Pamiętacie państwo chilijskich Oburzonych i ich gwiazdę Camilę Vallejo? Właśnie dopinają swego: już za rok edukacja w Chile ma być bezpłatna.
Na razie tylko podstawowa i średnia. „Tylko” czy „aż”? Chyba „aż”. Edukacja wyższa ma być przedmiotem debaty w tym roku. W krajach, gdzie edukacja jest bezpłatna – nawet jeśli pozostawia sporo do życzenia – zdziwienie może budzić branie chilijskiej reformy za sensację. A to jednak sensacja. Ten kraj był laboratorium ideologii Miltona Friedmana, wciąż jest bastionem neoliberalizmu. Zapowiedziana reforma może być początkiem jego kruszenia, a w każdym razie solidnego osłabienia.
Od dobrych trzech dekad Chile ma reputację „tygrysa Ameryki Łacińskiej” – kraju o prężnej gospodarce i stabilnym rozwoju. To zakłamany obraz. Dobry wzrost gospodarczy to fakt, lecz zarazem Chile należy do krajów o największych nierównościach społecznych w regionie i na świecie, ma wciąż spory odsetek biednych, gigantyczną ekonomię nieformalną i niebezpiecznie duże zadłużenie klasy średniej. Niezwykle droga i fatalna edukacja to część realistycznego obrazu kraju. Jest dziedzictwem dyktatury Pinocheta i wprowadzanej za jego rządów polityki friedmanowskich Chicago Boys.
**
Ustawa edukacyjna była ostatnim aktem dyktatury. Pod hasłem „wolności edukacji” ograniczyła wpływ państwa na szkoły, przekazała kompetencje gminom, zezwoliła na zakładanie szkół osobom i firmom prywatnym. Ograniczyła również prawa związków nauczycielskich i uczniowskich.
Znany chilijski socjolog Manuel Antonio Garreton tłumaczył mi przed laty, że według zamysłu odchodzącego dyktatora edukacja miała odzwierciedlać społeczną piramidę: szkoła podstawowa jest dla biednych, średnia – dla średnich, wyższa – dla elit. Oddanie szkół w zarząd gminom było spetryfikowaniem nierówności: bogate dzielnice miały mieć lepszą edukację, a biedne – marną. To nie był wypadek przy pracy, lecz w pełni świadomy zamiar.
Pinochet i jego konserwatywni zwolennicy obawiali się ponadto, że w demokracji, która nadchodziła wówczas wielkimi krokami, jakiś przyszły lewicowy rząd mógłby wpaść na diabelski pomysł uczenia ich dzieci o seksualności człowieka, a być może nawet – o zgrozo! – o ekonomii z różnych punktów widzenia. Ustawa edukacyjna o randze konstytucyjnej miała być bezpiecznikiem, że nic takiego się nie stanie; w każdym razie nieprędko. Zmiana ustawy może nastąpić tylko kwalifikowaną większością (której centrolewicowe rządy nigdy nie osiągnęły).
W praktyce nierówności wyglądały mniej więcej tak: w publicznych szkołach na głowę ucznia wydawano 60 dolarów miesięcznie, w prywatnych i „społecznych” – 300. W wielu szkołach prywatnych na jednego ucznia przypada jeden komputer, w publicznych jeszcze kilka lat temu jeden komputer przypadał na około tysiąc dzieci. Część szkół prywatnych (w Polsce nazywamy je „społecznymi”) dostaje subwencje państwowe kosztem szkół publicznych, w których uczą się najbiedniejsi.
Szkolnictwo wyższe, nawet jeśli uczelnia jest z nazwy publiczna, kosztuje niezwykle słono. Subsydia państwowe stanowią w tych uczelniach średnio mniej niż 20 proc.; resztę, czyli 80 proc., pokrywają studenci i ich rodzice. Żeby móc studiować, większość pochodząca z niezamożnych rodzin bierze kredyty na zasadach komercyjnych i startuje w dorosłość z potężnym długiem.
**
Chile to kraj wielu złudzeń, na przykład optycznych. Fasady niektórych budynków szkolnych, nie tylko w dobrych dzielnicach, wyglądają imponująco. Znacznie gorzej jest w środku.
Odwiedziłem przed laty dwa publiczne licea w centrum Santiago. Łazienki były jak z obskurnego dworca w zapadłej dziurze. Uczniowie pokazywali mi dziurawe dachy: w czasie ulewy w klasie pod takim dachem jest powódź. W jednym z liceów opowiadano mi, że w zimie, gdy temperatura spada do kilku stopni powyżej zera, nauczyciele zrzucali się, żeby opłacić gaz na ogrzewanie.
Zmysłowe wrażenia i opowieści o pozanaukowych aspektach codziennego życia szkolnego to niezła ilustracja deprymujących danych. Według międzynarodowych standardów oceniania poziomu edukacji Chile znajduje się w dolnych 20 procentach – graniczy z niedorozwiniętymi krajami afrykańskimi.
**
Uliczne protesty licealistów z lat 2006–2007, które przeszły do historii jako „rewolta pingwinów” (ze względu na czarno–białe mundurki szkolne), a potem studencki ruch Oburzonych z lat 2011–2012 wydawały się waleniem głową w mur. A jednak to one przygotowały grunt dla zmiany, która dokonuje się teraz. Liderka dzisiejszych reform, socjalistka Michelle Bachelet, stłumiła w czasie swojej pierwszej kadencji prezydenckiej „rewoltę pingwinów” i zgodziła się jedynie na kosmetyczne zmiany. Po czteroletniej przerwie wróciła na urząd, a do jej koalicji weszli byli studenccy liderzy Oburzonych, m.in. sławna Camila Vallejo (aktualnie posłanka do parlamentu z Partii Komunistycznej).
Bachelet obiecała, że system edukacji musi się radykalnie zmienić – i najwyraźniej (odpukać!) stara się dotrzymać obietnicy.
We wrześniu 2014 z jej inicjatywy parlament wprowadził reformę podatkową, dzięki której budżet pozyska środki na szkolnictwo. Ustawa podatkowa zwiększyła obciążenia fiskalne dla firm – ostatecznie mniej, niż domagała się Bachelet – a zarazem „zapłaciła” bogatym za spokój, obniżając ich podatek dochodowy. (Podobnie działał w Brazylii Lula: żeby móc wprowadzać programy inkluzji biedoty, kupił czas, tzn. przez jakiś czas pozwolił bogacić się sektorowi finansowemu na uprzywilejowanych zasadach, jak dawniej). Zniesiono również machanizm zwolnień podatkowych dla reinwestowanych zysków. Czy Bachelet złożyła za kulisami jakieś obietnice przedstawicielom uprzywilejowanych grup społecznych i biznesowych? Na razie nie wiadomo. Dochodzą głosy, że deal podatkowo-edukacyjny, choć ze wszech miar pożądany i pozytywny, nie grzeszy przejrzystością.
Reforma szkolnictwa znosi trzy obowiązujące do tej pory zasady. Szkoły „społeczne”, które dostają subwencje państwowe – tych jest znakomita większość – nie będą mogły pobierać obowiązkowych opłat od rodziców (szkoły prywatne dla bogatych, w pełni płatne, będą istnieć dalej; państwu nic do tego). Reforma znosi też rozmaite praktyki dyskryminujące dzieci z niezamożnych domów w momencie wyboru szkoły. Wreszcie, zabrania szkołom prowadzenia działalności dla zysku, co było do tej pory powszechną praktyką – na przykład szkoła „społeczna” pobierała subwencje państwowe oraz czesne od uczniów i część tych pieniędzy traktowała jako zysk szkoły-firmy.
Aby zobaczyć, jak w praktyce te nowe zasady zmienią system edukacji, a w konsekwencji poziom wykształcenia Chilijczyków, przyjdzie poczekać wiele lat. Wydaje się, że zmieniają dotychczasową logikę, wyznaczają, jak piszą zwolennicy reformy w Chile, „nowy paradygmat”. Być może też otwierają drzwi do głębokiej korekty ładu społecznego – naznaczonego dramatycznymi nierównościami – który ustanowiono za dyktatury i którego demokratyczne rządy nie były w stanie zmienić.
**
Lekcji, jakie płyną z tej sprawy dla świata zewnętrznego, jest kilka; mają różną rangę i wagę. Ruchowi Oburzonych, który na pozór wygasł, udało się w Chile wejść do głównego nurtu polityki. Mimo liczebnej słabości (zaledwie czwórka ex-liderów studenckich w parlamencie) zdołał wywrzeć presję na rząd i popierającą ją koalicję, żeby zrobiły coś konkretnego w sprawie reformy edukacji. Kluczowa była, jak sądzę, wola polityczna Michelle Bachelet, jak i nieustająca presja środowisk studenckich.
Po drugie, lekcja-pytanie: czy zmienić coś naprawdę można jedynie poprzez politykę instytucjonalną, wchodząc do życia partyjnego, parlamentów, rad, rządów i zarządów? Prawdopodobnie tak, choć z pewnością efekt przyniosło granie na kilku fortepianach: w parlamencie (krótko, od niedawna), na ulicy (dłużej) oraz poprzez pracę w „nadbudowie” (dobrych kilka lat, może dłużej), polegającą na przełamywaniu symbolicznej dominacji neoliberalizmu w każdej sferze życia publicznego.
Nagle się okazało, że postulat bezpłatnej edukacji przestał w Chile brzmieć jak – powiedzmy – upieranie się przy tezie, że Ziemia jest płaska.
Równo rok temu pytałem liderów Oburzonych, którzy kandydowali do parlamentu w koalicji z Bachelet lub poza nią, czy nie boją się „sprzedać duszy” – czyli tego, że zamiast zmienić brudną politykę, to polityka zmieni i ubrudzi ich. Wydawali się zakłopotani, świadomi zagrożeń – i wciąż pełni nadziei. Najbardziej spodobała mi się odpowiedź Karol Carioli (obecnie posłanki, lat 27): „Zachowanie moralnej czystości byłoby aktem egoizmu. Żeby przejść przez rzekę, trzeba się zamoczyć. Żeby ludzie w Chile mieli lepsze życie, jestem gotowa zamoczyć się calutka”.
Bilans roku „umoczenia się” wypada lepiej niż dobrze. Trzymam kciuki za ciąg dalszy i liczę, że od chilijskich Oburzonych możemy nauczyć się czegoś również i my.
Artur Domosławski – dziennikarz „Polityki”, w latach 1991–2011 w „Gazecie Wyborczej”; autor m.in. „Gorączki latynoamerykańskiej”, „Kapuścińskiego non-fiction”, „Śmierci w Amazonii”.
Czytaj także:
Artur Domosławski o chilijskich Oburzonych: Nie będzie barykad, tylko systematyczna praca