Demokraci, tak samo jak republikanie, są pod presją wielkiego biznesu i rynków finansowych.
Michał Sutowski: Żyje pan w kraju skrajnych nierówności, w którym miliarder Warren Buffett płaci takie same podatki jak jego sekretarka…
Jacob Hacker: O przepraszam! Buffett twierdzi, że płaci mniej.
W „poczciwej” narracji lewicy wszystkiemu winni są republikanie, najpierw Reagan, a potem Bush. Faktycznie winna jest tylko jedna strona sceny politycznej?
Bynajmniej. Po pierwsze, Partia Demokratyczna w co najmniej dwóch ostatnich dekadach znalazła się pod presją tych samych sił co republikanie, a zatem lobby wielkiego biznesu, w tym zwłaszcza rynków finansowych. I choć nie udało się przesunąć demokratów tak bardzo na prawo jak republikanów, to jednak podzielono ich tak, że nie udaje się im stworzyć progresywnej większości. W naszym systemie politycznym, gdzie do przegłosowania ustawy w Senacie potrzeba sześćdziesięciu głosów, nawet utrata niewielkiej liczby głosujących de facto blokuje możliwość działania.
Ten sam problem mają republikanie.
Tak, ale konserwatystom zależy dzisiaj raczej na podtrzymywaniu status quo czy blokowaniu reform, o czym przekonaliśmy się choćby w wypadku tzw. Obamacare. System faworyzuje tych, którzy nie chcą zmian. A do tego w Partii Demokratycznej mamy do czynienia z grupą tzw. republikanów jednego dnia, którzy na przykład w kwestii rynków finansowych i ograniczenia swobody Wall Street głosują razem z republikanami, bo ich zamożny elektorat giełdziarzy i finansistów tego oczekuje.
Nie zawsze tak było: prezydenci z Partii Demokratów wprowadzali reformy społeczne; nawet republikanin Eisenhower przestrzegał kiedyś obywateli przed zagrożeniem ze strony potężnego „kompleksu wojskowo-przemysłowego”. Jakie to siły przepchnęły obie partie tak mocno na prawo?
Z jednej strony masowy dopływ pieniędzy do amerykańskiej polityki, z drugiej zaś wzrost znaczenia lobby biznesowego. Wiele o naszej sytuacji mówi niedawny napływ gigantycznych kwot od najzamożniejszych, głównie korporacyjnych sponsorów, jaki nastąpił po tzw. orzeczeniu Citizens United, w którym Sąd Najwyższy uznał korporacje za podmioty obdarzone – pod pewnymi względami – takimi samymi prawami jak jednostki ludzkie. W ramach gwarantowanej przez konstytucję wolności słowa do polityki mogą dziś napływać niemal nieograniczone środki.
Ale to nie tylko kwestia ostatnich lat – śluzy dla korporacyjnego pieniądza otwarto już w latach 70. Cztery dekady wcześniej wielki biznes próbował powstrzymać reformy Roosevelta. A kiedy na ten korporacyjny pokład wdrapali się demokraci? Kluczowe były lata 90., choć był to proces stopniowy. W czasach Ronalda Reagana demokraci zrozumieli, że na dłuższą metę nie mają szans w konkurencji wyborczej, jeśli nie zdołają zapewnić sobie zastrzyku korporacyjnej gotówki na kampanię; zaczęła napływać na dużą skalę po sukcesie demokratów, tzn. gdy w Białym Domu zasiadał Bill Clinton. Gdy w roku 1994 stracili Kongres na rzecz republikanów, potrzeba zdobycia środków na kampanie stała się po prostu paląca.
Republikanie od dawna w niezwykle agresywny sposób budowali swój wizerunek jako partii niezwykle przyjaznej dla biznesu; jeśli dodamy do tego ogólną atmosferę intensywnego wzrostu z lat 90., w której niemal wszyscy zaczęli popierać deregulację rynków finansowych i cięcia podatków, zrozumiemy, jak łatwo było wciągnąć Partię Demokratyczną do korporacyjnej gry. Porozumienie budżetowe z 1997 roku to był w zasadzie pakiet republikański, z zasadniczymi obniżkami podatków dochodowych na czele.
W latach 90. demokraci wprawdzie wygrali Biały Dom, ale zupełnie przegrali debatę. Między innymi dlatego, że za ich politykę gospodarczą odpowiadał taki człowiek jak Robert Rubin, postulujący między innymi zniesienie ograniczeń dla krótkoterminowych inwestycji na rynkach finansowych, a zarazem przeciwny stymulowaniu gospodarki i tworzeniu miejsc pracy przez budżet.
Ale dlaczego ktoś taki mógł w ogóle odpowiadać za politykę gospodarczą administracji Clintona?
Spadkiem ery Reagana był gigantyczny, największy w czasach pokoju, deficyt budżetowy spowodowany przede wszystkim kombinacją wielkich wydatków na zbrojenia w latach 80. z gwałtowną obniżką podatków korporacyjnych i najwyższych stawek podatku dochodowego. W pewnym sensie ziściła się cyniczna przepowiednia Irvinga Kristola z lat 80., który pytał retorycznie: dlaczego my, republikanie, mamy troszczyć się o deficyt? Przecież możemy obniżyć podatki, nie obniżając wydatków, inaczej niż tradycyjni konserwatyści w rodzaju generała Eisenhowera; deficyt urośnie, to prawda, ale w końcu nastąpi „liberalne interregnum” i jakiś demokrata będzie musiał po nas posprzątać.
Upieczono w ten sposób dwie pieczenie na jednym ogniu – republikanie zyskiwali głosy wyborców dzięki obniżce podatków, a później demokraci stawali przed diabelską alternatywą: ciąć wydatki społeczne i zmniejszać redystrybucję – czy dowieść swej rzekomej „niekompetencji” w sprawach gospodarczych z powodu niezdławienia deficytu.
Bill Clinton zdecydował się na to pierwsze. Naprawdę nie miał wyboru?
W moim przekonaniu demokraci powinni byli mocniej walczyć o nowy kontrakt społeczny i potraktować redukcję deficytu jako cel drugorzędny. Istnieje również i taka teoria, że obniżanie deficytu sprzyja obniżce stóp procentowych i kosztów obsługi długu publicznego, a więc na dłuższą metę znacznie poprawia stan gospodarki; gdyby koniunktura się polepszyła, można by wdrożyć przynajmniej część programów inwestycyjnych, pobudzać tworzenie miejsc pracy, wzmocnić edukację.
Kto wie, gdyby w 2000 roku wygrał Al Gore, do czegoś takiego by doszło. Ale to już czysta spekulacja – bo prezydent Bush, jak wiadomo, świetnie sobie poradził z budżetową nadwyżką, którą odziedziczył po Clintonie, tyle że nie spożytkował jej na programy społeczne, lecz na kolejne ulgi podatkowe i wojny. Cofnął nas tym samym jeszcze głębiej, niż byliśmy u progu rządów Clintona.
W którym momencie demokraci stracili kontakt ze swoją „bazą”, czyli tzw. zwykłymi Amerykanami?
Pytanie, czy kiedykolwiek byli partią „zwykłych Amerykanów”. Przekonanie o związkach demokratów ze światem pracy brało się m.in. stąd, że popierała ich zdecydowana większość związków zawodowych, zwłaszcza elit związkowych. W latach 80. i 90. poziom uzwiązkowienia pracowników w USA zaczął jednak spadać, a do tego coraz więcej szeregowych związkowców z różnych powodów zaczęło się głosować na republikanów.
Czy to oznacza, że mniej zamożni Amerykanie przesunęli się na prawo?
Wbrew stereotypom obie partie stawały się z czasem coraz bardziej spolaryzowane klasowo – ludzie zamożniejsi są bardziej skłonni do głosowania na republikanów, a ludzie ubożsi na demokratów. Jeśli jednak przyjrzeć się tym grupom bliżej, obraz się komplikuje. Demokraci starali się budować koalicję ludzi mniej zamożnych – głównie Afroamerykanów, samotnych matek, młodszych Amerykanów o niskich dochodach – z zamożnymi, bardzo dobrze wykształconymi, miejskimi przedstawicielami wolnych zawodów. Problem w tym, że utracili bardzo niegdyś ważną grupę białych robotników, z których wielu zasiliło republikanów. Ci z kolei stanęli przed dylematem: jak jednocześnie przyciągnąć konserwatystów o niskim wykształceniu oraz tych białych i zamożnych.
I w jaki sposób udało się im to pogodzić?
Stworzyli taką koalicję na poziomie elit, głównie dzięki prawicy chrześcijańskiej, która poparła konserwatywny program społeczno-kulturowy pomimo tego, że większości ich elektoratu sprzyjałaby raczej bardziej populistyczna – w amerykańskim sensie, tzn. bez negatywnych konotacji – polityka gospodarcza. W przypadku demokratów tego dylematu nie udało się rozwiązać.
Dlaczego?
Zabrakło analogicznej do chrześcijańskiej prawicy struktury, która połączyłaby dwie zasadnicze grupy wyborców. Przypomnijmy, że tradycyjna baza związkowa albo się kurczyła, albo przechodziła na stronę republikanów – zatem mnóstwo ludzi o niskich dochodach zostało pozbawionych reprezentacji swoich interesów ekonomicznych. Pojawiła się za to stosunkowo liczna grupa osób dość zamożnych, przywiązanych do tzw. wartości postmaterialistycznych, bardziej skoncentrowanych na szeroko rozumianej jakości indywidualnego życia, tożsamości, na emancypacji społeczno-kulturowej niż na problemach społeczno-ekonomicznych. Myślę tutaj o ruchach ekologicznych, środowiskach kobiecych czy wywodzących się z wyższej klasy średniej ruchach na rzecz praw człowieka.
One osiągnęły wielkie sukcesy, które bardzo mnie cieszą. W naszym społeczeństwie naprawdę dużo się zmieniło, jeśli chodzi o małżeństwa jednopłciowe czy otwarcie armii na zdeklarowanych homoseksualistów, i jest to właśnie zazwyczaj ich zasługa. Ale pewna nierównowaga, jeśli chodzi o reprezentację interesów grup o niższych dochodach, jest niewątpliwa. A skoro nie są zorganizowane, skoro nie stoją za nimi silne instytucje – to nic dziwnego, że do kwestii nierówności, niepewności na rynku pracy czy zabezpieczenia społecznego przywiązuje się tylko rytualnie dużą wagę. Retoryka zdecydowanie przeważa nad realnymi działaniami.
Czy zatem zgadza się pan z poglądem Thomasa Franka, że tzw. kulturowy backlash amerykańskich robotników był raczej skutkiem alienacji Partii Demokratycznej od jej bazy niż wyrazem jakiegoś ich zasadniczego „zwrotu na prawo”?
Tak. Odsunięcie się białej klasy robotniczej od demokratów było w niewielkim stopniu wywołane kwestiami kulturowymi, choć niektórzy wskazują włączenie emancypacji rasowej do programu politycznego jako jeden z istotnych powodów tego zjawiska. Miałaby to być cena, którą demokraci zapłacili za chęć bycia partią ruchów praw obywatelskich. Ale ja skłaniam się raczej ku tezie, że w pewnym momencie robotnicy uznali republikanów za tych, którzy mają do zaoferowania jakieś nowe odpowiedzi na recesję – pamiętajmy, że druga połowa lat 70. to pokłosie kryzysu naftowego i wielkie przekształcenia gospodarki przemysłowej. Wielu uwierzyło w opowieść, którą Ronald Reagan ujął w zdaniu, że „państwo to problem, a nie rozwiązanie”.
Tymczasem demokraci nie mieli żadnej rozsądnej alternatywy; to wszystko przełożyło się na poważne problemy tej partii. W latach 80. po każdej kampanii musieli się nieźle nagłowić, jak wyjść z długów, zwalniali ludzi… To nie pozwala myśleć o długofalowej strategii wyborczej.
A republikanie nie próżnowali?
To prawda, ich przewaga w tym czasie wynikała nie tylko z faktu, że mieli swojego prezydenta i większość w Kongresie. Partia Republikańska poświęciła wiele wysiłku na zbudowanie lokalnych struktur, w tym bardzo skutecznych mechanizmów bezpośredniego finansowania partii za pośrednictwem przekazów pocztowych od wyborców. Niesłychanie poprawiła też wydajność mechanizmów rekrutacji, właśnie dzięki różnym organizacjom pobocznym, czasem oddolnym, a czasem sterowanym wprost z góry, jak Club for Growth czy Americans for Tax Reform. Najlepszy przykład to oczywiście Tea Party, ale rozmaite kanały „obywatelskiego” nacisku na Partię Republikańską istnieją już od dawna, dzięki czemu to jest dzisiaj partia, w której niemal nie zdarzają się głosy odrębne! Herbaciarze doprowadzili do tego, że na nominację Partii Republikańskiej w wyborach do Kongresu nie ma właściwie szans żaden kandydat, który nie podziela kursu „twardogłowych” republikanów w kwestiach budżetu, podatków czy redystrybucji.
To dlatego nie ma „umiarkowanych” republikanów ani „demokratów jednego dnia”?
Istnieje taka kategoria jak RINO, Republikanin Jedynie z Nazwy, ale ich łowcy są wyjątkowo skuteczni – napiętnowanie w ten sposób ze strony Tea Party może doprowadzić do klęski w następnych wyborach. Oczywiście tacy ludzie Richard Lugar z Indiany są umiarkowani tylko na tle obecnych radykałów. Historycznie rzecz biorąc, w porównaniu z ludźmi w rodzaju Nixona czy Eisenhowera znajdują się wciąż na prawo. Niemniej dziś i tak są wypychani z partii – pod tym względem prawybory u republikanów są dużo bardziej skuteczne.
Druga cześć rozmowy z Jacobem Hackerem we wtorek, 6 listopada.
*Jacob Hacker – dyrektor Institution for Social and Policy Studies i profesor politologii na Yale University. Współautor książki „Winner-Take-All Politics: How Washington Made the Richer Richer – and Turned Its Back on the Middle Class” (2010).