Czerpanie zysków z "wyjątkowości" danego miejsca zabija jego wyjątkowość. Ale takie myślenie nie jest mocną stroną kapitalizmu. Rozmowa z Davidem Harveyem (2).
Czytaj pierwszą część rozmowy.
Michał Sutowski: Kapitał zawłaszcza to, co wspólne, miejskie commons – to jedna z tez pana książki Bunt miast. Na czym właściwie polega to zawłaszczanie?
David Harvey: W miastach w całej ich historii istniała sfera publiczna. A dziś mamy do czynienia z sytuacją kuriozalną – oto mamy miejsca publiczne, które nie są już publicznie dostępne! Utrzymywane są ze środków publicznych, przede wszystkim z podatków, ale pozostają zamknięte dla jakiejś części społeczeństwa albo ich użytkowanie jest ściśle reglamentowane. Jeśli wyjdę na ulicę i zacznę głosić hasła polityczne, a wokół mnie zbierze się grupa ludzi – podejdzie do mnie policja i powie mi, żebym przestał. Nie wolno, chyba że dostanę od nich pozwolenie.
Ruch Occupy Wall Street został zapoczątkowany na terenie prywatnym, w Zuccotti Park. W Londynie Paternoster Square, uważany powszechnie za miejsce publiczne, tak naprawdę zarządzany jest przez prywatną firmę – i dlatego protestujący w tym mieście musieli się przenieść na schody katedry Świętego Pawła. Nie ma tam przestrzeni publicznej.
Odróżnia pan „przestrzeń wspólną”, the commons, od „przestrzeni publicznej”. W czym wyraża się ta różnica?
To jest zasadnicze pytanie. Dziś przestrzeń publiczna jest ściśle regulowana przez władze, a to znaczy, że nie jest przestrzenią wspólną. Przypomnijmy, co wydarzyło się na placu Tahrir w Kairze – przestrzeń publiczna została przejęta przez ludzi, którzy zamienili ją w przestrzeń dialogu politycznego. Utworzyli tam sferę powszechnie dostępną i otwartą dla wszystkich. Tak samo w Nowym Jorku – ruch Occupy Wall Street „uwspólnotowił” Zuccotti Park, który jest publiczno-prywatny, co jeszcze bardziej komplikuje sprawę.
Na tym właśnie polega „okupacja” – w przestrzeni publicznej ma rozkwitnąć życie polityczne. To się oczywiście nie zawsze udaje, ponieważ zjawia się policja i próbuje temu zapobiec. Zanika w ten sposób sama możliwość polityki.
A czy nie jest to raczej problem wolności słowa, prawa do swobodnych zgromadzeń?
Nie tylko – tu chodzi właśnie o to, czemu ma służyć przestrzeń publiczna. Dotyczy to zarówno jej wymiaru politycznego, jak i ekonomicznego. Obecnie zarządza się nią w taki sposób, aby zwiększyć wartość własności prywatnej. Świetny przykład stanowi High Line, park miejski w zachodniej części Dolnego Manhattanu, utworzony w miejscu dawnej linii kolejowej West Side Line. Ceny nieruchomości i wynajmu mieszkań wzrosły tam niemal dwukrotnie, co oznacza, że część mieszkańców będzie się musiała wyprowadzić – mimo że park wybudowano ze środków miejskich, do tego z inicjatywy organizacji non-profit, Przyjaciół High Line. To klasyczny przypadek redystrybucji dochodów od sektora publicznego do prywatnego.
A może to oznacza, że po prostu nie powinniśmy budować parków ze środków publicznych.
Bynajmniej. W Wielkiej Brytanii w okresie powojennym zgłaszano postulat, aby wzrost wartości nieruchomości powstałej w wyniki jakichś inwestycji publicznych opodatkować – i tym samym przejąć chociaż część nadwyżki, która normalnie spłynęłaby w ręce prywatne. Takie podejście ma długą tradycję – mniej więcej od czasów Henry George’a, który już pod koniec XIX wieku wystąpił z pomysłem specjalnego podatku ziemskiego. Wychodził on z założenia, że to praca, a nie renta z nieruchomości, powinna być źródłem dochodów.
Rozumiem zależność między budową nowej linii metra a wzrostem cen mieszkań. Ale co z wartościami trudniej „policzalnymi”, na przykład unikalnym „klimatem” danej dzielnicy? Tego nie da się wytworzyć za pieniądze.
I tutaj mamy do czynienia z zawłaszczeniem cudzej pracy, tym razem pod postacią kapitału symbolicznego i kulturowego. Dobrym przykładem jest Dumbo, kawałek Brooklynu. To nie był bardzo bogaty obszar, ale jego lokalna społeczność bardzo mocno walczyła o poprawę warunków życia. Udało im się doprowadzić do przekształcenia części infrastruktury, na przykład starych domów towarowych, w budynki mieszkalne; wspólnym wysiłkiem zapewnili przynajmniej części mieszkańców przyzwoite warunki mieszkaniowe. Dumbo zaczęło słynąć z aktywnej i solidarnej wspólnoty.
I właśnie wówczas do akcji włączyli się deweloperzy i, szerzej, biznes związany z rynkiem nieruchomości. Zaczęli wykupywać budynki i działki pod budowę, przywłaszczając sobie wartość wytworzoną przez tamtejszą społeczność – ceny nieruchomości wzrastały między innymi dzięki popularności Dumbo. Ktoś powie, że to klasyczna gentryfikacja – ale to coś więcej, ponieważ wstępna „rewitalizacja” nie została tu przeprowadzona za prywatne pieniądze, ale siłami lokalnej, niezamożnej społeczności. I ta sama społeczność jest z Dumbo wypychana, bo po prostu nie stać jej na mieszkanie w okolicy, którą najpierw doprowadziła do porządnego stanu.
Zostali podwójnie wywłaszczeni: najpierw przez to, że zysk z budowanego przez nich kapitału symbolicznego przejął kto inny, a potem już dosłownie – bo musieli się wyprowadzić. A deweloperzy korzystają z renty monopolowej, zapewniając zamożnym nabywcom możliwość zamieszkania w wyjątkowym miejscu.
Ale skoro wartość nieruchomości pochodzi po części z kapitału symbolicznego, wytwarzanego przez wspólnotę, a wspólnota ta zostaje zniszczona albo wypchnięta z tej okolicy – to na dłuższą metę deweloperzy na tym tracą. Ich dzielnica niedługo nie będzie już taka „klimatyczna”. Nie będzie renty monopolowej z kapitału symbolicznego, jeśli sam kapitał zostanie zniszczony…
Na dłuższą metę tak, ale nie od dziś wiemy, że samoograniczenie i myślenie długoterminowe to nie są najmocniejsze strony kapitalizmu. Dobrze to widać na przykładzie takich miast jak Buenos Aires, a zwłaszcza Barcelona. Uwielbiam Barcelonę, ale to było wspaniałe miasto przed olimpiadą w 1992 roku – dziś nie bardzo jest po co tam jechać, ponieważ mają już dokładnie takie same sklepy, domy towarowe, stoiska z pamiątkami i port, jakie mogę, zobaczyć nie ruszając się z Nowego Jorku.
I tak oto czerpanie renty monopolowej z „wyjątkowości” danego miejsca zabija jego wyjątkowość – i odcina źródło dochodu. To trochę tak jak z ekoturystyką. Jakiś obiekt jest bardzo atrakcyjny przez swoją dziewiczość – i za chwilę milion ludzi, z wiadomym skutkiem, pragnie go za wszelką cenę obejrzeć.
Upierałbym się jednak, że druga strona, czyli mieszkańcy, też ma atuty. Jeśli się zmusza ich do wyprowadzki, to podcina się gałąź, na której się siedzi.
To prawda, ale kiedy renta z „wyjątkowości” czy „unikalnej atmosfery” danego miejsca zaczyna się zmniejszać, wtedy można się przenieść w inne. Ale może właśnie przez to mieszkańcy są bardziej zdeterminowani do oporu – powstaje coraz więcej ruchów przeciwko gentryfikacji. Im nie chodzi nawet o to, że zysk z komercjalizacji danej przestrzeni rozdzielać bardziej sprawiedliwie, tzn. żeby lokalni rzemieślnicy nie musieli płacić tak wysokich czynszów i mogli więcej zedrzeć z turystów. Chodzi im o to, żeby powstrzymać samą komercjalizację przestrzeni miejskiej – żeby zachować miejskie commons, a nie tylko nieco sprawiedliwiej dzielić zyski z ich prywatyzacji.
O to między innymi walczą ludzie z Occupy Wall Street, z których wielu to przecież nie robotnicy fabryczni, tylko artyści, ludzie kultury. Tworzony przez nich kapitał przywłaszczają na przykład deweloperzy sprzedający mieszkania obok ich galerii.
A co z ludźmi „zbędnymi”? Na lewicy spotyka się pogląd, że pewne grupy społeczne są nie tyle „wyzyskiwane”, co po prostu „niepotrzebne”. Ich kapitału symbolicznego się nie przywłaszcza, bo go nie posiadają, trzeba ich tylko spacyfikować i odizolować.
To prawda, że jest coraz więcej ludzi, którzy z punktu widzenia kapitału są zbędni, nie do użytku. Często znajdują sobie źródła zarobku na granicy prawa lub już poza nim. Nie ma dla nich miejsca nawet na rynku nisko płatnych usług, nie mają środków, żeby być konsumentami. Nie mam pojęcia, z czego żyje dolne dziesięć procent mieszkańców Nowego Jorku, które dysponuje poniżej dziesięcioma tysiącami dolarów rocznie.
Ale mechanizmy wyzysku, zwłaszcza tego „wtórnego”, mogą być wielorakie: jeśli niezamożna społeczność uporządkuje okolicę i stworzy w niej atrakcyjny klimat, można ją zgentryfikować; jeśli człowiek nie ma pieniędzy na konsumpcję, można mu udzielić kredytu – przecież to desperackie próby utrzymania dotychczasowego poziomu życia były jednym ze źródeł bańki na rynku kredytów konsumpcyjnych. A zatem nawet tych „zbędnych” ludzi również próbuje się zagospodarować, to znaczy zawłaszczyć to, co uda im się jakoś wytworzyć.
Mówimy cały czas o różnych formach „miejskiego” wyzysku. Ale przecież tytuł pana książki mówi o „miastach zbuntowanych”. Jakie przejawy „miejskiego” oporu są według pana najistotniejsze?
W książce omawiam te przypadki, gdy konflikty społeczne wokół przestrzeni miejskich przerodziły się w coś w rodzaju ruchu politycznego – myślę tu o takich inicjatywach jak miejski budżet partycypacyjny w Porto Alegre czy ruchy alternatywnej gospodarki w Buenos Aires powstałe po kryzysie roku 2001. Wiele lat temu inspirował mnie eksperyment „czerwonej Bolonii” z lat 60., miasta zarządzanego i gruntownie przekształconego przez partię komunistyczną, właśnie w imię poszerzenia sfery wspólnotowej, sfery commons. Notabene, komuniści z miastem radzili sobie zazwyczaj dużo lepiej niż z całym państwem…
Bo zostawali socjaldemokratami?
Niezupełnie – choć to fakt, że nie da się zbudować komunizmu w jednym mieście (śmiech). Ale podnieśli program socjaldemokratyczny na dużo wyższy poziom.
Moja główna teza jest taka, że w przestrzeni miejskiej istnieje ukryty potencjał polityczny. Lewica nie zgłębiła go wystarczająco, głównie dlatego, że niezbyt poważnie traktowała miasto jako bazę dla walki antykapitalistycznej. A przecież nawet Komuny Paryskiej nie zrobił przemysłowy proletariat, tylko zróżnicowana koalicja, w której byli i rzemieślnicy, i rodząca się powoli klasa średnia. Lewica powinna skierować uwagę w tę stronę; może w ten sposób sformułować nowy cel polityczny – przekształcenie życia miejskiego, stworzenie jego alternatywnych form, innych niż dzisiejsze, charakteryzujących się rosnącymi nierównościami, utowarowieniem przestrzeni wspólnej, przywłaszczaniem renty płynącej ze wspólnego kapitału symbolicznego i rządami elity finansowo-deweloperskiej.
A gdzie w tej układance widzi pan miejsce dla klasy średniej?
W jednej z poprzednich książek napisałem, że lewicy potrzeba koalicji wywłaszczonych i niezadowolonych. Ja nie jestem wywłaszczony – moja uczelnia nie jest bardzo bogata, ale jestem człowiekiem relatywnie zamożnym, nie grozi mi licytacja domu ani nie jestem obciążony długiem. Ale owszem, jestem niezadowolony: z pogarszającego się wokół mnie poziomu życia ludzi; z tego, że kiedy wcześnie rano jadę na lotnisko, widzę pełno ludzi, którzy już są nieprzytomni ze zmęczenia; z tego, że niektóre miasta, pełne przestępczości, bezrobocia i zdegradowanych dzielnic poprzemysłowych, wyglądają jak w serialu The Wire.
Według Henri Lefebvre’a, którego pan przywołuje, zmiana nie zachodzi poprzez rewolucję, ale na skutek dynamicznej relacji dwóch tendencji: heterotopii, czyli spontanicznych ruchów działających na rzecz innego porządku, oraz izotopii, czyli zracjonalizowanego porządku przestrzennego ustanowionego przez kapitał. Coraz to nowe przestrzenie heterotopii zostają wchłonięte przez izotopię – nie ma rewolucji, ale system się zmienia. Ale pan uważa się jednak raczej za rewolucjonistę niż reformistę?
Trzeba najpierw wyjaśnić pojęcia. Uważam się za rewolucjonistę, ale to nie znaczy, że popieram walkę na barykadach czy zdobywanie jakichś nowych Pałaców Zimowych. Rewolucja to proces długofalowy, który zakłada wiele działań reformatorskich po drodze. Pytanie brzmi, czy istnieje coś takiego jak „rewolucyjne reformy” I w tym sensie jako „rewolucjonista” uważam, że mi z socjaldemokratycznymi reformatorami jest po drodze. Popieramy te same działania, tylko że oni mogą je uważać za cel sam w sobie, a ja za krok do bardziej radykalnych przemian.
Gdzie konkretnie widzi pan możliwości takiego sojuszu?
Przynajmniej trzy sfery wydają się dość oczywiste – restrukturyzacja szkolnictwa wyższego i stworzenie realnie równego dostępu do edukacji, powszechne ubezpieczenie zdrowotne oraz zapewnienie przyzwoitych warunków mieszkaniowych. W tych trzech kwestiach socjaldemokraci z pewnością mogą zawrzeć sojusz z bardziej radykalnymi od nich siłami, aby wspólnie walczyć o bardziej egalitarne i przyzwoite społeczeństwo.
Realizacja tych postulatów stanowiłaby już naprawdę istotny postęp. Mówiąc kategoriami politycznymi: Thatcher, Reagan i Pinochet już dawno nie sprawują urzędów, ale ich duch wciąż się unosi nad polityką. Tony Blair i Bill Clinton dopełniali ich dzieła, a dziś David Cameron idzie jeszcze dalej, bo przecież Margaret Thatcher nie tykała szkolnictwa wyższego.
Jako potencjalnych koalicjantów widzę wszystkich, którym zależy na wyparciu tego myślenia z polityki – przykład Chile jest wyjątkowo interesujący, bo tam studentom okupującym uczelnie przez ponad rok udało się uzyskać naprawdę wiele, choć pozostałości polityki Pinochetowskiej są tam wyjątkowo żywe. Jestem optymistą, kiedy patrzę choćby na Argentynę, gdzie Cristina Kirchner wzięła pod kontrolę bank centralny, a ostatnio nawet przeprowadziła nacjonalizację kompanii naftowych.
A nie obawia się pan, że takie wybuchy społecznej agresji, jak w zeszłym roku w Londynie, mogą na długo zniechęcić szeroko rozumianą klasę średnią do jakiegokolwiek zaangażowania?
Zgadzam się – przemoc niczemu nie służy, wzmacnia tylko pozycję władzy. David Cameron nie omieszkał wykorzystać londyńskich zamieszek do przypomnienia twardego języka „prawa i porządku”. Na szczęście ruch Occupy Wall Street ustrzegł się jakichkolwiek gwałtownych działań, konsekwentnie stosuje zasadę non-violence, nastawiając się na długoterminowe zaangażowanie.
Do przemocy – wyjąwszy może odosobniony przypadek Oakland – dochodziło właściwie wyłącznie w wyniku brutalnych akcji policji. Naddatek brutalności przy pacyfikacjach tych pokojowych manifestacji był zdumiewający. Moim zdaniem świadczy to o tym, że władza czuje się niepewnie, że te ruchy postrzegane są jako zagrożenie. Dziś w Nowym Jorku nie ma miejsca, w którym można by manifestować bez pozwolenia. Prawo do zgromadzeń przestało być ostatnio błahą sprawą.
Czy w takim razie strategia „okupowania” wydaje się panu właściwa?
Jeśli się zastanowić, jaki ruch najskuteczniej zmienił swój kraj w niedawnej historii, to przychodzą mi na myśl Matki z Placu Majowego w Argentynie, które od 1977 roku co czwartek wychodziły na plac w Buenos Aires, żeby przypomnieć światu i społeczeństwu o swych dzieciach – porwanych czy, jak się mówiło, „znikniętych” ofiarach junty generała Videli. Próbowała je zatrzymać policja, biła je, poszturchiwała i zamykała do aresztu. Ale przychodziły tam regularnie, maszerowały w kółko, zawsze o tej samej porze – i ta ich uporczywa obecność uświadamiała społeczeństwu prawdę o naturze reżimu. Co rok jeżdżę do Argentyny na konferencję – i jeśli akurat jest czwartek, idziemy o godzinie trzynastej na ten plac, na spacer po prostu.
Może spanie w namiotach, jak robi to Occupy Wall Street, niekoniecznie jest najskuteczniejszą strategią, pomijając okoliczność, że taką formę zaangażowania raczej trudno podtrzymać. Ale gdyby ludzie się gromadzili regularnie, spacerowali z transparentami w tym samym miejscu, ogłaszając ten teren „wspólnym”, częścią miejskiego commons, gdyby pokazali, że to jest miejsce, gdzie będą regularnie protestować, może nawet zarejestrują takie spotkania… To byłoby coś więcej niż kolejne flash moby, ogłaszanie na Twitterze, że za dziesięć minut spotykamy się pod siedzibą Bank of America. Ale to wszystko wymaga organizacji – i trwałego zaangażowania.
Chyba tej organizacji najbardziej w ruchu Occupy brakuje.
Tak. Rozumiem, dlaczego ruch Occupy nie chce przekształcenia w strukturę, nie artykułuje wyraźnych postulatów, podkreśla swój pluralizm i horyzontalny charakter. Ale jeśli ten ruch ma być trwały, ten bezwzględny opór wobec hierarchii w każdej postaci, wobec liderów może się okazać szkodliwy. To niepotrzebne ograniczanie własnego potencjału.
Podobnie jak opór wobec państwa i deklarowana niechęć do wszelkiej styczności z „systemem”. Oczywiście państwo nie jest dziś instrumentem społeczeństwa, tylko elity pieniądza, ale nie widzę powodu, dla którego potencjalnie nie można byłoby go zmusić, aby właśnie społeczeństwu służyło.
*David Harvey – profesor antropologii w City University of New York, teoretyk społeczny oraz jeden z najwybitniejszych współczesnych geografów. Od lat 70. zajmuje się problemami nierówności i nierównomiernego rozwoju globalnego systemu kapitalistycznego. Po polsku ukazała się jego praca „Neoliberalizm. Historia katastrofy” (2008, Książka i Prasa). W maju br. „Bunt miast” ukaże się nakładem Fundacji Bęc Zmiana.