Dziś nie ma szansy na szybkie zasypanie przepaści, która podzieliła Egipcjan na wrogie obozy.
Kiedy w czerwcu tego roku świecki ruch Tamarod zebrał 20 milionów podpisów pod petycją o odwołanie prezydenta Mursiego, wyglądało na to, że w Egipcie w końcu zwycięży opcja „za wolność”. Po ponad roku rządów Bractwa islamiści szczerze obrzydli większości Egipcjan. Mit nieskalanych świętobliwych cudotwórców, który wyniósł ich do władzy podczas pierwszych wolnych wyborów, rozwiewał się każdego dnia. Kryzys narastał, a Bracia zawłaszczali kolejne sfery życia. Powróciła atmosfera dusznego zaścianka, która dwa i pół roku temu zmobilizowała młodych do wystąpienia przeciwko Mubarakowi. Wtedy jednak nie byli oni w stanie zaproponować Egipcjanom konkretnego programu – w efekcie na ich rewolucji do władzy doszli Bracia, jedyna alternatywa, która trafiała do wyobraźni zwykłego człowieka.
Teraz wydawało się, że wykształceni liberałowie odrobili lekcję i nie dadzą sobie odebrać politycznej i moralnej wygranej. Tymczasem historia bezlitośnie się powtórzyła – znowu to nie ci, którzy wyszli na ulicę, zebrali owoce zwycięstwa.
Zachęcając armię do interwencji „w imieniu narodu”, przeciwnicy Bractwa liczyli, że wojskowi obalą rodzącą się nową dyktaturę, po czym na rynku idei rozegra się pokojowo druga runda. W niej demokracja łatwo wygra z ciasnym religijnym konserwatyzmem, świeżo skompromitowanym niespełnionymi obietnicami i nepotyzmem. Miało być: zima wasza, wiosna nasza.
Ale znowu poszło nie tak. Wojskowi pod przywództwem generała al-Sisiego nie mieli zamiaru odgrywać roli, na jaką stać było ich kolegów po fachu w Mauretanii w 2005 czy w Nigrze w 2010 – obalić autokratę, otworzyć więzienia, dopuścić wszystkich do nowego otwarcia i wycofać się. Czyli pomóc wyjść z impasu i dać obywatelom szansę na wybór dalszej drogi.
Pal licho, gdyby egipscy wojskowi zawiedli tylko politycznie. W ciągu gorącego lata 2013 mundurowi skompromitowali całą sprawę moralnie. W krwawej rozprawie z Bractwem zginęło ponad tysiąc osób, więcej niż z rąk siepaczy Mubaraka w 2011 roku. Na ponury żart zakrawały deklaracje generałów, że niedługo powróci zgoda narodowa. Po kilku dniach od obalenia Mursiego z pola widzenia zniknęły miliony, największe w historii tego kraju tłumy, które domagały się więcej wolności. Ich miejsce na ekranach telewizorów zajął nowy uciśniony: brodaty islamista z portretem aresztowanego prezydenta. I trudno mu w tej sytuacji odmówić współczucia. O odbudowie zaufania nie było już mowy. Gdy wojskowi wypuścili z aresztu Mubaraka, koło historii zamknęło się.
Dziś nie ma też szansy na szybkie zasypanie przepaści, która podzieliła Egipcjan na wrogie obozy. Rzut oka na Tunezję pokazuje, że były alternatywy: tam w bólach rodzi się nowy układ, w którym rządzący islamski ruch Ennahda podzieli się władzą ze świecką opozycją. W Egipcie podobne rozwiązanie mogło się ziścić w niedługim czasie. Bractwo dołowało w sondażach i słabło z dnia na dzień. Ale po krwawym rozbiciu obozów islamistów wiernych Mursiemu liberałowie sami wytrącili sobie asa z rękawa. Bractwo schodzi ze sceny pokonane, ale wzmocnione nową legendą męczenników. A jego przeciwnicy, coraz chętniej adorujący generała al-Sisiego, nie zyskują więcej niż łatkę popleczników wojskowego puczu i najnowszego wcielenia dawnego zamordyzmu.
Najbardziej traci na tym wszystkim wiara w demokrację – obydwie strony będą mówić, że się na niej sparzyły, potrzeba więc innej, radykalnej drogi umacniania swoich racji.
Ostatnie deklaracje premiera Hazema el-Beblawiego, żeby jednak nie delegalizować Bractwa, niewiele wnoszą, gdy jego liderzy siedzą w więzieniach. Nawet jeśli wyjdą, nie zasiądą do stołu ze swoimi oprawcami. Prędzej zejdą do głębokiego podziemia, a niektórzy sięgną po terror. Jeśli premier mówi szczerze, niedługo pójdzie w ślady Mohameda El-Baradeia, który po krwawych rajdach generałów zrezygnował z roli ich listka figowego. Wątpliwe jednak, by ci Egipcjanie o czystych intencjach, których silniejsi znowu odsunęli na bok, wyszli na ulice po raz trzeci. I by tym razem przybyło od tego wolności.
Czytaj też: