Dobra edukacja, liczna klasa średnia, mniejsza segregacja majątkowa – to w takich miejscach w USA szanse na awans społeczny są większe.
Czy lepiej urodzić się w Nowym Jorku czy gdzieś na przedmieściach Atlanty? Amerykański mit mówi, że miejsce urodzenia nie ma znaczenia – każdy ma równe szanse. Intuicja podpowiada jednak, że lepszy start mają ci z Nowego Jorku. Niedawne badania Harvardu i UC Berkeley pokazują, że za tym przeczuciem stoją twarde dane.
„Equality of Opportunity”, których wyniki opublikowano w połowie lipca, pokazują znaczne różnice w szansach na awans ekonomiczny zależnie od miejsca urodzenia i wychowania. Są miejsca, gdzie z 1/5 najmniej zarabiających do górnej 1/5 przebiło się w ciągu pokolenia ponad 10% populacji. Tak było w przypadku Salt Lake City w stanie Utah czy aż czterech miast w Kalifornii. Ale są też niemałe obszary, gdzie podobny awans spotkał tylko 4% mieszkańców. Tak właśnie jest w przypadku Atlanty (Georgia) i niemalże wszystkich sąsiadujących z nią hrabstw.
Można by zapytać: co w tym właściwie odkrywczego? Wszyscy przecież wiemy, że Nowy Jork to morze możliwości, w przeciwieństwie do rolniczej Karoliny Północnej czy przedmieść Atlanty. To przekonanie jest tak intensywnie reprodukowane w popkulturze, że wydaje się nam oczywiste. Warto jednak przyjrzeć się badaniom zespołu naukowców z UC Berkeley i Harvardu bliżej.
Zespół przystąpił do analizy olbrzymich pakietów danych z założeniem dużo prostszym niż całościowa analiza nierówności w USA. Naukowcy chcieli bowiem sprawdzić, na ile ulgi podatkowe wpływają na mobilność ekonomiczną – i udało się im udowodnić pewne zależności. Podobnie potwierdziły się wyniki istniejących już badań, że wśród najlepiej zarabiających jest dużo więcej kompletnych rodzin niż na przykład samotnych matek. W toku badań stało się natomiast zupełnie jasne, że szanse na awans są wyjątkowo zróżnicowane ze względu na czynnik, którego dotychczas nie uważano za najważniejszy: miejsce urodzenia.
Nie chodzi tu wcale o przewagę centrum nad peryferiami – mapa wizualizująca wyniki zawiera tyleż oczywistości, co niespodzianek. Większe szanse na awans w Nowym Jorku niż gdzieś w „pasie słonecznym” na dalekim południu wydają się zrozumiałe, ale jak wytłumaczyć inne różnice? Dlaczego znane głównie z uprawy ziarna Iowa wypada średnio lepiej o 6 punktów procentowych niż inne stany, lepiej nawet niż Nowy Jork czy Waszyngton? Czemu w zamieszkałych przez zaledwie 20 tys. ludzi okolicach Williston (Północna Dakota) uśrednione wyniki awansu dzieci nawet najmniej zarabiających przenoszą nas w bezpieczne rejony wyższej klasy średniej?
Autorzy badania szczerze przyznają, że nie mają gotowej odpowiedzi na to „pytanie za milion dolarów”. Ale podają kilka czynników charakterystycznych dla miejsc, gdzie awans jest najbardziej prawdopodobny. Jednym z nich są wydatki na edukację. Tam gdzie są one wyższe, przy jednoczesnej wysokiej jakości nauczania (czego miarą są wysokie wyniki w testach we wszystkich grupach zamożności i mała liczba przypadków rzucenia szkoły) – tam większe są szanse na awans. Łatwiej o niego także tam, gdzie jest liczna klasa średnia, która mieszka w sąsiedztwie gorzej zarabiających – słowem: nie ma enklaw, tych przysłowiowych już „strzeżonych osiedli”. I wreszcie stagnację zaobserwowano tam, gdzie najwięcej majątku jest skoncentrowane w rękach 1% najbogatszych.
Te fakty nie miałyby takiej mocy przekonywania, gdyby naukowcy nie sprawdzili innych czynników, które tradycyjnie uważano za pośrednie przyczyny wzrostu. Wkluczono m.in. większy średni przychód na gospodarstwo domowe – nie jest więc tak, że łatwiej o awans tam, gdzie jest wyższy poziom życia. Gorsze perspektywy na awans ekonomiczny nie wynikają także ze struktury rasowej badanych regionów: co prawda gorzej wypadają stany, gdzie jest większy odsetek Afroamerykanów, ale wskaźniki są tam niższe także dla białej części populacji.
Konkluzja „Equality of Opportunity” to mocne uderzenie w amerykański mit: szanse milionów Amerykanów i Amerykanek na awans są uzależnione od ich miejsca urodzenia, a odpowiedzialność za zasypywanie tych różnic spoczywa w równym stopniu na lokalnej administracji i rządzie federalnym. Bez odpowiedzialnej polityki społecznej – a ulgi podatkowe to przecież tylko jej wycinek – różnice będą się pogłębiać.
Przedstawiony raport mówi to wprost: to, że pewne regiony radzą sobie lepiej niż inne, wynika nie z „naturalnych” przewag, lecz utrzymujących się dobrych tendencji, jak mniejsza segregacja majątkowa.
Oczywiście badania to nie są gotowe strategie. Naukowcy nie podają w swoim raporcie żadnych prostych recept. Nie zmienia to faktu, że materiał zaprezentowany przez zespół UC Berkeley i Harvardu zwraca uwagę na kolejne czynniki różnicujące amerykańskie społeczeństwo. Pozornie oczywiste spostrzeżenia nie tylko potwierdzają nasze intuicje, ale także mają ważne implikacje dla przyszłej polityki społecznej. Nie tylko w Stanach.
Całkiem możliwe jest przecież to, że oprócz drugiej Irlandii budujemy w Polsce także drugą Atlantę.