposób postrzegania islamskiego terroryzmu.
Nie chce się zastanawiać, co się dzieje w głowie terrorysty, zanim uruchomi detonator – tylko nad tym, jakie warunki polityczne i jakiego rodzaju polityczne narracje prowadzą do postrzegania przemocy jako prawomocnego sposobu działania.
I świetnie. Mogę nawet przyznać, że to bardziej intelektualnie płodne pytanie, ale nie unieważnia jednoznacznie tego pierwszego – a to obiecał mi nowojorski profesor.
Ekstremizm, liberalizm, wojna
Kundnani chyba niepotrzebnie zwraca tyle uwagi czytelnika na raczej słabą część swojego wywodu. Zwłaszcza że w innych rozdziałach książki przedstawia znacznie ciekawsze tezy.
Przykładowo: rozpisuje bardzo poręczne rozróżnienie na dwa podejścia do kwestii terroryzmu, popularne w debacie publicznej po obu stronach Atlantyku. Oba – zdaniem autora – równie szkodliwe dla muzułmanów. Zgodnie z pierwszym, z gruntu konserwatywnym, terroryzm jest de facto konsekwencją islamu. Im więcej islamu, tym więcej terroryzmu – proste. Muzułmanie, którzy jednak w przytłaczającej większości nie porywają samolotów ani nie obwiązują się laskami dynamitu, najwyraźniej niezbyt dokładnie czytali Koran. Innym istotnym elementem tego porządku myślowego jest wiara w odwieczny konflikt cywilizacji oraz wyższość tradycji judeochrześcijańskiej nad każdą inną. Za ilustrację tej konserwatywnej wizji mogłoby posłużyć wiele wypowiedzi zwolenników inwazji na Afganistan w pierwszych miesiącach jej trwania.
Gdy jednak z upływem czasu poparcie dla polityki jastrzębi z Waszyngtonu systematycznie spadało, gdy upublicznione zostały zdjęcia sadystycznych praktyk w więzieniu Abu Ghraib, a światowa opinia publiczna zapoznała się z rewelacjami na temat „rozszerzonych metod przesłuchań”, amerykańska administracja potrzebowała jak powietrza nowej narracji. Takiej, która pozwoliłaby Amerykanom kontynuować na masową skalę działania wymierzone przeciwko podejrzanym o terroryzm. Gorset politycznej poprawności uciskający polityków nie pozwalał bez końca demonizować muzułmanów i przedstawiać ich jako przedstawicieli niższej kultury.
W sukurs przyszedł im generał David Petraeus, który w roku 2006 zaczał lobbować za prowadzeniem wojny z terrorem w duchu liberalnym. Momentalnie stał się bohaterem magazynu „Time” i kilku innych poczytnych gazet, okrzyknięto go „dobrym żołnierzem”, którego bezdyskusyjnie potrzebował skompromitowany aparat władzy. Pięć lat później został szefem CIA.
Jak liberalnie walczy się z Osamą Bin Ladenem? Otóż postawa ta jest dużo bardziej zniuansowana od prostego konserwatyzmu. Nie islam jest tutaj źródłem przemocy, tylko jego perwersyjna, skrzywiona interpretacja. Muzułmanin, który w imię Allaha sięga po broń, nie robi tego w zgodzie z Koranem, tylko przeciwko niemu. Punktem, w którym dochodzi do wypaczenia religijnej myśli, jest styk polityki z religią. Porządny muzułmanin, który chce żyć w zgodzie ze społeczeństwem, powinien zatem odrzucić jakąkolwiek pokusę łączenia porządku religijnego z politycznym. A co to oznacza w praktyce? Że za opublikowanie wulgarnych wpisów podważających sens amerykańskich operacji w sąsiedztwie zdjęć z imamem, który kiedyś znalazł się w tym samym miejscu, co jedna z osób przetrzymywanych w Guantanamo, można wylądować na siedemnaście lat w więzieniu o podwyższonym rygorze. A miało być liberalnie.
I jest. Liberalizm występuje tu jako przypomnienie, że jedyną akceptowalną ideologią jest wiara w demokratyczny porządek, którego gwarantem jest kapitalizm. Możesz być żydem, chrześcijaninem, muzułmaninem, ateistą, dopóki chodzisz na wybory i nie podważasz duopolu torysów i laburzystów lub republikanów i demokratów. I dopóki żyjesz w zgodzie z amerykańskim/brytyjskim stylem życia.
Dlatego od 2006 roku nie mówi się już o zderzeniu cywilizacji, tylko napięciu między centrum a ekstremizmem.
I bez znaczenia pozostaje fakt, że centrum w walce ze skrajnością posługuje się skrajnymi środkami – polityczną przemocą, nieregulowaną inwigilacją, prowokacjami i mordowaniem cywili za pomocą dronów.
Imperium i jego przeciwnicy
Dostrzeżenie przez Kundnaniego, że krajowa odsłona walki z terrorem jest w gruncie rzeczy sposobem na pozbawienie muzułmanów możliwości jakiejkolwiek politycznej kontestacji, to chyba najważniejszy punkt książki. Paniczny lęk przed politycznie zorganizowanymi muzułmanami wiąże się z przeświadczeniem, że dyskurs ten jest bardziej niebezpieczny niż jakikolwiek inny – socjalistyczny, katolicki, buddyjski, feministyczny etc. Koniec końców liberałowie na wojnie z terrorem nie różnią się wiele od konserwatystów – po prostu skuteczniej ukrywają swoje przesądy.
Arun Kundnani idzie krok dalej i obarcza propagatorów liberalnego podejścia do wojny z terroryzmem winą za… nieumyślne produkowanie terrorystów. Dlaczego w Stanach i w Europie ataki terrorystyczne dżihadystów nie są przeprowadzana przez obywateli Państwa Islamskiego, tylko Amerykanów, Francuzów, Brytyjczyków, którzy wychowywali się od urodzenia w tak zwanej zachodniej cywilizacji? Odpowiedź autora The Muslims Are Coming! jest prosta: mamy tutaj do czynienia z przemocową reakcją na wyparcie konfliktu ze sfery publicznej. Na rzecz islamskiego terroryzmu pracuje również słabość zarówno prawicowcach, jak i lewicowych alternatyw dla status quo.
Lewicowa kontestacja dowiodła swojej niemocy w ostatnich dekadach, a prawicową odpowiedzią na kolejne ekonomiczne kryzysy ma być powrót do wspólnoty narodowej; najbogatszy 1% zdaje się nie przejmować miasteczkiem namiotowym okupującym Wall Street, tak samo jak David Cameron przestał zważać na poczynania Brytyjskiej Partii Narodowej. Jedynym realnym zagrożeniem dla porządku społeczno-politycznego wydaje się islamski terroryzm. Lęk przed nim manifestuje się w poparciu dla walki z terrorem, rozbudowywaniu programów zwalczania ekstremizmu i aparatury inwigilacyjnej. Według Kundnaniego rządy w Waszyngtonie i Londynie zachowują się tak, jakby mówiły: „Jedyne, co nam zagraża, to politycznie zorganizowany, niestroniący od przemocy islam”. Tym samym jednak zachęcają obywateli i obywatelki do obleczenia politycznej kontestacji w ten właśnie ideologiczny kostium.
Z takim rozłożeniem winy za wybuchające w Europie bomby nie zgadza się między innymi Slavoj Žižek. W dyskusji po wykładzie wygłoszonym ostatnio w Warszawie mówił, że nic nie irytuje go tak, jak tępa antyimperialistyczna postawa, obwiniająca za całe zło tego świata Stany Zjednoczone. Tak naprawdę, kontynuował, twierdzenie, że terroryści stają się terrorystami za sprawą Amerykanów jest cholernie dyskryminujące i protekcjonalne wobec nich. Czy są na tyle głupi, że sami nie są w stanie wykoncypować nienawistnej ideologii? Czy każde ich działanie musi być odbiciem polityki imperium?
Wypowiedź Žižka jest efektowna, nie sposób jednak pominąć wpływu działań amerykańskiej administracji na wzrost aktywności terrorystycznej na terenie Stanów. Kundnani z niemal perwersyjną przyjemnością wykazuje blamaż wojny z terrorem pod tym względem.
Centrum wszędzie
Kilka dni po ataku na redakcję „Charlie Hebdo” polscy dziennikarze o liberalnych poglądach dziwili się, nie kryjąc też uznania, że większość francuskich publicystów komentujących tragiczny zamach było muzułmańskiego pochodzenia. Gdyby przeczytali Kundnaniego, ich zdziwienie byłoby dużo mniejsze. Nikt nie okazał się tak gorącym orędownikiem oddzielenia islamu i polityki jak muzułmanie akceptujący demokratyczno-liberalny porządek.
Pełne buty wypowiedzi Leszka Millera na temat przymusowego karmienia przez odbyt więźniów przetrzymywanych bezprawnie w Starych Kiejkutach po lekturze The Muslims Are Coming! też stają się bardziej zrozumiałe. W peryferyjnej Polsce antyislamizm wciąż jest w swoim prymitywnym, konserwatywnym stadium. A Miller niczym nadgorliwy uczeń chce być bardziej amerykański od Amerykanów.
Książka Kundnaniego nie należy do najprzyjemniejszych lektur – przebrnięcie przez setki odniesień do dokumentów CIA, dziesiątki indywidualnych historii spisanych z wdziękiem akademickiego badacza, a nie błyskotliwego publicysty wymaga dużo cierpliwości. Warto jednak wczytać się w nią dokładnie, ponieważ mimo pewnych braków może stanowić użyteczny przewodnik po rzeczywistości podporządkowanej wyobrażeniom płynącym z Białego Domu i siedziby CIA.
***
Arun Kundnani, The Muslims Are Coming!, Verso 2014
**Dziennik Opinii nr 65/2015 (849)