Czy zapowiedziana przez Obamę operacja przeciwko siłom ISIS to ucieczka do przodu?
Amerykanie nie przyjechali na szczyt NATO w Newport po to, żeby uzgadniać budowę szańców wokół sopockiej restauracji, która na ochotnika zapisała się na pierwszą linię ukraińsko-rosyjskiego frontu, wywieszając karteczkę „Rosjan nie obsługujemy”. Amerykanie, jak zawsze, przyjechali po to, żeby przekonać resztę wolnego świata, że linia frontu jest tam, gdzie oni ją wyznaczą. Dziś ta linia to „niebezpieczny półksiężyc”, który zaczyna się w Iranie, a kończy w północnej Afryce z syryjsko-irackim pograniczem wyznaczającym jego środek i zarazem najbardziej zapalny punkt. Amerykańska polityka zagraniczna to kolos mało zwrotny i nawet Putinowi nie udało się zmienić głównego kierunku jej działania, a granice półksiężyca nie rozszerzyły się o Krym i Donbas – tak, jak nie rozszerzyły się kiedyś o Abchazję i Osetię.
O ile jednak brak decyzji o militarnym wsparciu Ukrainy był do przewidzenia i możliwe do przewidzenia były rozstrzygnięcia w sprawie baz sojuszu na terenie peryferyjnych krajów członkowskich, to warto przyjrzeć się uważniej decyzji o rozpoczęciu na Bliskim Wschodzie de facto kolejnej wojny (choć nikt jej tak nie nazwał – oficjalnie to kolejna kryzysowa operacja zamorska, zgodnie z nomenklaturą wprowadzoną przez administrację Obamy). Czy trzyletnia – jak zapowiada Barack Obama – operacja przeciwko siłom ISIS w Iraku i Syrii to ucieczka do przodu czy dobrze zakamuflowany ruch defensywny?
I czy po 10 latach krwawego konfliktu Zachód, pochłonięty własnymi kryzysami, ma jakikolwiek nowy pomysł na zagrożenie, które zmienia teatr wojny w Iraku w coś zupełnie odmiennego od wojny z reżimem Saddama i swoją realną skalą przyćmiewa to, co było znane światu jako Al-Kaida?
Wszystko wskazuje na razie, że w najlepszym przypadku USA powtórzy swoje działania z ostatnich lat, a w najgorszym wypadku… również powtórzy swoje działania z ostatnich lat. Jak to możliwe?
Groźny szkielet
W Newport Obama nakreślił ramy międzynarodowej koalicji, która miałaby podjąć działania przeciwko ISIS – Islamskiemu Państwu w Iraku i Syrii, organizacji łączącej międzynarodówkę terrorystyczną, profesjonalną armię, parapaństwo i partyzantkę niepodległościową w jedną całość. Do uczestnictwa w ramach core coalition, jak ją roboczo nazwano, wezwano dziewiątkę sojuszników: Wielką Brytanię, Francję, Australię, Kanadę, Niemcy, Turcję, Włochy, Polskę i Danię, choć nieoficjalnie mówi się, że – poza wsparciem europejskich armii – w koalicji równie ważny będzie drugi filar: logistyczne, finansowe i wywiadowcze zaangażowanie ze strony Jordanii i Arabii Saudyjskiej.
Gdy prezydent USA i najważniejsi wojskowi oficjele ujawniali kolejne założenia planu, który ma powstrzymać ofensywę rebeliantów i docelowo stłamsić ISIS, z każdą kolejną płynącą z Waszyngtonu wiadomością stawało się coraz bardziej jasne, że obserwujemy wyłanianie się tworu bardzo dziwnego, który nie pozwalał się od razu zakwalifikować. Na ile różni się ta nowa „wojna z terroryzmem” od swojego pierwowzoru sprzed ponad 10 lat?
Różnice…
Fundamentalna różnica jest taka, że inwazja na Irak Saddama była oparta na fałszywych przesłankach (posiadanie przez Irak broni masowego rażenia), a za operacją przeciwko bojownikom ISIS faktycznie przemawia wiele racji, podzielanych nie tylko w amerykańskim Departamencie Obrony. Raport ONZ mówi o prawie 6 tysiącach zabitych cywili po irackiej stronie granicy, choć są źródła, które mówią, że ofiar jest dużo więcej – a gdy podliczyć także żołnierzy i funkcjonariuszy irackiej policji, którzy polegli w trakcie starć z ISIS, to w samym roku 2014 straty dwukrotnie przewyższają oficjalne dane ONZ. I choć liczby nie robią na zachodniej opinii już takiego wrażenia, przerażające doniesienia z Faludży i Mosulu, ostatnich z dużych miast na trasie pochodu bojówek, stawiają redakcje i newsroomy na baczność: gwałty, porwania, masowe wysiedlenia, religijne i etniczne prześladowania łącznie dotknęły już ponad milion osób.
W rękach powstańców znajduje się około setka zakładników, w tym obywatele Turcji, USA i Wielkiej Brytanii. Historia chrześcijan, którzy zostali wypędzeni z Mosulu, okradzeni i zmuszeni do oglądania, jak bojówki plądrują ich domy i palą symbole religijne, to nie tylko realizacja najczarniejszych fantazmatycznych scenariuszy, jakie dziś Zachód snuje wokół takich słów jak „islamizm” czy „kalifat”.
To kolejny z dowodów, że irackie powstanie prowadzone przez ISIS jest skierowane właściwie przeciwko wszystkim – rządowi w Bagdadzie, Amerykanom, szyitom, Kurdom, chrześcijanom – a jego metodą jest dziś, obok jedynie kontrolowania infrastruktury i tworzenia struktur wojskowych, poszerzanie obszaru największego od lat kryzysu humanitarnego.
Tak poważnego, że w końcu powołanie na tych terenach jakiejś formy opozycyjnego wobec Bagdadu sunnickiego państwa wyznaniowego będzie oznaczało dla pozostałych w północnym Iraku mieszkańców stabilizację. A ci, którzy by się na taką „stabilizację” mieli nie zgodzić i tak będą już dawno w obozach dla uchodźców lub martwi. Na tym tle państwo Saddama, z jego polityką „kontrolowanych” czystek i brutalnego rozgrywania napięć etnicznych i religijnych, wydaje się dziś w miarę spokojną republiką.
…i podobieństwa
Mimo tych różnic i mimo tego, że jakiekolwiek działania przeciwko ISIS wydają się dziś koniecznością dużo pilniejszą niż bombardowanie Bagdadu 11 lat temu w ramach „wojny z terroryzmem”, na horyzoncie widać niepokojące podobieństwa. Wezwanie szefa amerykańskiej dyplomacji Johna Kerry’ego do utworzenia „koalicji chętnych” (coalition of clearly willing), która ma przeciwstawić się kalifatowi, powtarza apel prezydenta George’a W. Busha sprzed ponad dekady. Co jednak ważniejsze, podobieństwa wyłaniają się, gdy spojrzeć na strategię. Każdy element amerykańskiego planu z osobna: dozbrajanie Kurdów, ofensywa z powietrza, postawienie na iracką armię i (po syryjskiej stronie granicy) „umiarkowanych rebeliantów” walczących z rządem Assada i ISIS-em – wskazuje, że rzeczywiście nie będzie to wprost powtórka z Iraku 2003 roku, ale… „alternatywna” wersja interwencji w Afganistanie. „Nie będziemy wysyłać wojsk lądowych…” – podkreślają generałowie i politycy, dając sygnał i międzynarodowej opinii publicznej, i wyborcom, i senackiej komisji budżetowej. „Alternatywność” oznacza w praktyce, że będzie to wojna prowadzona za pomocą dronów, niezliczonych bombardowań (141 jedynie w ubiegłym miesiącu nie powstrzymało pochodu ISIS), operacji specjalnych, w cyberprzestrzeni, w końcu być może także wymierzonych w elektrownie, zasoby wody i lokalną gospodarkę finansującą bojowników. Ta „alternatywność” nie oznacza jednak ucywilizowania operacji, a jedynie mniejsze koszty po stronie amerykańskiej, a także – co być może jeszcze groźniejsze – ostateczne wyjęcie interwencji spod rygoru konwencji i praw rządzących „tradycyjnym” konfliktem.
Nawet jeśli Amerykanie zdecydują się na zupełnie inny repertuar środków, to najprawdopodobniej i tak skończą tak samo jak w Afganistanie.
Podobnie jak tam, nie będą walczyć z regularną armią, ale bojówkami (choć niepozbawionymi koniecznego wojskowego doświadczenia i sprzętu, o czym za chwilę). Podobnie jak tam, trudno będzie łatwo określić cel operacji w stylu: „Obalamy zły rząd i instalujemy dobry”, za to czeka Amerykanów walka z właściwie wszystkimi, sformalizowanymi i nie, strukturami plemiennymi, wojskowymi, religijnymi i parapaństwowymi, które napotkają na swojej drodze – bez nadziei na nadanie jej „humanitarnego” wymiaru i możliwości jakiegokolwiek wzmocnienia państwowości, infrastruktury, lokalnej władzy.
Armia Iraku na wojnie z Irakiem
Dlaczego tak jest? Odpowiedź znów każe się cofnąć do poprzednich konfliktów w regionie. I jest brutalnie prosta: Amerykanie sami stworzyli tego potwora. Trzon dowództwa ISIS tworzą byli wysocy funkcjonariusze wojsk irackich z czasów Saddama Husajna, którzy nie przeszli pozytywnej weryfikacji po upadku i nie mogli dalej piastować rządowych stanowisk, a większość z rekrutów to byli oficerowie niższego szczebla, członkowie służb i żołnierze tej armii. Nie jest tajemnicą, że właśnie oni swoim doświadczeniem i rozeznaniem w terenie stanowią o wojskowej przewadze ISIS nad oddziałami nowej armii Iraku. W dużym artykule poświęconym strategii ISIS opublikowanym na łamach „New York Timesa” jego korespondenci Eric Schmitt i Ben Hubbard przywołują znaczącą i złowróżbną anegdotę. Jeden z wysokich generałów dawnej armii Saddama prosił o przywrócenie na stanowisko, zwracając się do komisji weryfikacyjnej dla byłych członków partii Baas. Odmówiono mu. Zasiadający wówczas w komisji Bikhtiyar al-Qadi, gdy siły ISIS przejęły kontrolę nad Mosulem, odebrał osobliwy telefon: „Przyjdziemy po was wkrótce, a ja pokroję cię na kawałki” – zapowiedział mu ten sam generał.
Dziś powszechnie uważa się już, że postawienie na szyickie przywództwo po upadku Saddama było błędem. Nie tylko nie rozwiązało problemów mniejszości kurdyjskiej i pogrzebało szanse na stworzenie jakiegoś świeckiego ruchu społecznego, ale po raz kolejny podzieliło regiony i skonfliktowane ze sobą siły polityczne według religijnego i etnicznego klucza. Szyicki rząd al-Malikiego oskarża się o torturowanie w więzieniach i mordowanie sunnitów, a raport Human Rights Watch wskazuje, że al-Maliki w ciągu ostatnich miesięcy swoich rządów także wspierał bojówki odpowiedzialne za śmierć cywilów. Wreszcie, w armii Saddama nie brakowało niezadowolonych i radykałów – część z nich naturalnie ciążyła ku jakiejś formie zbrojnej rebelii i chciała kontynuować walkę, zamiast służyć w siłach podporządkowanych kolejnym rządom w Bagdadzie, uznawanym za serwilistyczne wobec Zachodu i zwyczajnie słabe. Brak innych możliwości zarobku, chęć kontynuowania tradycji wojskowych w rodzinie i zemsty za zabitych krewnych – powody „niepolityczne”, ale niemożliwe do zignorowania – pchają kolejnych rekrutów do sił powstańczych. Ta mieszanka okazała się wysokoenergetycznym paliwem dla ISIS. „Co poza radykalizmem pozostało tym ludziom?” – stawiają dziś sprawę jasno analitycy.
Wiemy też, że bojownicy są w posiadaniu amerykańskiego sprzętu, który zdobyli na irackiej armii.
Każde kolejne bombardowanie ISIS będzie niszczeniem sprzętu, który bojownikom ufundowali amerykańscy podatnicy.
„Jest w tym pewna trudna do przełknięcia ironia, że kolejne brutalne, wojskowe wycieczki Amerykanów podejmowane w ciągu ostatnich 15 lat przeciwko Al-Kaidzie i grupom wywodzącym się z Al-Kaidy mają się dziś okazać receptą, skoro poprzednie operacje każdorazowo zawodziły i przynosiły katastrofalne skutki, w tym bezkarne użycie dronów właściwie na masową skalę” – pisze Rami Khouri, libański analityk, naukowiec i dziennikarz magazynu „Daily Star”. „To smutne, bo to właśnie te ataki Amerykanów były najlepszym narzędziem rekrutacyjnym dla ugrupowań terrorystycznych” – dodaje.
Drogi wyjścia?
Jak wyjść z tej sytuacji? Dobrej odpowiedzi nie ma nikt, ale wady rozwiązań częściowych i doraźnych widać od razu. Wsparcie militarne sił kurdyjskich na północy Iraku, czyli peszmerga, wydaje się rozsądne i ma w sobie pewien komponent zadośćuczynienia wobec tej najmniej podmiotowej w Iraku mniejszości. Jednak doniesienia o lokalnych siłach walczących w pojedynkę przeciwko ISIS czy kobiecych oddziałach powołanych do obrony ludności cywilnej (reportaż poświęca im amerykańska telewizja NBC) nie tylko podnoszą na duchu, ale i uwidaczniają sprzeczności tego pomysłu. Przecież Robotnicza Partia Kurdystanu – w ramach której kobiety i mężczyźni walczą dziś z ISIS i Assadem na pograniczu syryjsko-irackim – jest uznawana za organizację terrorystyczną, a eksperyment z dozbrajaniem jednej grupy etnicznej przeciwko drugiej powinien się Amerykanom kojarzyć wystarczająco źle po przygodzie z talibami w latach 80. Postawienie na Kurdów i ich osobne siły zbrojne oznacza też właściwie pożegnanie z projektem Iraku, który Amerykanie lansowali przez 10 ostatnich lat. Niepodległego Kurdystanu nie chcą poza tym sąsiedzi Iraku i sojusznicy Ameryki.
Rząd al-Malikiego odszedł w niesławie, ale to nie oznacza wcale, że nowy rząd będzie lepszy. Gabinet powołany przez Hajdera al-Abadi jest bardziej otwarty na mniejszości, ale co z tego – mówią krytycy – skoro nie rozwiązuje to ani problemów dotyczących faktycznego podziału władzy, ani nie odpowiada na ekonomiczne i terytorialne roszczenia, choćby te ze strony Kurdów. Także sam al-Maliki nie znika kompletnie z politycznego świecznika: przesunięto go na prestiżowe stanowisko wiceprezydenta. Nadal nie obsadzono także dwóch kluczowych stanowisk, ministra obrony i spraw wewnętrznych. Biorąc pod uwagę główne cele rządu al-Abadiego – utworzenie spójnego wewnętrznego frontu przeciwko ISIS i wzmocnienie irackich sił zbrojnych – nie wygląda to obiecująco.
Religijnie inkluzywny lub ciążący w świecką stronę, silny i posiadający demokratyczną legitymację rząd był w Iraku możliwy (o ile w ogóle) 10 lat temu. Dziś, gdy ostatnie instytucje sekularne w regionie się rozpadają (z pomocą obcych sił lub bez), a każda grupa w Iraku ma ręce splamione krwią, szanse na to są minimalne. Może więc podział państwa? Tu jednak wracamy do problemu Kurdystanu oraz do pytania, kto jest gotów na taki podział, w którym kalifat nie będzie już opierał się nie tylko na bagnetach, ale na konstytucji.
Wszystko wskazuje na to, że czeka nas nie tylko „koniec Bliskiego Wschodu, jaki znaliśmy”, ale też „dalsze bezwładne trwanie Bliskiego Wschodu, jaki sami stworzyliśmy”.
Czytaj także:
Jakub Majmurek, Koniec Bliskiego Wschodu, jaki znamy?
Patrycja Sasnal: Irak. Rozpad państwa? [rozmowa Michała Sutowskiego]