Turcja eksplodowała kolorami. W ciągu kilku dni na ulicach zaczęły pojawiać się tęcze – jeszcze jeden symbol radosnego oporu, kolejna odsłona miejskiej rewolucji.
Zaczęło się w Stambule, w modnej dzielnicy Cihangir, siedlisku lokalnej bohemy, zaledwie kilka minut spacerem od placu Taksim. 27 sierpnia Hüseyin Çetinel, 64-letni emerytowany pracownik lasów państwowych o pogodnej twarzy i wesołym spojrzeniu, ukończył swe dzieło: po sześciu dniach pracy, wyjąwszy z własnej kieszeni niemałą sumę na farby, zdołał pomalować na wszystkie kolory tęczy 142 stopnie szerokich schodów biegnących w dół, ku Bosforowi. Jak tłumaczył dziennikarzom, najzwyczajniej w świecie chciał, by przechodnie uśmiechali się, napotykając ten nieoczekiwany wtręt w szarawy miejski krajobraz. Chciał sprawić ludziom przyjemność. Chwyciło: miejscowi i turyści, starzy i młodzi, nowożeńcy i przypadkowi spacerowicze zaczęli robić sobie pamiątkowe zdjęcia, sieć obiegły setki obrazów z hashtagiem gökkuşağı merdiven (tęczowe schody). W szerzeniu radosnej nowiny niebagatelną rolę odegrały środowiska LGBT, które ten nowy, mocny znak dostały od pana Hüseyina niejako w prezencie (nic nie wskazuje na to, by miał świadomość „tęczowych konotacji” własnego dzieła). Przyznam, że sama byłam podekscytowana, widząc, iż po całej tej niedawnej miejskiej bitwie znalazło się w Stambule miejsce na tak prosty, a zarazem wyrazisty gest.
Radość nie trwała jednak długo: zaledwie trzy dni później, 30 sierpnia, bladym świtem, gdy Cihangir jeszcze spał, do akcji przystąpili ludzie w ciemnych uniformach. Nim wzeszło słońce, z godną lepszej sprawy gorliwością pokryli wszystkie 142 tęczowe stopnie ponuro szarą farbą – tylko gdzieniegdzie przebijały spod niej wczorajsze kolory, wspomnienie po radosnym zrywie emerytowanego leśnika. Tym razem Facebook i Twitter wybuchły. Lamenty i gorzkie głosy krytyki dobiegały ze wszystkich stron, szarzyznę skojarzono błyskawicznie z politycznym betonem, cenzurą obyczajową i konserwatyzmem rządzącej od ponad dekady – i coraz śmielszej w swych zapędach – Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP).
Rozpoczęła się dość komiczna przepychanka: winą za zniszczenie dzieła pana Hüseyina błyskawicznie obarczono AKP-owskie władze dzielnicy. Burmistrz okręgu Beyoğlu wyparł się jednak odpowiedzialności, deklarując w tweetach, że nie tylko nie zlecił zamalowania tęczy, ale wręcz jest entuzjastą podobnych obywatelskich inicjatyw (choć, jak zaznaczył, pomysły tego typu powinny być konsultowane z urzędnikami, a samowola, choćby równie sympatyczna, nie jest mile widziana). Zaproponował „mały plebiscyt” wśród mieszkańców okolicy i ku zdziwieniu internautów oświadczył, że sam zagłosowałby w nim na tak. Toczące się równolegle „śledztwo” wykazało jednak bezsprzecznie, że grubą warstwę szarej farby położyli na stopniach robotnicy ratusza. Za dowód winy posłużyły postowane w mediach społecznościowych zdjęcia, na których widać wyraźnie, że poranni malarze noszą miejskie uniformy. Te obrazki, w odróżnieniu od polityków, rzeczników prasowych i dziennikarzy mediów głównego nurtu, nie kłamią – tę lekcję Turcy odrobili już kilka miesięcy temu.
Tymczasem w obronie schodów stanęły murem środowiska zawiązane podczas obrony parku Gezi, co zapewniło sprawie spory rozgłos. Portale LGBT huczały od wezwań do działania i zjadliwych komentarzy, a udział w zwołanej czym prędzej na Facebooku akcji ponownego malowania feralnych schodów zadeklarowało sześć tysięcy osób.
Co zabawne, aktywiści nie musieli się nawet fatygować na Cihangir – na kilka godzin przed planowanym wydarzeniem przysłani przez burmistrza robotnicy pomalowali stopnie na wszystkie kolory tęczy równie skwapliwie, jak dzień wcześniej wylewali na nie dziesiątki litrów szarej farby.
Chyba niewielu obserwatorów spodziewało się takiego rozwoju akcji. Można by sądzić, że AKP po wiosennej parkowej traumie dotknął rodzaj schizofrenii.
To jednak zaledwie początek historii, tylko punkt zapalny. Wchodząc w hurraoptymistyczną, z lekka hipisowską (sceptyk rzekłby: dość naiwną) retorykę tęczowych wojowników, można zaryzykować metaforę na przykład w tym stylu: po zimnym prysznicu spuszczonym przez agentów szarości w promieniach ostrego anatolijskiego słońca tęcze jęły ukazywać się jedna po drugiej. Najpierw w kolejnych stambulskich dzielnicach, a następnie w Ankarze, Bursie, Edirne, Çanakkale, turystycznym Fethiye, wreszcie w kurdyjskich Diyarbakır i Mardin ludzie chwycili pędzle i kubły z farbą i wzięli się do roboty. Ku ogólnemu zaskoczeniu temat podchwycili też lokalni politycy – burmistrz jednej z dzielnic Izmiru tłumaczył, że zlecił pomalowanie schodów prowadzących do miejscowego szpitala, by umilić drogę chorym i ich rodzinom. Tumblerowe strony pęcznieją od obrazów kolejnych kolorowych schodów, ulic i krawężników, a tęczowy manikiur robi furorę wśród nieco bardziej politycznie uświadomionych (czy może obytych z Instagramem?) nastolatek. Początkowa prosta formuła szybko obrosła w warianty: tu pacyfka, tam szlaczek, tu kwiatek, tam łagodne w tonie hasełko wzywające do akcji.
Co z tego wszystkiego wynika? Choć sprawa jest świeża, można pokusić się o kilka roboczych interpretacji. Po pierwsze, społeczna baza ukształtowana podczas wiosennych zamieszek jest wciąż aktywna, reakcje ludzi – błyskawiczne, a „głód czynu” – olbrzymi. Niewiele trzeba, by wywołać efekt kuli śniegowej, co istotne: nie tylko w dużych miastach, ale i na prowincji.
Po drugie, kanały rozpowszechniania treści poprzez media społecznościowe są wciąż drożne, a retoryka obrońców parku Gezi chwyciła na dobre. Potrzeba było zaledwie kilkunastu godzin, by ruch samozwańczych dekoratorów miast i miasteczek zyskał miano tęczowej rewolucji, a schody pomalowane przez pana Hüseyina – i wszystkie kolejne – otrzymały dumne imię schodów oporu (hashtag diren merdiven, analogia do diren Gezi). Poetyka schodkowego zrywu również przywodzi na myśl dni obrony parku przy Taksimie (choć tym razem, odpukać, obyło się bez przemocy) – odwołuje się do idei wolnościowych oraz liberalizmu obyczajowego, stanowi manifestowaną wszem i wobec pochwałę różnorodności i młodzieńczej witalności, ostro przeciwstawionych skojarzonej z AKP szarości i monotonii. Największymi – i przynajmniej początkowo mimowolnymi – beneficjentami tęczowego fenomenu zdają się być środowiska LGBT, które stopniowo, po latach siedzenia w szafie, zyskują publiczną widzialność. Miejmy nadzieję, że zaowocuje to wzrostem społecznej akceptacji dla gejów, lesbijek i osób transgenderowych. W tej sprawie pozostaje jeszcze w Turcji wiele do zrobienia, ale zarówno protesty w parku Gezi, jak i schodkowa euforia pozwoliły im włączyć się w główny nurt obywatelskiego aktywizmu. Dotąd pozostawali na jego skrzętnie pomijanym wzrokiem marginesie.
Po trzecie, warto zadać sobie pytanie o wagę i znaczenie tego zjawiska. Trudno oprzeć się wrażeniu, że zainicjowany wiosną ruch, którego spadkobiercami i kontynuatorami wydają się malarze miejskich schodów, stracił polityczny i krytyczny impet. Tym, co z niego pozostało – czy może raczej tym, co najłatwiej uruchomić pod byle pretekstem – jest gotowość do błyskawicznego działania, entuzjazm wobec solidarnego „współbycia w rewolucji” i imperatyw obrony różnorodności, której tak bardzo nie lubią włodarze z AKP. Pytanie o polityczny ciężar tęczowych inicjatyw na razie przynosi raczej rozczarowujące odpowiedzi.
To, co bez wątpienia przetrwało z ducha obrony Gezi, to karnawałowa otoczka, hipisowski duch i czujność w kwestiach dotyczących kształtowania przestrzeni miejskiej. Gorzej z konkretnymi pomysłami na zmiany, niebędącymi jedynie reakcją na nadużycia ze strony polityków.
Awantura o schody w Cihangir pokazuje natomiast dość wyraźnie inną rzecz: w autorytarnym stylu rządzenia, prezentowanym dotychczas przez AKP, po wiosennej zawierusze coś chyba jednak pękło. O ile pierwsza reakcja władz dzielnicy – pokrycie szarą farbą tęczowych stopni, tego ekscesu o niejasnej genezie i podejrzanej wymowie – wręcz idealnie pasowała do metod dobrze znanych z dni okupacji parku Gezi, o tyle obietnica przeprowadzenia plebiscytu, a wreszcie „własnoręczne” odmalowanie tęczy, to w strategii AKP znacząca nowość. Wątpię skądinąd, by skołowany burmistrz Beyoğlu spodziewał się, że ten incydent uruchomi lawinę, która obejmie cały kraj i zostawi trwałe ślady w krajobrazie tureckich miast.
Justyna Chmielewska – antropolożka, turkolożka, pisuje do „Nowych Książek”, „Kontekstów”, „(op.cit.,)” i dla portalu Lektury Reportera; wydała książkę Święta krew, święty czas, święci ludzie (2009). Przez dłuższy czas mieszkała w Stambule.
Czytaj też:
Justyna Chmielewska, Stambuł – obrazy oporu
Dani Rodrik: Protesty w Turcji to mocny sygnał, ale nie przyniosą demokracji
Agnieszka Ziółkowska: Te protesty nie skończą się z dnia na dzień
Max Cegielski: Czy Erdogan spuścił z tonu?
Slavoj Żiżek do protestujących Turków: Witajcie!