– Dlaczego Amer przeżył? – zagabuje mnie sześćdziesięcioletnia ciotka chłopaka, która w masakrze straciła męża. – Nie wiem.
W Europie schronienie znalazły setki tysięcy uchodźców. Jeszcze więcej wciąż marzy o tym, żeby dotrzeć do UE – żyją w obozach w Jordanie, Libanie, Turcji albo starają się przetrwać dzień za dniem w Syrii, Iraku i Afganistanie. Chcemy przygotować się na przyjęcie w Polsce ludzi uciekających przed wojną. Dlatego Stowarzyszenie Nomada we współpracy z KP organizuje we Wrocławiu otwarte spotkania, na których uchodźcy oraz dziennikarki, filmowcy i działaczki na rzecz praw człowieka zdadzą relacje z najbardziej zapalnych punktów trwającej wędrówki – Syrii, Grecji, Macedonii, krajów wyszehradzkich i Niemiec. W przeciwieństwie do podsycających społeczne fobie polityków nasi goście widzieli kryzys uchodźczy na własne oczy. Drugie spotkanie z cyklu już 10 marca o godz. 18.00 w infopunkcie Barbara we Wrocławiu (ul. Świdnicka 8b).
Człowiek trzyma w dłoni karabin, unosi wysoko brwi i uśmiecha się. U jego stóp klęczy mężczyzna ze związanymi rękoma. Okutana chustą twarz skazańca pozostaje anonimowa, oczy skupiają się na wymierzonej w jego stronę broni. Karabin wygląda jak patyki, z którymi biegają dookoła bawiące się w wojnę dzieciaki. Wśród nich jest Amer – ośmioletni Jazyda, który narysował scenę rozstrzelania członka Daesh przez uśmiechniętego bojownika YBŞ [Yekîneyên Berxwedana Şengalê/Sinjar Resistance Units]. Rysunek widnieje na ścianie miejscowej szkoły, w obozie dla ocalałych z ludobójstwa przeprowadzonego przez ISIL na mieszkańcach dystryktu Şengal.
Pogrążeni w milczeniu
Amer jest rudym chłopakiem z drobną twarzą obsypaną piegami. Gdy rozsiadam się przed jego namiotem rozstawionym w Północnym Kurdystanie, jego żywe niebieskie oczy uważnie śledzą każdy mój ruch. Na prowizorycznym stoliku paruje w plastikowych kubkach herbata. Jest początek lutego. Rodzice i bracia Amera zostali zamordowani półtora roku temu tuż po tym, jak zamaskowani mężczyźni wtargnęli do ich domu w niewielkiej wiosce na wschodzie prowincji Mûsil.
– Dlaczego Amer przeżył? – zagabuje mnie sześćdziesięcioletnia ciotka chłopaka, która w masakrze straciła męża. – Nie wiem. Być może się ukrył, być może w jego domu panowało zamieszanie i mordercy go nie zauważyli. Jeśli Amer kiedykolwiek przemówi, nie będę go o to pytała, bo to nieludzkie – kobieta ścisza głos za każdym razem, gdy chłopak podbiega do namiotu w pogoni za toczącą się piłką. Drżące pomarszczone dłonie ukrywa w połach przepastnej białej sukni. – Dżihadyści urządzili rzeź na drodze w wiosce. Gdy nasi mężczyźni odmówili konwersji na islam, ci mordercy ułożyli ich w jednej linii na ziemi. Mój mąż leżał obok sąsiada, jeden obok drugiego, a ci barbarzyńcy strzelali im w głowy. Po każdym strzale unosił się czerwony kurz.
Amer nie jest jedynym dzieckiem w obozie, które zamilkło na skutek doznanej traumy. Chłopca odnaleźli krewni, gdy leżał na podłodze swojego domu, przytulony do martwej matki.
– Sądziliśmy, że nie żyje. Nie ruszał się, miał na sobie zaschniętą krew – mówi starsza kobieta i rogiem chusty ociera bladozielone, załzawione oczy. Jej twarz pokrywają stare tatuaże; proste geometryczne wzory, których celem jest odwrócenie „złego oka”. – Naszym obowiązkiem było pogrzebanie rodziny. Gdy dotknęłam Amera, poczułam ciepło. Podniosłam jego ciało i zaniosłam do samochodu. Zaczęłam krzyczeć. Pogrzeb się nie odbył.
Naszą rozmowę przerywa dobiegający z oddali śpiew muezina. Bawiące się dzieci zastygają w bezruchu, a ciotka Amera chowa twarz w dłoniach. Na polu namiotowym zapada cisza, a atmosfera staje się napięta.
– Jazydzkie dzieci i niektórzy dorośli utożsamiają islam z Daesh – tłumaczy mi jedna z pracownic obozu usytuowanego w pobliżu Amed (Diyarbakir). – Muzułmańskie wezwanie do modlitwy – adhan rozpoczyna się od słów „Allāhu akbar”, czyli formuły, którą ci ludzie wielokrotnie słyszeli w okoliczności zagrożenia życia. Będzie bardzo trudno zmienić ich podejście do islamu.
Na hasło „Allāhu akbar” dzieci reagują paniczną ucieczką, chowają się w namiotach, są przerażone…
– Czy Jazydzi w obozie mają zapewnioną pomoc psychologiczną?
– Nie mamy pieniędzy na zapewnienie stałej pomocy psychologicznej. Niekiedy otrzymujemy zapytania od obcokrajowców, którzy chcieliby podjąć się wolontariatu w obozie, jednak aktualna sytuacja polityczna nie sprzyja nawiązywaniu współpracy; nie możemy narażać ich życia. Proszę zrozumieć – to obóz założony przez Kurdów zamieszkujących terytorium tureckie, a więc turecki rząd nie wspiera naszych działań w żaden sposób. Jazydzi nawet tutaj są nękani przez turecką policję, która urządza sobie rajdy opancerzonymi pojazdami po terenie obozu, w którym przebywa ponad tysiąc dzieci; niektóre straciły mowę, inne wyrządzają sobie fizyczną krzywdę. Ich traumy ujawniają się podczas lekcji plastyki – wystarczą kredki i rusza cała lawina poucinanych głów, karabinów, zrujnowanych domów…
Gdy opuszczam obóz, przechodzę przez piaszczyste boisko położone za szkołą. Jedna z dziewczynek wskazuje dłonią na nakreśloną na ziemi cyfrę 77. Dzieci chórem objaśniają, że to liczba masakr dokonanych na Jazydach w całej historii istnienia świata.
Trofea
Basma skrywa twarz za czerwoną chustą. Obwiązała nią tak ciasno głowę, że z trudnością mruga oczyma. Jej drobne tonące w za dużym dresie ciało opiera się o ścianę ogromnego namiotu. Spogląda pytająco w stronę torby z aparatem fotograficznym lecz gdy daję jej do zrozumienia, że nie będę fotografowała, dziewczyna poluzowuje kefiję.
– Daesh zaatakował moje rodzinne miasto [Şengal – przyp. aut.] 3 sierpnia – rozpoczyna Basma. – Odebrałam krótką wiadomość od przyjaciółki: „Uciekajcie, Daesh jest w mieście”. Moja matka zaczęła pakować walizkę. To było irracjonalne – wkładała do torby zbędne ciężkie przedmioty. Po raz pierwszy sprzeciwiłam się jej, wysypałam wszystko na podłogę i wrzuciłam do walizki koc, chleb i daktyle, ale zapomniałam o wodzie… – kończy szeptem osiemnastolatka. Matka Basmy zmarła w pustynnych górach z wyczerpania po 10 dniach tułaczki. – Wraz z innymi kobietami wykopałyśmy płytką dziurę w suchej ziemi. Włożyłyśmy tam ciało mojej matki i przysypałyśmy ziemią. Nie płakałam, nie miałam siły myśleć, że zmarła moja matka…
Ściany namiotu zdobią czarno-białe obrazki przedstawiające góry. Obok wejścia, na białej płachcie wije się narysowany markerem wąż – podobny symbol zdobi mury Laliş – jazydzkiej świątyni we Południowym Kurdystanie. Na kuchence elektrycznej gotuje się ryż, a podskakujące wieko garnka wypełnia dźwiękiem zapadającą między nami ciszę.
– Raqqa, syryjska stolica Daesh. Byłaś tam… – zaczynam niepewnie kierować naszą rozmowę w stronę kwestii seksualnego niewolnictwa. Dzień wcześniej dziennikarka „Jinhy” pokazała mi strony internetowe z aukcjami, na których jihadyści publikują zdjęcia uprowadzonych kobiet. Ceny rosną wraz z malejącym wiekiem. Basma porusza się niespokojnie, a tłumaczka szuka w torbie papierosów.
– Zostałam schwytana w drodze do Mamiyah. Pamiętam wirujący kurz, krzyk mężczyzn i strzały. Kobiety, z którymi byłam, chciały uciekać, ale ich ucieczka wyglądała jak taniec – słaniały się po drodze, upadały i nie mogły się podnieść. Mężczyźni doduszali je butami, twarzą do ziemi – mówi szybko dziewczyna i przyciska dłonie do podłogi. – Gdy zaczęli mnie dotykać, straciłam przytomność.
Basma wspomina dwie kobiety, które zmarły w drodze do Raqqi. Ich ciała zostały zrzucone z przyczepy samochodowej i przywiązane sznurem do haka holowniczego: – Powiedzieli nam, że za nieposłuszeństwo czeka nas taka sama kara.
– W Raqqce zamknęli wszystkie kobiety w przemysłowej hali, w pomieszczeniu panował okropny smród. Spałyśmy na betonowej posadzce, wokół nas biegały szczury.
Następnego dnia przyszli mężczyźni i kazali nam się rozebrać. Oglądali nasze włosy, zęby i dłonie. Brutalnie popychali. Segregowali nas. Trafiłam do grupy, którą nazwali „trofea” – Basma przerywa, nabiera haust powietrza i tłumaczy: – Byłyśmy rozdawane w prezencie tym, którzy wykazywali się na polu walki. Byłam „trofeum” dla ponad 25 mężczyzn.
W pięć miesięcy po porwaniu Basma poroniła. Dziewczyna jest przekonana, że właśnie to ocaliło jej życie: – Seksualne niewolnice poddawane były przymusowej aborcji, a na skutek złych warunków higienicznych większość z nich umierała – mówi Basma, która sama poważnie zachorowała: – Moi oprawcy sądzili, że umieram, więc wyrzucili mnie z domu. Leżałam pod drzewem i tam zgwałcili mnie po raz ostatni. W nocy zaczęłam się czołgać w stronę ulicy. Pomyślałam, że i tak nie mam nic do stracenia.
Tłumaczka wychodzi z namiotu bez słowa. Siedzę naprzeciw Basmy i patrzymy sobie w oczy. Dziewczyna podwija rękaw koszuli i pokazuje mi blizny – długie, szerokie pasma jaśniejszej skóry. Zapisuję w notesie jej ostatnie słowa, które Bahar przekłada na angielski: „I am consignment from the periphery of hell”.
***
Powoli nadciąga zmrok; niebo nad górami robi się szarociężkie, a siedzące na dywanie kobiety naciągają swetry. Pomiędzy drzewami spacerują w grupach starsi mężczyźni.
– Delin uparła się, że ma na imię Abi. Dlaczego? Bo Abi nikogo i niczego nie straciła. Abi może pozwolić sobie na tą fryzurę i strój, Delin by nie wybaczono, Abi może używać trzech języków na raz i nikt jej nie zwróci uwagi – szepce Rojin, młoda Jazydka mieszkająca od czterech miesięcy w obozie. – Ona zwariowała.
Delin została uwolniona z rąk Daesh przez odział Yekîneyên Berxwedana Şengalê. Gdy siódmego września 2014 r. zjednoczone odziały kurdyjskie i jazydzkie umożliwiły ucieczkę tysiącom ludzi uwięzionym w górach Şengalu, kobieta przedostała się do Rożawy: – Szłam w ogromnym tłumie piaszczystą drogą. Żołnierze podjeżdżali samochodami i zabierali nas do obozu, rozdawali wodę i chleb. Dziewczyny w mundurach tuliły dzieci i uśmiechały się…
– To było jak święto – włącza się do rozmowy sąsiadka Delin. – Wszędzie powiewały kolorowe flagi, ludzie padali na kolana i płakali ze szczęścia. Wtedy pomyślałam sobie, że Tawûsê Melek [jedna z najważnijszych figur w religii Jazydów przedstawiana pod postacią pawia, błędnie utożsamiana z Szatanem – przyp. aut.] o nas nie zapomniał – uśmiecha się pucołowata kobieta i z dumą prezentuje miedzianą bransoletę z figurą ptaka.
– To jeszcze nie koniec waszej drogi – wtrącam, a kobiety nagle się ożywiają i zaczynają snuć plany na przyszłość. Ich myśli kierują się w stronę mitycznych Niemiec, od których oddziela je Morze Egejskie, szereg drutów kolczastych i decyzje europejskich polityków. Gdy na polu namiotowym zapada zmrok, Jazydki popadają w zadumę, wymieniają między sobą krótkie „Inszallah” i rozchodzą się, oświetlając drogę telefonami komórkowymi.
***
Projekt „Marhaba” dofinansowany przez Fundusze EOG w ramach programu „Obywatele dla demokracji” jest realizowany w partnerstwie ze Stowarzyszeniem im. Stanisława Brzozowskiego i Muzułmańskim Centrum Kulturalno-Oświatowym.
Na drugim spotkaniu z cyklu Marhaba* – bo warto przekraczać różne granice obejrzymy reportaże filmowe Tomasa Rafy z granicy serbsko-chorwackiej oraz krótkometrażowy dokument Jamiego Noeala Kwiat lotosu zrealizowany w Dżungli, w Calais. Po projekcji porozmawiamy o dramatycznej sytuacji na przejściach granicznych Unii Europejskiej z Katarzyną Czarnotą, socjolożką i działaczką społeczną, która na przełomie roku 2015 i 2016 dokumentowała naruszenia praw człowieka na południowych granicach UE oraz z Przemysławem Witkowskim, dziennikarzem i publicystą, który w zeszłym miesiącu pracował w Atenach nad tekstem o wolontariuszach wspierających uchodźców.
Wydarzenie odbędzie się w czwartek, 10 marca, w infopunkcie Barbara we Wrocławiu (ul. Świdnicka 8b). Poprowadzi je Dawid Krawczyk, autor Dziennika Opinii. Spotkanie rozpocznie się o godz. 18:00. Wstęp na dyskusję i projekcję filmu jest bezpłatny.
*Marhaba to przyjacielskie pozdrowienie po arabsku.
**Dziennik Opinii nr 68/2016 (1218)