„Hands up, don’t shoot”, powtarzali przez pół roku protestujący. Wszystko znów zniweczyły strzały.
To najkrwawszy epizod w fali protestów, aresztowań, raportów, śledztw i dymisji, które nastąpiły po zastrzeleniu Michaela Browna przez policjanta.
Nad ranem w Ferguson w stanie Missouri padły strzały; rannych jest dwóch policjantów, którzy pilnowali wejścia do lokalnego komisariatu. Jeden został raniony w głowę, drugi w ramię, obaj trafili na ostry dyżur z poważnymi obrażeniami. Obecni na miejscu świadkowie mówią, że kule wystrzelono ze wzniesienia oddalonego od komisariatu o dwieście metrów. Jeden z policjantów po pierwszych oględzinach zauważył, że trajektoria strzału wskazuje na celowy i precyzyjny atak, a nie na przykład przypadkowe postrzelenie wtrakcie zamieszek. Stan wyjątkowy w Ferguson powraca z całą mocą. Czy tak musiało być?
Tuż po sierpniowej tragedii protestujący w Ferguson chcieli wyrazić solidarność z rodziną zastrzelonego Michaela Browna. Rosła społeczna presja na lokalny aparat sprawiedliwości i władzy, który – parafrazując Tommy’ego Carcettiego z kultowego serialu o Ameryce The Wire – „codziennie wstaje rano biały w mieście, które białe nie jest”. Zbadaniem pracy lokalnej policji zajął się na poziomie federalnym Departament Sprawiedliwości.
Pierwsze, pokojowe protesty spotkały się jednak z niewspółmierną reakcją policji i służb. Ferguson przeistoczyło się w scenerię katastroficznego thrillera o stanie wyjątkowym, z ciężkim sprzętem i uzbrojonymi jak RoboCop policjantami na ulicach. Doszło też do rabunków, podpaleń i zamieszek. Wygaszanie pierwszego sporu trwało długo, a władza nie bała się sięgnąć w jego trakcie po cenzurę mediów, prewencyjne zatrzymania i środki przymusu bezpośredniego. W końcu jednak, przynajmniej na pewien czas, w Ferguson ucichło.
Protesty wybuchły z nową mocą, gdy w listopadzie ława przysięgłych [grand jury] zdecydowała, że policjant, który Browna zastrzelił, nie usłyszy zarzutów.
Taka decyzja to w amerykańskim systemie wielka rzadkość, grand jury w prawie stu procentach przypadków orzeka, że podejrzany o zabójstwo powinien stanąć przed sądem, a dopiero w procesie oczyścić się z zarzutów. Ten odsetek jest jednak dużo mniejszy, gdy podejrzanymi są policjanci; tak było i tym razem. Rodzinie i w zdecydowanej większości czarnej społeczności Ferguson niełatwo było przyjąć do wiadomości, że Brown został zastrzelony zgodnie z prawem – jakby strzelanie na ulicy należało do codziennych obowiązków policjanta, które nie wywołują kontrowersji.
Część skrajnych mediów związanych z Tea Party tragedię rodziny Brownów wprost wykpiwała, inne troskliwie podpowiadały, że czarni w Missouri sami powinni zająć się swoim „upadkiem moralnym”, zamiast oczerniać bogu ducha winnego funkcjonariusza policji. Protesty pod hasłem #BlackLivesMatter, „czarne życie też się liczy”, rozgorzały ponownie i objęły wiele miast poza Ferguson, od Nowego Jorku po Oakland.
Trzeci i ostatni epizod społecznego poruszenia zaczął się w ubiegłym tygodniu, gdy Departament Sprawiedliwości opublikował konkluzje swojego śledztwa w sprawie nadużyć policji w Ferguson. Raport był druzgoczący dla miejskich elit: wykazano w nim rasizm, korupcję i powierzchowność w działaniu.
W jednym z maili, które wymienili między sobą urzędnicy za pomocą urzędowej poczty, ktoś pytał, czy Obama dotrwa do końca kadencji, bo „który czarny koleś miał robotę przez cztery lata?”.
Inny pisał, że gdy czarna kobieta dokonuje aborcji, powinna dostawać czek – od policji, za powstrzymanie potencjalnego przestępcy. Gdy więc po publikacji raportu zabrano się za zmiany personalne, a szef policji złożył rezygnację, wielu mieszkańców wzięło to za dobry znak. Wyszli na ulice głównie po to, żeby wyrazić radość. Jasno domagali się też sprawiedliwości, śledztwa i kary dla odpowiedzialnych za śmierć Browna. To był stały element: żądanie zadośćuczynienia, które nigdy nie nastąpiło.
I właśnie wtedy, gdy protesty w Ferguson wreszcie odniosły skutek, kiedy zaczęły się formalne kroki w stronę jakiejś reformy, kiedy rasizm i zaniedbania zostały obnażone, padły strzały. Nie ze strony „rozwścieczonego tłumu” – nic na razie na to nie wskazuje – jak chcieliby republikanie i konserwatywna część opinii publicznej.
Niewykluczone, że sprawy w swoje ręce wziął jakiś samotny mściciel, który postanowił wymierzyć sprawiedliwość, jakiej nie doczekali się protestujący.
Tylko że oni nigdy nie chcieli przemocy. Wręcz przeciwnie, hasłem protestów było przecież od początku „Hands up, don’t shoot”. Nie strzelajcie, koniec przemocy, życie się liczy, mówili mieszkańcy Ferguson przez ponad pół roku. Wszystko znów zniweczyły strzały.
Czytaj także:
Jakub Dymek: Jak guma zamienia się w ołów
**Dziennik Opinii nr 71/2015 (855)