Wiele z nadziei i obaw amerykańskich liberałów i lewicy dokładnie odpowiada temu, co znamy z Polski.
Artykuł w nowym wydaniu amerykańskiego pisma „The Atlantic” poświęcony zagadnieniu, jak ograniczyć władzę Trumpa, zaczyna się od mocnego oskarżenia – co ciekawe, nie urzędującego prezydenta, lecz innego lokatora Białego Domu z przeszłości. „Niezależnie od swoich intelektualnych i politycznych talentów Richard Nixon był przebiegłym i groźnym kryminalistą. Wydawanie sprzecznych z prawem poleceń było dla niego codzienną rutyną” – pisze Jonathan Rauch. Przywołuje sytuację, kiedy Nixon próbował nakazać służbom, aby wkradły się do siedziby Brookings Institution, think-tanku kojarzonego z demokratami, i wykraść dokumenty kompromitujące prezydenta, które rzekomo instytucja ta przechowywała w sejfie. A to nie jest bynajmniej jedyne, co można Nixonowi zarzucić – rozbijanie demonstracji, szpiegowanie opozycji, finansowanie niejawnych operacji specjalnych i, wreszcie, kończący jego karierę skandal Watergate.
Może wydawać się zatem, że przy wszystkich zastrzeżeniach do Trumpa, do patologii epoki Nixona jeszcze długa droga. Nie o to jednak chodzi w tej analogii – epoka Nixona jest przywoływana w amerykańskiej prasie w ostatnich miesiącach często z innego powodu. To był – w nieco zmitologizowanej kolektywnej pamięci amerykańskiego społeczeństwa i jego elit – ostatni czas, kiedy rządy trzeciej i czwartej władzy, sądownictwa i mediów, stanowiły realną konkurencję i ośrodek kontroli dla dwóch pozostałych władz, Kongresu i prezydenta. Jako takie, lata 70. budzą pewien rodzaj nostalgii. Czy dziś też to możliwe?
Z jednej strony te dylematy amerykańskich autorów czyta się z przyjemnością – faktycznie nie brakuje ostatnio nie tylko fake news, ale i dziennikarstwa najlepszej próby – z drugiej jednak trudno uciec od uczucia, że skądś to znamy. A, no tak – z Polski. Wiele z dokonywanych na bieżąco rozpoznań, a także wyrażanych nadziei i obaw amerykańskich liberałów i lewicy dokładnie odpowiada temu, co od roku zdążyliśmy już usłyszeć i słyszymy dalej w Polsce. Podobnie zresztą jest z samym prezydentem Trumpem i jego zapleczem. W ciągu mniej niż miesiąca, udało się administracji użyć kluczowych i dla Prawa i Sprawiedliwości wybiegów retorycznych i strategii. Opozycja protestuje? To radykalni lewacy wykarmieni pieniędzmi Sorosa, anarchiści, feministki i hołota, która nie szanuje demokratycznego wyniku i, w słowach doradcy prezydenta, Stephena Bannona, „dalej nic nie rozumie”. Media prostują kłamstwa władzy? Media kłamią, są w zmowie, reprezentują elity. Sędziowie wydają niepomyślne dla prezydenta wyroki? (To jest naprawdę dobre) „To tak zwani sędziowie”, którzy wydają „opinie”. Toczka w toczkę.
czytaj także
Jakie są jednak te konkretne pomysły, aby niekonstytucyjne, nierozważne lub wprost niebezpieczne dla amerykańskiej państwowości pomysły Trumpa blokować, a administrację kontrolować?
Ruch oporu
Na pewno nadzieję obudził marsz kobiet w dzień po inauguracji prezydenta – na ulice amerykańskich miast wyszło nawet 3 miliony kobiet (i sojuszników). Głos zabrały zarówno celebrytki, ale i przedstawicielki ruchów społecznych, sieci solidarności, naprawdę żywej grupy przede wszystkich reprezentujących mniejszości community leaders, działaczek związanych z kampaniami pomocy imigrantom, walką na rzecz podniesienia płacy minimalnej, legalnej i bezpiecznej aborcji. W ostatnich latach kadencji Obamy zresztą też mobilizacji społecznej nie brakowało – i nie mówię tu bynajmniej o nadmuchanej przemysłowymi dolarami Tea Party – od demonstracji w sprawie płacy minimalnej właśnie, przez ruch Black Lives Matter po okupacje i starcia z policją na trasie planowanego rurociągu Dakota.
Nie bez powodu więc komentatorzy i ekspertki podkreślają, że w oparciu o istniejące organizacje społeczne o długiej tradycji – w rodzaju American Civil Liberties Union – i spontanicznie powstające sojusze lokalne, można budować żywiołowy ruch oporu, zdolny do szybkiej mobilizacji i domagający się autentycznej zmiany. Należy dodać do tego fakt, że pewne grupy wyborców Trumpa – którym grozi deforma ochrony zdrowia albo ostrzejsze prawo imigracyjne – już się z przerażeniem budzą w rzeczywistości, w której Waszyngton wcale nie jest im bliższy, a jedynie bardziej arogancki.
czytaj także
Ciekawostka: I Ameryka doczekała się prędko swojego „liczenia głów długopisem”. Po inauguracji obie strony sporu przerzucały się zdjęciami pokazującymi, jak mało (lub jak dużo) osób fetowało Trumpa w Waszyngtonie. Gdy rzeczniczce kampanii Trumpa, Kellyanne Conway, wytknięto w telewizji, że Biały Dom kłamie w sprawie liczby zwolenników Trumpa, ta odpowiedziała, że nie są to możliwe do udowodnienia fałszerstwa, lecz jedynie… alternatywne fakty. Pojęcie alternatywnych faktów szybko stało się memem.
Lokalne protesty
Istotny może okazać się opór na poziomie poszczególnych stanów. Jak na ironię, to właśnie republikanie zwyczajowo dążyli do osłabiania rządu federalnego i wzmacniania kompetencji stanów kosztem Waszyngtonu. Przy Trumpie może okazać się więc, że demokratyczni gubernatorzy i parlamenty stanowe zrobią z tego użytek. Już wcześniej kontrowersyjna okazała się polityka tzw. „sanctuary cities”, czyli miast, które chronią pracujących tam nieudokumentowanych migrantów, m.in. ze względu, aby nie dopuścić na rozdzielanie rodzin i kryminalizację szerokich grup mieszkańców. Trump zagroził, że uderzy w „miasta-sanktuaria” finansowo. Ale równie prawdopodobne jest, że Trump nie zaryzykuje wojny z ważnymi ośrodkami miejskimi, aby nie sprowokować jeszcze dalszego rozjeżdżania się systemu – sytuacji, w której stany i miasta faktycznie zaczynają prowadzić własną politykę imigracyjną, stojącą w sprzeczności z twardą postawą administracji.
Ciekawostka: I Ameryka doczekała się prędko swojego „liczenia głów długopisem”.
Demokraci wciąż mają ważne miasta i stany, a niektórzy charyzmatyczni gubernatorowie, jak Andrew Cuomo w Nowym Jorku, deklarują, że oni nie mają zamiaru ani zamykać się przed muzułmanami, ani realizować żadnych dyskryminacyjnych pomysłów prezydenta. W trakcie głośnych protestów w sprawie zakazu wjazdu dla muzułmanów z siedmiu krajów, właśnie Cuomo zachęcał miejskie służby i pracowników sektora publicznego do wspólnej walki i solidarności.
Jednym z otwarcie deklarowanych przez Trumpa postulatów w kampanii było też to, aby kwestię aborcji i praw reprodukcyjnych pozostawić w rękach stanów i nie dążyć do zaostrzenia prawa na poziomie federalnym – może więc okazać się, że demokraci skorzystają z tego i poczynią pewne kroki, aby zapewnić jak najszerszej grupie osób opiekę w ich stanach, na którą nie mogą liczyć w „czerwonych”, republikańskich, regionach kraju. Gdy uwzględni się raczej lewicowe postawy młodego elektoratu, może być to gest więcej niż symboliczny – młodzi Amerykanie i Amerykanki i tak znają z pierwszej ręki konieczność podróżowania za opieką lub pracą gdzie indziej, czym częstokroć wzmacniali lokalną bazę polityczną partii demokratycznej. Po kolejnej kadencji republikanów, niewykluczone, że trend ten znajdzie odzwierciedlenie w wyborach do parlamentów stanowych i na gubernatorów – republikanie są poniekąd pod podwójną presją: nieprzewidywalnego prezydenta i zdeterminowanej opozycji.
Demokraci, szczególnie w zamożniejszych stanach, wśród których numerem jeden jest Kalifornia, już głośno mówią o alternatywnych planach finansowania opieki zdrowotnej i swoich własnych planach dotyczących energii oraz polityki klimatycznej.
Niezależne sądy
Wielkie nadzieje amerykańska liberalna część opinii publicznej pokłada w sądownictwie – nie tylko w związku z tradycjami „narodu prawników”, o którym rozpisywał się Tocqueville. Dotychczas już kilkoro sędziów w różnych stanach orzekło o prawnej wadliwości antyimigracyjnego dekretu Trumpa. Rząd apelował przynajmniej w jednym przypadku, i został przez sędziego zmiażdżony. Trump zareagował w swoim stylu, pomstując na sędziów na Twitterze. Ale i wtedy spotkał go cios z niespodziewanej strony, w nocy (polskiego czasu) 9 lutego, kandydat na sędziego Sądu Najwyższego, wspierany przez republikanów, Neil Gorsuch nazwał ataki na sądownictwo „demoralizującymi” i „rozczarowującymi”.
W sytuacji, w której w Sądzie Najwyższym jest „remis” – aktualnie czwórka sędziów to nominaci demokratów, a pozostała czwórka republikanów, wejście do Sądu Najwyższego Gorsucha, konserwatysty, w sytuacji skłócenia prezydenta z sądami, może w nieoczekiwany sposób przechylić równowagę na korzyść jego przeciwników. Nikt nie spodziewa się oczywiście, że konserwatywni sędziowie nagle zmienią poglądy, ale bynajmniej nie będą w pokorze wysłuchiwać ataków na swoją branżę i bezmyślnie żyrować wszystkich pomysłów administracji. I tu narzuca się analogia z Polską: co zrobi prezydent, gdy napotka opór ze strony sądu konstytucyjnego? O ile w Polsce udało się Trybunał ostatecznie, po rocznej batalii, podporządkować, Sąd Najwyższy w USA jest instytucją o fundamentalnym znaczeniu, poważaną przez polityków i wyborców obu partii. Wątpliwe, aby olbrzymi korpus urzędniczy i funkcjonariusze publiczni jednomyślnie stanęli po stronie prezydenta, gdy ten postanowi wcielać swoje pomysły wbrew wyrokom niezależnych sądów. Z drugiej zaś strony, w ostatnich latach – przyczynił się do tego i Obama, i taktyka „totalnej opozycji” ze strony prawicy w Kongresie – wzmacniano model rządzenia przez dekrety prezydenckie, który ma tę cechę, że wchodzą one w życie prędko i mogą mieć natychmiastowe skutki. W newralgicznych sprawach, przymuszony przez okoliczności, Trump może wejść w tryb „ręcznego sterowania”.
Wojsko i „głębokie państwo”
Lista nie kończy się oczywiście na tych instytucjach. Jednak spekulacje o buncie wojskowych czy cichej wojnie deep state – „głębokiego państwa” służb specjalnych i kompleksu militarno-przemysłowego – z prezydentem są przedwczesne i politycznie toksyczne. Mało kto otwarcie liczy na faktyczny pucz, a nawet samo mówienie o nim podnosi ciśnienie ponad wszelką miarę.
Przekonała się o tym Rosa Brooks, profesor nauk prawnych na Georgetown University, specjalistka w zakresie wojskowości i polityk obrony narodowej, nagrodzona medalem za swoja pracę dla Pentagonu i autorka bardzo dobrej książki How Everything Became War and the Military Became Everything.
Wystarczyło napisać artykuł o tym, że nieodpowiedzialny prezydent i mocna armia to kiepska mieszanka, a możliwość buntu wojskowych rośnie proporcjonalnie do głupoty wydawanych im poleceń, żeby media Trumpa – w tym Breitbart.com– rozpoczęły lincz. Media, które prezydent otwarcie wspierał i wspiera (co zostało powiedziane on the record i opisane m.in przez Jona Ronsona w jego niedawnym minibooku Elephant in the room), nazwały ją „agentką Sorosa”, „żydowską urzędniczką Obamy” i „potężną osobą grożącą prezydentowi”, która planuje obalić legalnie wybrany rząd. Znamy to skądś?
Pierwsze groźby zamachu na życie autorki dotarły na uczelnię Brooks i do niej osobiście w mniej niż 12 godzin od opublikowania oryginalnego artykułu w „Foreign Policy”. Szczęśliwie, różnimy się w Polsce od Ameryki dostępem do broni.
Ale, podobnie, jak i u nas, na razie liberalna opozycja płaci karę za błędy przeszłości i musi liczyć się z tym, że zanim w czymkolwiek uda się jej władzę poskromić, żeby znów wybory wygrać, będzie musiała odzyskać zaufanie. A nie jest wcale powiedziane, że w epoce populizmu to akurat konwencjonalne partie będą w najlepszej pozycji do organizowania oporu. Może raz przepędzeni ze świątyni demokracji fałszywi kapłani będą najpierw musieli odbyć pokutę, a w tym czasie o jej gmach dbać będą inni – ruchy społeczne, usieciowione jednostki, niezależnie sądownictwo i nowe rodzaje kolektywów politycznych? Najbliższe lata będą dobrym poligonem dla przetestowania tej hipotezy.