Społeczeństwo żąda dymisji Łukaszenki. Jak do tego doszło?
Demonstracje publiczne w Białorusi trwają od miesiąca. Nieczęsto zdarza się, żeby w kilkunastu białoruskich miastach na ulice wychodziły tysiące obywateli. Najnowsza fala społecznych niepokojów przelewająca się przez kraj podmywa autostereotyp Białorusinów jako narodu biernego politycznie i wytrzymującego wszystko. Społeczeństwo żąda dymisji Łukaszenki. Jak do tego doszło?
Krok 1: nałożenie podatku na bezrobotnych
Dwa lata temu, w kwietniu 2015 roku, prezydent wydał dekret mający zapobiegać uzależnianiu się obywateli od zasiłków. Na niezatrudnionych przez ponad 6 miesięcy nałożono podatek w wysokości około 950 złotych rocznie za korzystanie z usług publicznych, takich jak służba zdrowia czy edukacja. Dekret nazwany „prawem przeciw pasożytom” był wymierzony w osoby ukrywające dochody. Wywołał jednak bunt społeczny. Pierwsza data zapłaty podatku w połowie lutego 2017 roku sprowokowała protesty w całym kraju.
Krok 2: dramatyczna sytuacja gospodarcza
W styczniu 2017 roku prezydent Aleksander Łukaszenka wniósł poprawkę do dekretu, spychając odpowiedzialność na władze lokalne i umożliwiając im wprowadzanie wyjątków dla osób i grup. W marcu, próbując zachować twarz, prezydent zamroził dekret na rok. Organizatorom protestów groził konsekwencjami. W miastach regionalnych marsze przeciwko pauperyzacji społeczeństwa i obecnej władzy nie ustały.
Rozpoczęte w 1994 roku rządy Łukaszenki podtrzymywała swoista umowa społeczna, gwarantująca minimum bytowe – symboliczną „czarkę i skwarkę”, kieliszek wódki i słoninę – oraz spokój i stabilizację w zamian za lojalność wobec prezydenta i systemu. Gdy strona gospodarcza umowy została złamana, z braku innych narzędzi decyzyjnych ludzie wyszli na ulice.
Krok 3: frustracja wywołana wieloletnim brakiem reform
Gniewni protestujący nie boją się opowiadać niezależnym mediom o swojej trudnej sytuacji finansowej. Mają powody do frustracji: białoruski rząd począwszy od pierwszej poważnej recesji w połowie lat 90. wielokrotnie odwracał wzrok od kryzysu i potrzeby systemowych reform. Tymczasem dochody topnieją, płace się kurczą, a klasa średnia biednieje.
Ostatni raz do protestów doszło latem 2011 roku w wyniku dewaluacji waluty o 56 proc. i innych problemów gospodarczych. Przez kilka kolejnych tygodni Białorusini zbierali się w miejscach publicznych, konieczność akceptacji demonstracji przez władze obchodząc metodą „cichej demonstracji” – bez okrzyków, a za to z klaskaniem w dłonie. Policjanci w cywilu aresztowali setki klaszczących. Ale sytuacja gospodarcza się nieco poprawiła.
Łukaszenka twierdzi, że on jest gotowy na zmiany i reformy, których żąda społeczeństwo. Ale ono samo – nie. Tymczasem w rzeczywistości podjęcie się wszechstronnych reform byłoby przyznaniem się do utraty kontroli. Dlatego reżim najprawdopodobniej zdusi niewygodne objawy – protesty – a nie zaleczy choroby gospodarczej.
Krok 4: dokręcanie śruby po politycznej liberalizacji
Życie polityczne w Białorusi to cykl represji i liberalizacji, spowodowany powracającymi rządowymi próbami powstrzymania się od stosowania przemocy. W zamian za to, reżim liczy na lepszą współpracę z Zachodem, a więc równowagę wobec politycznej i gospodarczej zależności od Rosji. Poprzedni okres liberalizacji (2008-2010) zakończył się demonstracjami i ich brutalnym zdławieniem. W 2015 roku cykl ruszył znowu. Zwolniono więźniów politycznych, a Unia Europejska wycofała niemal wszystkie swoje sankcje. Od tego czasu dysydenci płacili za bunt grzywnami, ale nie wolnością.
Odwilż skończyła się aresztowaniem 60 aktywistów i liderów opozycji oraz ich osądzeniem. Zatrzymywano nawet czasowo dziennikarzy (w krótkim czasie taką samą liczbę, co przez cały zeszły rok). W marcu, miesiącu kilku regularnych, corocznych akcji ulicznych, zamknięcie liderów i zasianie strachu przed zatrzymaniem jest dla rządu wygodne.
Krok 5: jednocząca nieobecność opozycji
W 2011 roku w cichych protestach ludzie klaskali wspólnie, czy byli za gospodarką sterowaną czy rynkową, za Łukaszenką czy opozycją. Aktualne demonstracje znów jednoczą protestujących o różnorodnych opiniach. Na razie nie ma potrzeby zgadzać się na wspólny program polityczny.
Aby działania uliczne czymś zaowocowały, muszą jednak wyłonić się z nich przywódcy. Protestujący chronią tych, którym grozi aresztowanie. W swoich działaniach polegają też na doświadczeniu i opinii wieloletnich aktywistów, którzy zdecydowanie są przeciwko rządowi. Opozycja zaczyna rosnąć w siłę.
Krok 6: brak widocznej ingerencji Moskwy
Chociaż białoruskie media państwowe winią Moskwę za interwencję sprawy wewnętrzne Białorusi i jej destabilizację, na protestach nie pojawiły się prokremlowskie slogany ani aktywiści o prorosyjskich zapatrywaniach. Jednocześnie ten najbliższy sojusznik polityczny i partner gospodarczy Białorusi, Rosja, staje się też dla niej największym zagrożeniem: ekonomicznym, politycznym i militarnym. Tym niemniej, wygląda na to, że Rosja nie ma (jeszcze?) planu czy też możliwości wprowadzenia w Białorusi scenariusza ukraińskiego.
Przy okazji lutowych i marcowych demonstracji, Białorusini masowo wychodzili na ulice, otwarcie rozmawiali z niezależnymi dziennikarzami i domagali się dymisji Łukaszenki. Oznacza to, że zdają sobie sprawę z manipulacji władzy, kłamliwości mediów publicznych oraz odpowiedzialności Łukaszenki za wadliwą gospodarkę, opierającą się na tanim gazie i subsydiach z Rosji.
Białorusini wiedzą, co dzieje się wokół nich i zaczynają pokazywać swój opór. Może nie bronią państwa prawa, ale są gotowi sprzeciwiać się licznym zasadom reżimu. W kraju, gdzie opozycji prawie nie ma, a zasięg aktywizmu pozostaje bardzo ograniczony, takie protesty to prawdziwy wybuch. Jest nadzieja, że białoruski reżim ma się czego bać.
**
Tekst ukazał się na portalu PoliticalCritique.org. Z angielskiego tłumaczyła Aleksandra Paszkowska. Skróty od redakcji.