Świat

Czerep: Egipt na zakręcie

Czy w sytuacji, gdy do władzy wraca armia, możemy jeszcze mówić o demokracji w Egipcie? Oczywiście nie. Czy zatem wróciło stare? Też nie.

Armia odsuwa od władzy prezydenta Egiptu Mohammeda Mursiego – to najważniejsza wiadomość z Kairu, która zdominowała media. Wydawać by się mogło: klasyczny zamach stanu, właściwie nic ciekawego. Umyka nam jednak w ten sposób najistotniejsza pomyłka analityków, w tym także Gilles’a Kepela, którzy od dwóch lat powtarzali, że świeccy demokraci bez walki ustąpili pola islamistom, oddolnej sile w regionie, i rozpłynęli się w niebycie.

Tymczasem młodzi rewolucjoniści powrócili powrócili w wyśmienitej formie: zorganizowali największe demonstracje w historii kraju, wyprowadzili na ulice wielokrotnie więcej ludzi niż w lutym 2011 roku, kiedy ważył się los starego satrapy, Honsiego Mubaraka.

Zadziwiła nie tylko skala protestów – według ostrożnych szacunków 30 czerwca, w rocznicę objęcia władzy przez Mursiego, w 80-milionowym kraju protestowało 14 milionów ludzi. Powrócił także optymizm, którego nie widziano nad Nilem od ponad dwóch lat: że chcieć to móc.

To właśnie ta presja dała armii legitymację do działania i z całą pewnością wymusi przekazanie pałeczki cywilom znacznie szybciej niż ostatnio: po obaleniu Mubaraka wojskowi rządzili półtora roku, dziś wydaje się to niemożliwe.

Informacje o ruchu Tamarod (z arabskiego: Rebelia) zaczęły pojawiać się zaledwie kilka dni przed „godziną zero” i towarzyszyło im niedowierzanie. Ruch informował, że zebrał 22 miliony podpisów pod wnioskiem o referendum w sprawie odwołania Mursiego. Wydawało się to bardzo grubą PR-ową przesadą. Wiadomo było, że nową organizację założyli weterani inteligenckiego ruchu Kifaja, egipskiego wcielenia Pomarańczowej Alternatywy, aktywnego w połowie lat dwutysięcznych; zapowiadało to raczej odgrzewanie starych kotletów niż coś nowego.

Zwłaszcza że jedynym nowym wcieleniem egipskiej „lewicy”, jakie dało o sobie znać w ostatnich miesiącach, był Czarny Blok – radykalna bojówka, która postawiła na przemoc jako jedyną formę walki z autorytaryzmem i postępująca islamizacją, której uosobieniem jest Bractwo Muzułmańskie Mursiego.

Jak to się zatem stało, że wystarczyło hasło, żeby miliony stawiły się na placu Tahrir, a po kilku dniach rozbłysły fajerwerki? Jak zawsze w takich sytuacjach złożyło się na to kilka czynników. Po pierwsze i najważniejsze – nikt nie byłby w stanie sprostać oczekiwaniom rozbudzonym przez rewolucję z 2011, kiedy ludzie przede wszystkim liczyli na poprawę własnego bytu. Fakt, że władze objęło Bractwo, którego połowa narodu (i świata) bała się jak ognia, tylko przyspieszył jego upadek. Po roku rządów Mursiego rozczarowanie i złość obróciły się przeciwko islamistom.

Ten wniosek nie nastraja optymistycznie – za kilka miesięcy na place wyjdą kolejni rozgoryczeni, że po obaleniu Bractwa ich los się nadal nie odmienił.

Po drugie – opcja świeckiej demokracji nie była znowu aż tak słaba. Niewiele brakowało, żeby zwyciężyła w zeszłorocznych wyborach prezydenckich. Jej kandydat, nowicjusz Hamdeen Sabahi, o włos przegrał pierwszą turę z przedstawicielami Bractwa i starego reżimu, sił nieporównanie lepiej zorganizowanych i doświadczonych. Pierwsza miała za sobą sieć organizacji pomocowych, drugia – wówczas – armię i aparat. W efekcie islamista Mursi wygrał przy ledwie 30-procentowej frekwencji. Zwolennicy reform zostali w domach – albo z zaciśniętymi zębami oddali głos wcale nie na Bractwo, tylko przeciw powrotowi „starego”.

Po trzecie – nic tak nie jednoczy jak wspólny wróg. Coraz bardziej autorytarny Mursi sprzykrzył się wszystkim oprócz dawnych zwolenników Bractwa Muzułmańskiego. Sondaże sprzed kilku tygodni rysowały dramatyczny obraz podziału w społeczeństwie: dobrze oceniało go ponad 90% członków Bractwa i prawie nikt spośród reszty Egipcjan. Panowało przekonanie, że Bracia Muzułmanie zawłaszczyli państwo. Stąd nie powinno dziwić, że pierwszym celem demonstrantów były biura tej organizacji, a gdy armia ogłosiła zdjęcie Mursiego z urzędu, tłum wiwatował, trzymając olbrzymi baner z przekreślonymi twarzami przywódców islamskiej organizacji.

Dziś stawką jest zasypanie tej głębokiej szczeliny, która dzieli Egipcjan. Ale choć nowe, tymczasowe władze na każdym kroku podkreślają, że są otwarte na wszystkich, także islamistów, trwa polowanie na przywódców Bractwa. Najpewniej Bractwo czeka status grupy wyklętej. Dla islamistów będzie to rzeczywiście powrót do czasów Mubaraka. Zła wiadomość – część z nich zapewne zwróci się w stronę przemocy ulicznej i terroryzmu.

Wreszcie – Mursiego zgubiło zaniechanie. Nie dokończył czystek w armii. Zaczął je z impetem, dymisjonując na starcie swojej kadencji marszałka Tantawiego, jednego z najważniejszych generałów z czasów Mubaraka. Wydawało się, że usunięcie najbardziej znanych twarzy dawnego reżimu załatwi sprawę. Tymczasem w wojsku wyrosła nowa gwiazda: mianowany przez prezydenta szef sił zbrojnych Abdel Fattah al-Sisi. 48-godzinne ultimatum, jakie postawił Mursiemu podczas protestów, dało demonstrantom poczucie, że armia jest z narodem – i vice versa. Kiedy przelatujące nad tłumem helikoptery powiewały flagami, a samoloty rysowały z dymu serca, było jasne, że koniec Bractwa jest bliski.

Równie często co oznaki triumfu nad Bractwem widuje się w Kairze plakaty z przekreśloną twarzą amerykańskiej ambasador. USA dwa lata temu, chcąc powstrzymać ekstremalnych salafitów (egipskich talibów), nawiązało oficjalne stosunki z Bractwem, siłą – w tym kontekście – względnie umiarkowaną. Tym samym zyskało łatkę popleczników Mursiego. Entuzjazm po – świetnym skądinąd – kairskim przemówieniu Obamy prysł jak bańska mydlana. Dziś na USA patrzy się tu jak dawniej: jak na kraj, który przedkłada swoje interesy nad solidarność z Egipcjanami.

Czy w sytuacji, gdy do władzy wraca armia, możemy jeszcze mówić o demokracji w Egipcie? Oczywiście nie. Czy zatem wróciło stare? Też nie. Egipska rewolucja wkracza w kolejną fazę. Ostatecznie odczarowany został mit Bractwa, które po latach ucisku, będąc najlepiej zorganizowaną opozycją, musiało na jakiś czas objąć stery. Choćby po to, żeby ludzie się przekonali, że cudów nie ma.

Dopiero teraz rozpocznie się prawdziwa gra o przyszłość Egiptu. W końcu włączą się w nią wielcy nieobecni zeszłorocznych wyborów.

Jak Mohamed ElBaradei, wieloletni szef Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej, twarz pierwszej rewolucji, który wtedy usunął się w cień, słusznie oceniając, że jeszcze nie nadszedł właściwy czas.

Teraz już czas.

Jędrzej Czerep – publicysta, ekspert Fundacji im. K.Pułaskiego. Absolwent Master In Euro Mediterranean Affairs (MEMA), międzynarodowego projektu akademickiego łączącego nauki polityczne, ekonomię i studia kulturoznawcze, organizowanego przez 16 uniwersytetów z 7 krajów basenu Morza Śródziemnego. Współpracował z brukselską organizacją lobbyingową Culture Action Europe, Amnesty International i telewizją Al-Jazeera English. 

Czytaj także:

Igor Stokfiszewski, Egipt, niedokończona rewolucja

Gilles Kepel, Arabska rewolucja przemalowana na zielono

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij